ZOFIA ZALESKA: Zawodowo od lat pracuje pan jako inżynier, a w wolnym czasie czyta i tłumaczy XVI-wieczne relacje konkwistadorów z języka hiszpańskiego. Podobno nie lubi pan opowiadać, jak łączy te dwa zajęcia. Dlaczego?
CZESŁAW RATKA: Bo te rzeczy robią dwie całkiem inne osoby. Zajmując się tłumaczeniem, nie korzystam z moich kwalifikacji inżynierskich, a w pracy zawodowej nie jest mi przydatna umiejętność pisania rymowaną oktawą. Dlatego nie można mówić, że to „spec od pomiarów wilgotności” zrobił przekład renesansowego poematu epickiego. Oczywiście techniczne wykształcenie nauczyło mnie dyscypliny i precyzji wyrażania myśli. Język programowania komputerowego, którego używam w pracy, opiera się na ściśle określonych regułach, nie ma w nim miejsca na żadną dowolność. Dokładność, której wymaga inżynieria, jest niezbędna również w pracy nad przekładem, ale ja tych dwóch sfer swego życia nie łączę.
Czesław Ratka
ur. 1952, inżynier elektronik, absolwent Politechniki Śląskiej w Gliwicach. Od lat zafascynowany historią odkrycia i podboju Ameryki. Kilkanaście lat temu dokonał przekładu relacji Álvara Núñeza Cabezy de Vaca „Naufragios”. W 2014 roku za przekład „Araukany” Alonso de Ercilli y Zúñigi otrzymał Nagrodę Instytutu Cervantesa w Polsce za Tłumaczenie Literackie. Mieszka w Gliwicach.
Ale mimo tak kompletnie innej codziennej pracy znajduje pan czas i chęć, aby zajmować się tłumaczeniem.
Jestem konsekwentny w swoich zainteresowaniach. Skończyłem Politechnikę Śląską i po studiach, w latach 70., pracowałem jako konserwator sprzętu komputerowego. Równolegle na boku rozwijałem zainteresowania humanistyczne. Od początku były ukierunkowane na historię podboju Ameryki.
Co pana interesowało w opowieściach o konkwiście?
Sposób reagowania człowieka na świat całkiem inny od tego, w którym został wychowany. Konkwistador – czasem szlachcic, ale często prosty człowiek – schodził ze statku u wybrzeży nieznanego lądu i znajdował się w rzeczywistości, w której wszystko było dla niego obce i nieznane. Spotykał ludzi, których często jak ludzi nie traktował. Patrzył na nich z europejską wyższością, siłą nawracał na chrześcijaństwo, nie był zainteresowany ich odmiennością. Zawsze ciekawiło mnie, w jaki sposób Europejczycy odbierali Nowy Świat i w jaki sposób Nowy Świat wpłynął na Europejczyków, jaki ślad zostawiły podboje w kolonizujących Amerykę Hiszpanach.
Dlatego zaczął się pan uczyć hiszpańskiego?
Tak. Wiedziałem, że mój odbiór tych opowieści będzie głębszy, gdy przeczytam je w oryginale, niż gdy poznam je omówione i skomentowane przez jakiegoś współczesnego historyka. Solidnie za naukę wziąłem się na początku lat 80. ubiegłego wieku, po skończeniu studiów. Najpierw zrobiłem kurs hiszpańskiego dla początkujących Oskara Perlina, ale to było mało. Potem trafiłem na kurs radiowy Danuty Kurzycy i Kazimierza Sabika, który uważam za jeden z najlepszych, z jakimi się zetknąłem. Zeszyty tego kursu kupowało się w kiosku. Na antenie regularnie czytano tekst, który zawierał nowy materiał, a słuchacze rozwiązywali w domu związane z nim ćwiczenia. W radiu taka lekcja trwała piętnaście minut, a ja ją sobie przerabiałem przez kilka godzin, pisemnie i ustnie. Wałkowałem to przez cztery lata, ale też było mi mało, szukałem więc innych materiałów do nauki. A z tym nie było łatwo, bo nie miałem dostępu do książek ani gazet po hiszpańsku, ani też żadnych kontaktów z Hiszpanią. Na szczęście w końcu udało mi się nawiązać korespondencję z pewnym Asturyjczykiem. To była dla mnie wielka pomoc, bo przysyłał mi czasopisma i zwracał uwagę na błędy w korespondencji. Od tego czasu z moim hiszpańskim było już dużo lepiej. Na tyle dobrze, że zacząłem uczyć swoją córkę.
