ZOFIA ZALESKA: Pisałeś kiedyś, że Philip Larkin to jedna z twoich największych czytelniczych miłości. Wygląda na to, że też jedna z najdłuższych – przekładom jego wierszy autorstwa Stanisława Barańczaka poświęciłeś pracę magisterską. Już wtedy planowałeś, że sam będziesz tłumaczył Larkina?
JACEK DEHNEL: To się trochę samo wydarzyło – i to ciekawą drogą, bo poprzez Miłosza, który szczerze Larkina nienawidził, do tego stopnia, że poświęcił mu króciutki utwór „Przeciwko poezji Filipa Larkina”. Otóż napisałem wiersz „Portret małżonków”, dialogujący z tekstem Miłosza pod tym samym tytułem, a mój przyjaciel, poeta Maciek Woźniak, pokazał mi „Grobowiec w Arundel”. Pożyczyłem „44 wiersze” w przekładzie Barańczaka i od tego zaczęła się ta miłość. Dosłownie miesiąc później ogłoszono w Sandomierzu konkurs translatorski i „autorem edycji” został właśnie Larkin. Więc posłałem mój przekład „Grobowca w Arundel”. Potem przetłumaczyłem wszystkie wiersze z „Wesel w Zielone Świątki”, które Barańczak spolszczył do „44 wierszy”, bo to o nich traktowała moja praca magisterska (składająca się również z kontrpropozycji dla każdej z wersji Barańczakowskich). A potem już poszło. W zbiorze zatytułowanym „Zebrane” są trzy kanoniczne tomy wierszy Larkina w moim tłumaczeniu, 85 tekstów, więc na studiach przełożyłem prawie jedną czwartą.
Co cię wtedy w tych wierszach uwiodło?
Jakość. Najprościej. To są wybitne teksty, które w przeszywający sposób mówią o tym, co w życiu najważniejsze, czyli miłości, śmierci i wszystkim, co pomiędzy. Ogromna maestria formalna, szczypta zgryźliwego poczucia humoru, radykalne rąbanie prawdy prosto z mostu w wybitnej, eleganckiej formie.
Teraz w twoim przekładzie ukazała się młodzieńcza powieść autora z 1947 roku zatytułowana „Zimowe królestwo” (w oryginale: „A Girl in Winter”). To smakowity kąsek, bo o ile Larkin poeta jest w Polsce dobrze znany, to Larkin prozaik niemal wcale. Tymczasem autor „Wysokich okien” zaczynał od tworzenia prozy. Wojenne lata, kiedy pracował m.in. nad powieściami „Jill” i „Zimowe królestwo”, były – jak wspominał w wywiadach – najbardziej intensywnym czasem w jego życiu. Chciał być pisarzem?
Z pewnością chciał być pisarzem, natomiast to, jakim rodzajem literatury się zajmie, było jeszcze przez długi czas kwestią otwartą. Wiemy, że jako nastolatek postanowił dokonać ostrej selekcji tego, co napisał, i z rozmysłem pozostawił dokładnie tyle samo stron wierszy i tekstów prozatorskich. Ostatecznie zdecydował trochę przypadek, który sam Larkin próbował potem jakoś racjonalizować – wiersze po prostu bardziej chwyciły. A pewnie i praca bibliotekarza, również przypadkowa, w której zaczął się spełniać i szybko awansować, skłaniała raczej do stosunkowo rzadkiego przysiadania nad wierszem niż do mozolnego konstruowania powieści. Nie bez znaczenia była blokada pisarska: po „Jill” i „Zimowym królestwie” zabrał się do dwóch kolejnych książek, które zarzucił. Jego biograf, James Booth, sugeruje, że zaważyła na tym kwestia bliskości tekstu i życia: Larkin portretował bliskie sobie osoby i w pewnym momencie po prostu zrozumiał, że wydanie tych książek doprowadziłoby do dramatycznych konfliktów w życiu osobistym i zawodowym.
Portretował też chyba siebie samego. Bohaterką „Zimowego królestwa” jest młoda Katherine Lind – cudzoziemka, która na Wyspach chroni się przed wojną i wiedzie samotnicze życie wypełnione nielubianą pracą w bibliotece. Dowiadujemy się, że jako nastolatka spędziła w Anglii wakacje w towarzystwie rodzeństwa Fennelów – Robina i Jane. Tę opowieść o utracie złudzeń stworzył – jak piszesz w komentarzu do książki – „zakompleksiony dwudziestoparolatek, który wymigał się od poboru dzięki słabemu wzrokowi (...) i, podczas gdy jego koledzy paradowali w mundurach, studiował w wojennym Oxfordzie otoczony niemal wyłącznie przez kobiety”. Czy w postaci wycofanej, melancholijnej Katherine możemy dostrzec pisarza?
