Suchary
Mr. Greenjeans / Flickr Attribution-NonCommercial-ShareAlike 2.0 Generic

Suchary

Sebastian Smoliński

Przykład Szekspira pokazuje, że suchary są stare jak świat. Przeżywamy jednak właśnie ich renesans. Są dwa zasadnicze powody tego nieoczekiwanego rozkwitu: nowe media i prowadzący „Familiadę” Karol Strasburger

Jeszcze 4 minuty czytania

Największy młodzieńczy romans w historii kultury europejskiej rozpoczyna się niewybrednym żartem. William Szekspir otwiera „Romea i Julię” klasycznym sucharem. Wystarczy sięgnąć po trzy popularne przekłady tragedii, aby zobaczyć zarówno ewolucję translatorskiej mody, jak i farsowy potencjał tkwiący w języku polskim.

Szekspir albo kanon na opak

Jesteśmy na placu miejskim w Weronie, na scenę wchodzą Grzegorz i Samson, słudzy Kapuletów. Didaskalia podgrzewają atmosferę: aktorzy wyposażeni są w miecze i tarcze. Wcześniej słyszeliśmy prolog, który – jeśli użyć współczesnych kategorii – jest w wykonaniu chóru nieznośnym spoilerem – dowiemy się z niego nie tylko, że „dwa rody, równą odziane godnością” wydały na świat parę kochanków i że miłość będzie zaledwie preludium do śmierci. Krótki pasaż krzyżowych rymów obieca nam ponadto odkupienie w postaci wątpliwego happy endu: klan Montekich i Kapuletów pogodzi absurdalna śmierć dzieci. Kiedy wszystko już wiemy, Grzegorz i Samson mogą najwyżej zaserwować szerokiej publiczności kilka sztubackich żartów, ażeby szekspirowskiemu decorum stało się zadość.

Józef Paszkowski rozpoczyna tak:

SAMSON
Dalipan, Grzegorzu, nie będziem darli pierza.

GRZEGORZ
Ma się rozumieć, bobyśmy byli zdziercami.

Ta wymiana uprzejmości musi mieć swoją pikanterię. Wystarczy wspomnieć, że w oryginale jest mowa o noszeniu węgla, który to idiom – to carry coals – oznacza znoszenie obelg i ma podtekst zniewagi klasowej. Jest to także brawurowy żart Anglika z konwencji literackich. Wykorzystany przez niego frazeologizm był wówczas przez dramatopisarzy bardzo często używany. Wersja Paszkowskiego rozmywa znaczenia i zbliża się do absurdu – zamiast osiągnąć czystość właściwą dobremu sucharowi. Lepiej sprawdza się tłumaczenie Macieja Słomczyńskiego:

SAMSON
Daję słowo, Grzegorzu, że nie będziemy siedzieć na rozżarzonych węglach.

GRZEGORZ
Nie będziemy; musielibyśmy mieć kamienne zadki.

Słomczyński znalazł właściwy rejestr, czyli potoczną polszczyznę. Puenta jest jednak nazbyt rubaszna i bezpośrednia: spełnia kryteria błyskotliwego suchara, ale uderza w smukłość frazy. Tłumaczenie to znakomicie oddaje charakter postaci, bardziej jednak zadowalająca jest w tym kontekście propozycja Stanisława Barańczaka:

SAMSON
Pytam się, Grzegorzu, jeszcze raz: czy mamy bez końca znosić obrazy?

GRZEGORZ
Ano, chyba nie: w końcu nie jesteśmy nosicielami obrazów.

Autor szaradziarskiej igraszki „Pegaz zdębiał” bezbłędnie oddał skandaliczność pierwszych wersów arcydzieła. Szekspir od początku popisuje się swoim geniuszem i już w punkcie wyjścia zwraca uwagę na ludyczny charakter samego języka. Miłość do zabaw słownych, do kreowania dzikich przestrzeni pogranicza za pomocą samego przestawiania językowych klocków, wyprzedza w „Romeo i Julii” akcję właściwego romansu. William Szekspir został przywołany dla tych, którym wciąż bliski jest szacowny kanon. Niech będzie wyrafinowanym fundamentem, na którym wzniesiemy tęczowy świat współczesnej kultury suchara.

Suchary, kwasy i betony

„Suchar” to nie wyschnięty kawałek chleba przeznaczony do pochrupania, ale żart językowy. Jest zjawiskiem nie do końca sprecyzowanym, choć na własne potrzeby przyjmę jego zawężoną definicję: trzeba tak zabawić się językiem, żeby wykorzystać tkwiącą w nim wieloznaczność. Podobno jedno z haseł krzyżówki w „Przekroju” z lat 70. brzmiało: „ząb nie tenora”. Wystarczy chwilę się zastanowić, aby wpaść na właściwy trop. Odpowiedzią jest „kiełbasa” (czy też „kieł basa”) – ten beton korzysta z rozbicia wyrazów na niezależne znaczeniowo cząstki.