Z sukcesem, bo kilka lat później skończyła iberystykę i dziś mieszka w Hiszpanii.
Myślę, że zaraziłem ją tym językiem. Hiszpański był w naszym domu ciągle obecny. Jak tylko mogłem, zapraszałem do domu Kubańczyków, którzy studiowali na Politechnice Śląskiej, żeby mieć kontakt z językiem.
Nauczył się pan hiszpańskiego i mógł czytać relacje konkwistadorów w oryginale, ale skąd pomysł, aby je przekładać?
Czytając teksty o konkwiście, wiele razy przekładałem je od razu w głowie. Tak było na przykład z relacją Alvara Núñeza Cabezy de Vaca zatytułowaną „Naufragios”. Opowiada o wyprawie na Florydę w 1527 roku. Była to jedna z najtragiczniejszych wypraw, bo z trzystu osób, które wzięły w niej udział, przeżyły cztery. Jednym z nich był Cabeza de Vaca, który potem spisał dla króla relację o tym, co ich spotkało. Po wypłynięciu z Kuby wylądowali u wybrzeży Florydy i straciwszy kontakt ze statkami, nie mając możliwości powrotu na Kubę, zostali zmuszeni do wędrówki na piechotę w kierunku Meksyku. Po kilku miesiącach pozostało przy życiu już tylko czterech. Musieli zdać się na łaskę Indian, u których żyli w niewoli przez sześć lat. To wtedy Cabeza de Vaca, cierpiąc głód i niedolę, nauczył się traktować Indian jak ludzi, te doświadczenia odmieniły go jako człowieka. W końcu konkwistadorom udało się zbiec z niewoli i po kilkunastu miesiącach dojść do Meksyku. Ta historia zrobiła na mnie tak duże wrażenie, że zacząłem szukać polskiego tłumaczenia. Okazało się, że tłumaczenie nie istnieje, więc pomyślałem, że sam je zrobię.
Kiedy to było?
Jakieś piętnaście lat temu. Po ukończeniu pracy rozesłałem tekst do wydawnictw, ale połowa nie odpowiedziała w ogóle, a inne odmawiały mi, argumentując, że ta historia nikogo nie zainteresuje, że się nie sprzeda i tak dalej. Fakt, „Naufragios” to nie wielkie dzieło literackie, tylko proste sprawozdanie, książka napisana codziennym językiem przez człowieka, który nie zajmował się pisaniem. Być może to zniechęciło wydawców. Dla mnie to, że autor pisał tak prostym językiem, stanowiło największą wartość, bo świadczyło o autentyzmie relacji. Przekład powędrował do szuflady i leży w niej do dziś.
Na szczęście nie zniechęcił się pan do tłumaczenia.
Dotąd zajmowałem się tłumaczeniami sporadycznie. Nie rozglądam się nerwowo za czymś, co mógłbym przetłumaczyć. Tłumaczyłem tylko to, co zrobiło na mnie wrażenie i nie było dotychczas przekładane na język polski. Relacja Cabezy de Vaca jest interesująca, ale dopiero „Araukana” Alonso de Ercilli y Zúñigi łączy w sobie wszystko, co mnie pasjonuje: poezję epicką i historię konkwisty. Bo ja od prozy zawsze wolałem wiersze. Już w szkole podstawowej uczyłem się wierszy z wypisów z podręczników swojego starszego o pięć lat brata. Jeśli on czytał na przykład „Redutę Ordona” Mickiewicza, to i ja ją czytałem. W piątej klasie podstawówki znałem już ten utwór na pamięć. Do dziś mam w głowie mnóstwo wierszy.
Co tak pociągało w poezji małego chłopca?