Możemy go odnaleźć w większości obsady „Zimowego królestwa”, trochę jak sir Aleca Guinessa w ośmiu zróżnicowanych rolach w komedii „Szlachectwo zobowiązuje”. To oczywiście nie do końca uprawnione psychologizowanie, ale jeśli prześledzimy dylematy młodego Larkina, jego problemy życiowe, fobie społeczne, to odnajdziemy go właściwie wszędzie. Począwszy od wyobcowanej Katherine, która dojrzewa, porzucając młodzieńcze złudzenia, przez Robina – zarówno jeśli chodzi o wygląd, jak i skłonność do długich wycieczek rowerowych – niezdecydowaną życiowo Jane, aż po antypatycznego pana Ansteya. Co nie znaczy, oczywiście, że bohaterowie nie mieli też innych pierwowzorów.
Philip Larkin, „Zimowe królestwo”. Przeł. Jacek Dehnel, Biuro Literackie, 360 stron, w księgarniach od stycznia 2017Jako nastolatka Katherine marzy o miłości i zajmującej pracy. Kilka lat później niczego już od życia nie oczekuje. To bardzo Larkinowskie dojrzewanie: dorosłość oznacza zgodę na to, że przyszłość nie będzie wyglądała tak, jak sobie wyobrażaliśmy, a nawet gorzej – będzie prozaiczna i banalna. Napisałeś kiedyś, że poezja Larkina zawiera w sobie ukrytą lekcję rozsądnego rozczarowania. Już w „Zimowym królestwie” słychać ten ton dojmującej rezygnacji.
Pisząc tę powieść, był nad wiek dojrzały i zarazem niedojrzały. Kiedy jego przyjaciel, Kingsley Amis, świętował kolejne podboje erotyczne, Larkin miał za sobą tylko jakąś „serię niefortunnych zdarzeń”; zdaje się, że jego życie rodzinne samo w sobie dość zniechęcało do zakładania podstawowej komórki społecznej, a chorobliwa nieśmiałość i niepewność nie ułatwiały sprawy.
Ale, jak często bywa, ci, którzy niewiele przeżywają na poziomie faktów, mogą wiele i znacznie wnikliwiej przeżyć na poziomie wyobrażeń; Larkin miał z pewnością świetne oko do ludzkich zachowań, najdrobniejszych niuansów, wątpliwości, zawieszonych gestów. Jednym nieistotnym z pozoru szczegółem potrafi stworzyć całostkę, która idealnie schodzi się ze stanem ducha bohaterów – wystarczy przywołać scenę, w której Katherine eskortuje cierpiącą na ból zęba koleżankę: „Zajęły razem podwójne siedzenie na dolnym pokładzie. Panna Green bliżej przejścia, przy czym w autobusie zrobiło się tak tłoczno, że nad głową wisiał jej teraz kosz zakupów, z którego zwisał koniec pora. Przy każdym ruchu właścicielki ocierał się o włosy panny Green. Ale patrzyła niemo przed siebie i nie powiedziała ani słowa”. Przecież ten por jest fenomenalny.
Tak, też zwróciłam uwagę na por, to jednocześnie zabawna i tragiczna scena. Larkin szczególnie ciekawie i niesztampowo kreśli w książce postaci kobiece. Rozstanie z nastoletnimi marzeniami przynosi Katherine wyzwolenie i uniezależnienie od oczekiwań innych. Scena, w której po latach spotyka się z Robinem, pokazuje, że jest dojrzalsza i to ona dyktuje warunki. Mało kto chyba spodziewa się odnaleźć u tego autora wątki emancypacyjne.
Po wydaniu korespondencji Larkina pisano, że to szambo pod narodowym pomnikiem – oskarżano go, niebezpodstawnie zresztą, o rasizm, ksenofobię, antysemityzm i właśnie o mizoginię. Trzeba jednak pamiętać, że zarzuty te padają głównie pod adresem pisarza dojrzałego, zupełnie innej osoby niż autor „Zimowego królestwa”. 60-letni Larkin, po niemal 40-letnim związku z Monicą Jones, wykładowczynią literatury na uniwersytecie w Leicester, konserwatystką i ksenofobką, to ktoś zupełnie inny niż 23-latek o niesprecyzowanych bliżej, centrolewicowych zapatrywaniach.