Piękno języka, jego muzyka. Byłem w pierwszym roczniku uczniów, którzy poszli do szkoły po powojennej reformie szkolnictwa. Pamiętam, że książki na następny rok szkolny dostawaliśmy już w czerwcu, przed wakacjami. Uczyłem się na pamięć na przykład „Ojca zadżumionych” Słowackiego i rzadko dziś już czytanego „Maratonu” Kornela Ujejskiego, do dziś pamiętam duże fragmenty „Iliady” Homera. Do dziś regularnie to sobie odświeżam, na przykład w trakcie drogi do pracy, bo do pracy chodzę pieszo. W trakcie takiego spaceru wygrzebuję w pamięci fragmenty ulubionych wierszy. Powtarzam je w myślach i interpretuję, rozkładam na części, zastanawiam się, jak zostały napisane i jak bym w nich coś pozmieniał. Mam je zawsze przy sobie, i to jest przewaga poezji rymowanej nad każdym innym tekstem – można ją zapamiętać i sięgnąć po nią, kiedy się chce. Nie da się tego zrobić z poezją współczesną.
„Araukana”
Słynne dzieło hiszpańskiej renesansowej poezji epickiej, uważane za epopeję narodową Chilijczyków. Jej autorem był Hiszpan Alonso de Ercilla y Zúñiga, który podczas jednej ze swych podróży do Nowego Świata był świadkiem, jak lud Araukanów bronił swych ziem przed konkwistadorami.
Polski przekład „Araukany” autorstwa Czesława Ratki można kupić w Gliwicach w księgarni na ul. Plebańskiej 10 oraz w Księgarniach Hiszpańskich ELITE w Warszawie, Krakowie i Wrocławiu i na stronie internetowej księgarni.
Jak to się stało, że zaczął pan przekładać „Araukanę”?
Od dawna wiedziałem, że takie dzieło istnieje, to ważna książka w historii literatury hiszpańskiej. Jakieś pięć lat temu znalazłem tekst w internecie i wydrukowałem sobie kilka pierwszych stron. Chciałem zobaczyć, jak to zostało napisane. W oryginale czyta się to mozolnie. Język jest archaiczny, składnia poetycka, a co za tym idzie dość dowolna. Czytając, zastanawiałem się oczywiście, jak tekst Ercilli brzmiałby po polsku, i podjąłem próbę przetłumaczenia pierwszych wersów. Po dwóch dniach doszedłem jednak do wniosku, że oddanie bogactwa treści tego dzieła przy zachowaniu jego poetyckiej formy jest niewykonalne. Przypomnijmy: oktawa jedenastozgłoskowa, rymy abababcc, akcenty na czwartej i dziesiątej sylabie. Wsadziłem tekst do szuflady i przestałem się nim zajmować. Półtora roku później przypadkowo przypomniałem sobie fragment „Monachomachii” Krasickiego i olśniło mnie, że jest ona napisana taką samą oktawą, co „Araukana”. Pomyślałem wtedy, że spróbuję jeszcze raz podejść do tłumaczenia. Tym razem szybko zacząłem odnajdować pierwsze rymy. Po paru dniach miałem już kilka oktaw, a po kilku tygodniach kilka stron. Przeczytałem je rodzinie i poprosiłem o opinie. Powiedzieli, że dobrze się tego słucha.
„Araukana” to poemat epicki, składający się z trzech części i 37 pieśni, pan przełożył część pierwszą. Opowiada ona o próbach podboju kraju Arauko, leżącego na terenie dzisiejszego Chile. Jak pan pracował nad przekładem?
Tłumaczyłem na bieżąco, porcjami po pięć oktaw (tyle mieściło się na jednej kartce papieru). Chodziło o to, by nie traktować każdej oktawy jako oddzielnej całości, ale by uważać na potoczystość narracji. Średnio wychodziło mi półtorej oktawy na dzień, czyli dwanaście wersetów. Bywało tak, że przez kilka dni nie mogłem ruszyć danego fragmentu, a potem nagle układałem od razu trzy oktawy. Zdarzało się, że o trzeciej w nocy wstawałem, aby zapisać coś, co w półśnie przyszło mi do głowy.
Alonso de Ercilla y Zúñiga, „Araukana”, cz. 1. Przeł. Czesław
Ratka, wyd. Czesław Ratka, 368 stron, Gliwice 2013
Jakie kłopoty sprawiał panu ten tekst?
„Araukana” składa się z pieśni i brzmi jak pieśń. Chciałem być wierny stylowi Ercilli, a to nie było łatwe. Ponieważ forma tego dzieła jest bardzo rygorystyczna, autor stara się zaciekawić czytelnika, wprowadzając różne stylistyczne urozmaicenia. W jednej oktawie stosuje na przykład głównie słownictwo prawnicze, w innej same określenia handlowe, w kolejnym fragmencie postanawia sprawdzić, ile nazwisk uda mu się zmieścić w ośmiu wersach tekstu (zmieścił dziewiętnaście). Wprowadza rozbudowane homeryckie porównania, bawi się w wynajdywanie synonimów, mnożenie przenośni i wyliczeń. Dwa ostatnie wersety w oktawie często konstruuje tak, aby układały się w aforyzmy. Czytałem, że wydano książkę z samymi tylko aforyzmami wyjętymi z „Araukany”.
Duże problemy napotkałem na przykład w oktawie z imionami. Ercilla wybrał sobie takie imiona, jakie odpowiadały mu ze względu na liczbę sylab i końcówkę. Ja nie mam takiego komfortu. Nie mogę powiedzieć: proszę o inny zestaw imion. Muszę użyć tych, które są w oryginale, i żadnego nie mogę pominąć. Kolejna trudność to zmiana końcówek związana z deklinacją – jeśli autor wybrał sobie imiona, które mu się rymują, to wcale nie oznacza, że i mnie się będą rymowały. Jakby tego było mało, chcemy, aby akcenty w wierszu padały na czwartą i dziesiątą sylabę, bo oktawa musi być śpiewna…
Każda następna oktawa to nowy, inny problem językowy. Cały ten przekład to właściwie jeden wielki problem warsztatowy – zupełnie nieznany komuś, kto tłumaczy tylko prozę czy poezję współczesną.
Konsultował się pan z kimś w czasie pracy?
Bardzo pomogła mi moja córka. Omawiałem z nią trudniejsze fragmenty, a jeśli wciąż mieliśmy wątpliwości, to Dominika szukała pomocy u swoich przyjaciół w Salamance, gdzie mieszka. Czasem pomagał mi też sam Ercilla – dzięki przypisom, zawartym w hiszpańskim wydaniu „Araukany”, dowiedziałem się, jakie poprawki przez lata wprowadzał, jak tekst się przeobrażał. Mogłem lepiej wczuć się w intencje autora, zrozumieć jego tok myślenia, i pozwolić sobie czasem na większą swobodę.
Siadał pan do tłumaczenia codziennie po pracy?
Najczęściej. Ale pracowałem też w drodze do pracy – idąc, powtarzałem sobie w głowie fragment, nad którym akurat pracowałem, i starałem się ułożyć go w satysfakcjonującą całość.
Pana koledzy inżynierowie wiedzieli, czym zajmuje się pan po godzinach?
Nie. W większości ludzie uważali moje zajęcie za rodzaj dziwactwa, nie mogli zrozumieć, że jestem tym aż tak pochłonięty. A przez długi czas trudno było porozmawiać ze mną o czymś innym niż „Araukana”. To trwało trzy lata, tyle pracowałem nad tłumaczeniem.
Tłumaczenie to samotna praca. Nigdy nie nabrał pan wątpliwości, choćby pod wpływem uwag innych osób? Nie bał się pan na przykład, że pasja przeradza się w obsesję?
Nie. Traktowałem to tłumaczenie jako rodzaj rozrywki umysłowej. Niektórzy ludzie rozwiązują krzyżówki i potrafią głowić się nad pojedynczą łamigłówką wiele dni, a gdy ją rozwiążą, to wyrzucają do kosza. Ja byłem w takiej samej sytuacji, jednak gdy już ułożyłem swoją łamigłówkę, to nie wyrzucałem jej do śmieci, tylko wsadzałem do odpowiedniego pliku w komputerze. W ten sposób przetłumaczyłem „Araukanę”.