To, w jaki sposób opisuje upokorzenia spotykające kobiety: dyktat zamążpójścia, ślinienie się facetów na widok dziewczyny wkręcającej żarówkę, protekcjonalny stosunek szefa, i tak dalej – nie wydaje się jednak wynikać z żadnego świadomego światopoglądu feministycznego. Larkin nie wzywa do emancypacji, on się posługuje jednym z najdoskonalszych narzędzi pisarskich, czyli empatią. Która, skądinąd, leży też u podstaw feminizmu czy w ogóle wszystkich nurtów równościowych, ale u niego jest pozbawiona, jak sądzę, jakiegoś zamysłu politycznego czy społecznego nawet. On po prostu swoim bohaterom współczuje, współodczuwa z nimi. Zarówno z Katherine, jak i z gburowatym panem Ansteyem czy groteskową Veroniką Parbury.
Jacek Dehnel
Ur. 1980 w Gdańsku. Poeta, prozaik, tłumacz. Zajmuje się także malarstwem i rysunkiem. Laureat m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2005), Paszportu „Polityki” (2007), Nagrody Splendor Gedanensis (2008) oraz Nagrody Śląski Wawrzyn Literacki (2009). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike w 2009 i w 2010 roku. W 2014 roku nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za tom „Języki obce” (2013). Mieszka w Warszawie.
Larkin mówił, że „powieść powinna być rozproszonym wierszem” – i rzeczywiście są w „Zimowym królestwie” momenty, które przypominają poezję. We fragmencie, w którym Katherine obserwuje zatłoczone miasto przez okno autobusu, a jej myśli powracają do lata spędzonego z Fennelami, czytamy: „Zauważyła sklep z tanimi sukienkami, gdzie dziewczyna o odsłoniętych kostkach drapowała kopię kosztownej sukni; potem lniarski ze starą, pompatyczną fasadą, bar mleczny, (...) witrynę lombardu, gdzie tłoczyły się stare monety, koszule, teodolit, baseny szpitalne i harfa; (...) hałdę porośniętych szronem cegieł, miejsce po zburzonym domu”. Ten monotonny katalog obrazów zostaje przerwany niespodziewanym zdaniem: „Nie było w tym niczego, co mogłoby jej ich przypomnieć – a jednak przypominało”. Dynamiczny opis służy tu do powiedzenia czegoś ważnego o pokrętnym sposobie, w jaki powracają do nas wspomnienia.
Wiadomo, że pisząc „Zimowe królestwo”, Larkin był pod wpływem między innymi Virginii Woolf, powtarzał sobie lekturę jej książek i od niej też zapewne wziął trójdzielną budowę powieści, którą tworzą dwie części rozgrywające się zimą, podczas wojny, i umieszczona między nimi część opisująca lato z Fennelami.
Widać tu Woolfowskie oko do szczegółu, który staje się nienachalnym, ale wymownym symbolem. Mam wrażenie, że „Zimowe królestwo” jest napisane w sposób, który podkręca całą rzeczywistość; ujmuje całe pomijane, przeoczane zazwyczaj bogactwo świata i pokazuje go nam w pełniejszy sposób; trochę jakbyśmy dodali jeden wymiar. A może inaczej: w sieci krąży teraz filmik, na którym daltoniści po raz pierwszy patrzą przez specjalne okulary, pokazujące im kolory tak, jak widzą je inni. I uważam, że tę warstwę w prozie zarówno Larkina, jak i Woolf, można nazwać poezją.
Empatia wobec bohaterów, opisywanie piękna i bogactwa świata, pokrewieństwa z Woolf – to wszystko może być zaskakujące dla tych, którzy w poecie widzą głównie nihilistę i cynika bezwzględnego wobec ludzkich słabości.
Ta czarna legenda Larkina jako nihilisty i cynika była już tyle razy podważana i obalana – i przez Heaneya, i przez Jarniewicza, i przez wielu innych – że myślę, że nie warto się już do niej odnosić. Larkin jest poetą i pisarzem bezlitośnie obierającym nas z fałszywych mitów i przekonań – dlatego był niekiedy atakowany przez tych, którzy wolą dostarczać czytelnikom leków przeciwbólowych. Ale równocześnie miał w sobie zdolność do ekstatycznego wprost cieszenia się urodą świata, co widać nie tylko w tej młodzieńczej powieści, ale i w późniejszych rzeczach – by wspomnieć choćby wiersz „Słoneczny” z ostatniego tomu, gdzie słońce jest otwartą dłonią, ofiarowującą bez końca, istnym rogiem obfitości.
Jacek Dehnel / fot. Robert WiącekCzy czymś cię zaskoczył, gdy tłumaczyłeś tę książkę?