Co jest wyjątkowego w utworze Ercilli na tle innych tekstów z okresu podboju, poza walorami literackimi?
Ercilla przyjechał do Ameryki Południowej jako świeżo pasowany na rycerza dwudziestodwuletni młodzieniec. Wcześniej służył na dworze, był paziem księcia Filipa, przyszłego króla Hiszpanii, Filipa II. Do Nowego Świata ruszył w poszukiwaniu przygody i znalazł to, czego szukał – trafił między innymi na tereny dzisiejszego Chile, gdzie toczyły się walki z buntowniczym plemieniem Araukanów, nazywanych inaczej Mapuczami. Mapucze to jedyne plemię w Ameryce, którego terenów Hiszpanie nie podbili. Ich kraj zachowywał niezależność aż do XIX wieku. W czasach, gdy Ercilla tworzył pierwszą część „Araukany”, Hiszpanie ze zmiennym szczęściem toczyli z Mapuczami walkę. Poeta opisuje Indian z szacunkiem, którym darzy się godnych przeciwników. Kiedy pisze: „taki splendor spływa na zwycięzcę, jaką miał sławę ten, kto poniósł klęskę”, wychwala Araukanów, aby przydać chwały Hiszpanom, którzy z nimi mężnie wojowali. Dziś Chilijczycy traktują jego dzieło jako swój narodowy epos założycielski, bo opowiada on o ścieraniu się dwóch nacji, z których się wywodzą. Dzięki „Araukanie” mogą czuć dumę ze swojej historii. Jednej z oktaw z dzieła Ercilli dzieci chilijskie do dziś uczą się na pamięć w szkole:
Chile jest krajem bogatym, cenionym,
I w południowej okolicy sławnym;
Odległe nacje biją mu pokłony,
Bo kraj to silny, potężny i sprawny.
Lud tam zrodzony jest tak wyćwiczony,
Dumny, zadziorny, chwacki i postawny,
Że nigdy króla nie słuchał żadnego
Ani nie uznał zwierzchnictwa obcego.
Co oznacza tytuł książki „La Araucana”?
Kiedy w 1569 roku Ercilla wydawał swoją epopeję, nikt w Madrycie nie miał pojęcia o tym, co znaczy La Araucana. Tytuł ten musielibyśmy przetłumaczyć na polski jako: Rzecz araukańska, Sprawa araukańska, Historia araukańska… – jednym słowem, coś o Arauko. Tyle, że nikt w Hiszpanii nie słyszał o Arauko, bo choć w dalekim Chile istniało miasto Arauco zamieszkane przez Mapuczów, to już samych Araukanów (jako mieszkańców całej prowincji) wymyślił sam Ercilla. Zatem Ercilla stworzył w języku hiszpańskim neologizm.
Zastanawiając się nad tytułem dla polskiego przekładu, rozważałem różne pomysły, póki nie doszedłem do wniosku, że powinienem zrobić tak, jak autor oryginału: zaproponować neologizm. Robiąc ukłon w stronę Leonarda Rettela, pierwszego polskiego hispanisty, przyjaciela Adama Mickiewicza, który, mówiąc o dziele Ercilli, nazywał ją Araukaną, uznałem, że taki tytuł będzie w sam raz, tym bardziej że nie odbiega zanadto od tytułu oryginału.
Przekład wydał pan własnym sumptem. Tym razem nie próbował pan już zainteresować nim wydawców?
Próbowałem, ale znów spotkałem się z odmową lub zostałem zignorowany. Tym razem wiedziałem jednak, że nie odpuszczę. „Araukana” to wartościowa książka, jedno z najważniejszych dzieł hiszpańskiego Złotego Wieku wspominane przez Cervantesa w „Don Kichocie”. Włożyłem w jej tłumaczenie tyle pracy, że chciałem mieć ją w formie książki, choćby po to, aby rozdać ją potem wśród znajomych i pokazać paru filologom. Wydałem dwieście egzemplarzy, w czym bardzo pomogła mi moja rodzina. Redakcję zrobiła moja córka, zakładkę oraz ilustrację z mapą wykonał mój syn – historyk i rysownik, a opracowaniem graficznym i projektem okładki zajęła się jego dziewczyna – grafik wydawniczy. Tłumaczenie to w moim wypadku działalność, która nie przynosi żadnych dochodów, tylko wydatki.