Zaskoczyła mnie jakość. Zaskoczyło mnie, że to jest powieść tak wybitna, co przeczuwałem wprawdzie po znanych mi wcześniej fragmentach, ale czego nie byłem pewien; tymczasem to książka, którą spokojnie postawiłbym na półce z największymi skarbami dwudziestowiecznej prozy angielskiej. Sugerowałem się tym, że proza Larkina zawsze była traktowana jako mało znaczące juwenilia, ustępujące wierszom – tymczasem to jest pisarz, który niewiele się rozwinął. Jeśli pominąć debiutanckie utwory z „The North Ship”, to właściwie ostatnie jego wiersze mogłyby powstać na początku jego drogi, a wiersze z pierwszego tomiku mógłby pisać pod koniec życia. Stoją po prostu na niezwykle wysokim poziomie. I nawet formalnie niespecjalnie od siebie odbiegają. Tak bywa u wielkich.
„Zimowe królestwo” po prostu dotrzymuje kroku jego najlepszym rzeczom; o ile „Kłopoty w Willow Gables”, których fragmenty kiedyś tłumaczyłem, są zabawnym pastiszem, niepozbawionym pewnych ciekawych spostrzeżeń, o tyle ta powieść jest po prostu znakomitą literaturą, bez żadnych „ale”. Może z jednym, choć to wina redakcji: nieretorycznymi powtórzeniami słów i momentami drętwymi szkieletami dialogów. Nie chodzi o same wypowiedzi, które są bardzo naturalne, ale o to ciągłe: „said Miss Green”, „said Miss Green”. Jednak to jest pomijalny drobiazg, który tłumacz może nieco poprawić – zwłaszcza w rozmowie kobiety z mężczyzną, gdzie np. „said Robin” i „said Katherine” można oczyścić z imion, bo w polszczyźnie sam rodzaj czasownika identyfikuje czytelnikowi rozmówcę.
Znam osoby, które twierdzą, że wolą letnią część powieści od części zimowych. Masz jakiś swój ulubiony fragment?
Mnie najbardziej zachwycają dwa zimowe rozdzialiki, otwierające I i III część. Są jak najlepsze wiersze Larkina. Ale jest tam sporo znakomitych rzeczy. Z ogromną radością tłumaczyłem nieznośne, przerośnięte monologi Ansteya; scena u dentysty jest fizycznie bolesna; wizyta u Veroniki Parbury to właściwie osobne opowiadanie o samotności i obowiązku, fenomenalne. Generalnie cenię bardziej części zimowe – choć i w letnich mam ulubione kawałki, jak ten z wyścigami konnymi – i posunąłem się kiedyś nawet do uwagi, że środkowej części mogłoby nie być. Ale nie, nie mogłoby jej nie być, jest równie potrzebna co pozostałe – to tak misterna całość, że niczego nie da się stamtąd usunąć.
Przy okazji wydania tłumaczeń wierszy Larkina pisałeś, że przekład jest zawsze sztuką tracenia. Na jakie kompromisy musiałeś pójść, tłumacząc jego prozę?
To nie jest jedna z tych książek, w której robi się straty na poziomie całości, kiedy na przykład jakiś całościowy koncept jest niemożliwy. „Lying in Bed” Larkina, wspaniały wiersz, opiera się na nieprzetłumaczalnej grze słów, gdzie „leżenie w łóżku” to zarazem „kłamanie w łóżku” – i bez względu na to, co zrobimy, jedna z najistotniejszych rzeczy, przewijająca się potem przez cały tekst, musi być w polszczyźnie zgubiona, bo nawet „łżeć” i „leżeć” tego nie ocalą. Ogromnie trudno jest przetłumaczyć książki zanurzone głęboko w dialektach – soczystość oryginału przerzucona do ogólnej polszczyzny więdnie, ale nie ma sensu, żeby szkocki tłumaczyć choćby na gwarę podhalańską, bo dochodzimy do absurdu. Są takie pomysły, pewien tłumacz postanowił mowę czarnych eksniewolników z amerykańskiego Południa oddać polską gwarą wiejską i nagle mamy tego Faulknera w Lipcach Reymontowskich. W „Zimowym królestwie” straty były raczej na poziomie zdania, jakiejś subtelności, której nie da się – czy też: której ja nie umiałem – tak przenieść do polszczyzny, żeby zabrzmiała równie pięknie, co w oryginale.
Podobno to ty namówiłeś wydawcę, aby na okładce znalazł się fragment obrazu Laurence’a Stephena Lowry’ego zatytułowanego „W drodze do pracy”.
Tak, Lowry to dokładnie te same lata i ta sama wojenna Anglia. Ten konkretny obraz z 1943 roku jest dziś w zbiorach Imperial War Museum, ponieważ powstał w ramach wielkiego brytyjskiego projektu War Artists Advisory Committee. WAAC zamówiło ponad pięć i pół tysiąca prac u ponad pięciuset artystów, którzy dokumentowali wojnę – z jednej strony było to wsparcie dla twórców w trudnym okresie, z drugiej – część wielkiej machiny informacyjno-propagandowej. Po latach dyrektor National Gallery, który był pomysłodawcą całej akcji, przyznał zresztą, że chodziło mu nie tylko o dzieła, ale i o fizyczne ocalenie artystów, których dzięki temu nie wysyłano bezpośrednio do walki – choć niektórych wysyłano na front, trzech nawet zginęło.
Ale to przede wszystkim świetny obraz – Lowry był niby to artystą niedzielnym, naiwnym, w rzeczywistości jednak dość świadomym, a jego uproszczenia nie są wynikiem ograniczonych umiejętności, tylko określonej wizji świata. Ten nieprzyjazny, zatłoczony zimowy pejzaż miejski z pochylonymi ludzikami wydaje mi się jak żywcem wyjęty z powieści.
Laurence Stephen Lowry, „W drodze do pracy”
Dlaczego zdecydowałeś się na tytuł „Zimowe królestwo”?
Bo tak brzmiał oryginalny tytuł. Młodziutki autor po prostu uległ wydawcy, który wrzepił mu do tytułu „dziewczynę”, jako że dziewczyna jest bardziej „sprzedażowa”. Ale było to „Zimowe królestwo”, „The Kingdom of Winter” – i jeszcze po latach Larkin mówił w wywiadzie, że w duchu zawsze tak właśnie nazywał tę powieść. Postanowiłem, że mu się to po prostu należy.
Planujesz przełożyć również „Jill”?
Nie rozmawialiśmy o tym jeszcze z wydawcą. Wolałbym ukończyć pracę nad wierszami, to znaczy wydać „The North Ship” i wiersze rozproszone, czyli drugi tom „Zebranych”, w dużej części już gotowy.
We wstępie do „Zebranych” Jerzy Jarniewicz zwracał uwagę na trudności, jakie przez lata sprawiała krytykom twórczość poety. Pisał: „Larkin się nam przepoczwarza, występując w nowych dla siebie rolach. Jako «poeta dywersyjny», radykalnie problematyzujący kwestie tożsamości: seksualnej, kulturowej, społecznej (...). Larkin jako poeta mroczny, miejscami wręcz hermetyczny, domagający się czujnej lektury (...). Larkin jako autor prowadzący wyrafinowaną grę miłosną ze światową literaturą, odwołujący się dyskretnie do Baudelaire’a, Gautiera, Mallarmégo, Joyce’a, Eliota, Audena, a nawet (...) do Virginii Woolf. Wreszcie Larkin jako autor zdań o niejednoznacznej, meandrującej składni, zataczającej koła wokół jądra sensu, zbliżającej się do niego, ale rzadko go eksplikującej. Czas zadać pytanie: czy to my bawiliśmy się Larkinem, czy też Larkin bawił się nami?”. Co dla ciebie jest dziś ważne w jego twórczości?
Dziś? W czasach, gdy tak zanurzyliśmy się w ułudach, fantazmatach, w pokrzepiających fikcjach, którymi karmią nas populiści, najbardziej aktualne wydaje się właśnie to: rozmontowywanie tych głęboko ugruntowanych, ale podejrzanych ideałów. W dobie kultu młodości, komercjalizacji wszystkiego, miłości postrzeganej jako disneyowska bajka, religijnej hochsztaplerki – wiersze takie, jak „Słoneczny Prestatyn”, „Istota piękna”, „Uzdrawianie wiarą”, „Pieśni miłosne po latach” brzmią szczególnie mądrze i każą nam się parę razy zastanowić, zanim łykniemy jakąś słodką pigułkę. W „MCMXIV” Larkin zaś mówi: „never such innocence again”, choć oczywiście nie o niewinność tak naprawdę chodzi, tylko o naiwność. Ochotnicy, nakarmieni imperialną propagandą, entuzjastycznie zgłaszają się do punktów poboru, w przekonaniu, że za tydzień nakryją wrogów czapkami. Tymczasem zostaną nawozem gdzieś nad Sommą. To może być bardziej aktualne, niżbym sobie tego życzył.
Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).