Tym razem pana praca została doceniona – dostał pan tegoroczną nagrodę Instytutu Cervantesa w Polsce za Tłumaczenie Literackie. Sam zgłosił pan książkę do nagrody?
Tak, zgłosiłem ją jako autor przekładu i wydawca. Nagroda Cervantesa to dla mnie niesamowita satysfakcja, tym bardziej że w środowisku polskich hispanistów byłem dotąd nieznany. Bo i skąd. Dyrektor Instytutu Cervantesa Abel Murcia Soriano mówił, ogłaszając wyniki konkursu, że decyzję, aby nagrodzić moje tłumaczenie, jury podjęło jednogłośnie. Potem jednak jego członkowie zaczęli się zastanawiać, kim jest ten Czesław Ratka. Zadzwonili do mnie z prośbą, abym się przedstawił, napisał im coś o sobie, byli bardzo ciekawi, co robię na co dzień. Jak pani już się zorientowała, niechętnie o tym mówię, bo chciałbym, aby dyskusja toczyła się na temat jakości mojego przekładu, a nie mojego życiorysu.
Co jest dla pana najważniejsze w przekładzie?
Aby potrafił oddać styl i nastrój oryginału. Ma brzmieć autentycznie, przekazać emocje zawarte w tekście. Poszukiwanie tego autentyzmu pchnęło mnie do nauki języka hiszpańskiego. Chciałem zobaczyć, jak naprawdę zostały napisane te wszystkie historie, które czytam. Tak jakbym nie dowierzał tłumaczom. A teraz sam jestem w tej roli. To było coś więcej niż tłumaczenie. Większość czasu zabierało dopasowywanie przetłumaczonej treści do narzuconej formy. I nie jestem pewien, czy dziesięć lat temu potrafiłbym to zrobić. Przez ostatnie kilkanaście lat ćwiczyłem się w pisaniu krótkich form rymowanych: fraszki, limeryki, satyry, utwory okolicznościowe. Pozwoliło mi to nabrać pewnej biegłości w układaniu wiersza. Dopiero teraz mogę powiedzieć, że dojrzałem do tego, aby tłumaczyć takie teksty jak „Araukana”, a mam62 lata. Ercilla umarł, jak miał 61. Dobrze, że dziś żyjemy dłużej.
Teraz też pan coś tłumaczy?
Tak, pracuję nad kolejną częścią „Araukany”. Nie ukrywam, że fakt, że moja praca została doceniona, bardzo mnie motywuje. Ale wciąż robię to przede wszystkim dla przyjemności.
Chciałby pan zająć się tłumaczeniem literatury dawnej na dobre?
Tłumaczenie ma dla mnie większą wartość od pracy inżyniera. Wiem, że za dziesięć czy dwadzieścia lat przyrządy, które dziś konstruuję, znajdą się na śmietniku albo, w najlepszym wypadku, w muzeum techniki. Tak było ze wszystkim w dziedzinie elektroniki, czym zajmowałem się od czasu ukończenia studiów. Wszystko, co zrobiłem zawodowo, przepadło i nikomu już się nie przyda. Tłumaczenia to mój prawdziwy dorobek. Oczywiście w pracy inżyniera też mam osiągnięcia i doświadczenie, potrafię wciąż robić nowe rzeczy. Nie daje mi to jednak takiej satysfakcji. Dzięki nagrodzie znajdują mnie różne osoby zainteresowane historią Ameryki Południowej, nawiązuję kontakt z innymi tłumaczami. To mnie bardzo cieszy.
Czasem zastanawiam się, czy nie powinienem był wybrać innych studiów, innej drogi życiowej. Ale dzięki mojemu zawodowi mogłem utrzymać czteroosobową rodzinę, a zajmując się poezją epicką, nie mógłbym pewnie utrzymać nawet siebie samego. Dziś, gdy dzieci dorosły i utrzymują się same, mam więcej czasu, aby zająć się tym, co naprawdę lubię.
Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).