Określenia „suchar”, „kwas” i „beton” można stosować wymiennie. Zawiera się w nich również pewna samowiedza na temat dowcipów, do których się odnoszą. Czy może być coś bardziej suchego niż suchar, kwaśniejszego niż kwas i twardszego niż beton? To dowcipy tak mało śmieszne, że aż wysoce zabawne; tak żenujące, że aż niekiedy imponujące. Dzieląc się tymi żartami, zbliżamy się do niebezpiecznej granicy – dobrego smaku, konwencji towarzyskich i akceptowalnego poczucia humoru. Wyciskamy język jak cytrynę, by otrzymać coś kwaśnego – zbitkę słów tak wyrazistą, że aż wykrzywia twarz. To żart szorstki niczym zastygły cement – niemożliwy do przetłumaczenia bądź parafrazy – żeby zadziałać, musi być przywołany w niezmienionej postaci. Na przykład: „Dlaczego długopisy nie chodzą do szkoły? … – Bo się wypisały!”.

Niełatwo zmierzyć popularność sucharów – nie mogą obyć się bez nich reklamodawcy, rysownicy i kabareciarze. A przykład Szekspira (nie jest to, bynajmniej, jedyny kwas w dorobku Anglika!) pokazuje, że suchary są stare jak świat. Można jednak bez żadnych wątpliwości stwierdzić, że przeżywamy teraz ich renesans – być może nigdy nie były tak popularne i rozpowszechnione jak dziś. Są dwa zasadnicze powody nieoczekiwanego rozkwitu zjawiska: nowe media i prowadzący „Familiadę” Karol Strasburger, patronujący facebookowej stronie „Wyższa szkoła sucharoznawstwa im. Karola Strasburgera”.

Ostatnio stronę wzięło w posiadanie warcholstwo, produkując żarty tak niesmaczne, że aż niemożliwe do zacytowania. Idea stojąca za powstaniem strony została całkowicie wypaczona. U swoich źródeł fanpage miał przecież gromadzić po prostu żarty nieudane, czyli takie, w których specjalizuje się na antenie Karol Strasburger. Stworzył on jedną z najsilniejszych osobowości telewizyjnych ostatnich 20 lat, będąc właśnie mistrzem dowcipu źle opowiedzianego, nieśmiesznego i, co najważniejsze, pozbawionego puenty. Opowiadając przez lata pracy w „Familiadzie” swoiste antydowcipy, podtrzymywał tożsamość tego nadzwyczaj popularnego programu: przaśnego i podkreślającego swoją prowincjonalną polskość choćby samym motywem muzycznym. Niektóre żarty prowadzącego przeszły do pophistorii, jak na przykład ten o Polakach za granicą. Kiedy dostrzegli mysz w pokoju hotelowym, zadzwonili na recepcję z reklamacją: „Do you know a film Tom & Jerry? Jerry is here!”. Najwierniejsi fani wykonali nawet specjalne wideo krążące po YouTubie, miksujące słowa Strasburgera z dyskotekową melodią i jaskrawymi barwami.

Przywołany przez mnie żart nie jest jednak typowym betonem. I to właśnie jest problem z sucharowym zwierzchnictwem Karola Strasburgera: w czasie swojej kariery nie opowiedział on telewidzom wcale zbyt wielu kwasów korzystających z wieloznaczności słów. Tym ciekawsza staje się odpowiedź na pytanie, dlaczego to właśnie on może uczyć sucharoznawstwa i co to wszystko ma wspólnego z nowymi mediami?

Suchary to paradoksalne dzieci ludzkiej inwencji. Z jednej strony uważane są za dowcipy nieprawdziwe, niepełne, wypadki przy pracy humoru. Dlatego też zostały błyskawicznie skojarzone z gwiazdorem „Familiady”. Do dzisiaj rozróżnienie na „beton” i „słaby żart” nie jest przez wszystkich uznawane. Czasem pokraczny dowcip „o teściowej” i pełen inwencji językowej suchar zostają wrzucone do jednego worka – przeznaczonego do natychmiastowego usunięcia z pamięci (za przykład błyskotliwego suchara niech posłuży jeden z moich faworytów: „Jak się nazywa człowiek-nóż? …. – Janusz!” – zyskujący właściwą formę przy wypowiedzeniu na głos). Z drugiej strony, dzięki internetowi, zapewniającemu pozornie demokratyczny status wszystkim użytkownikom, powstała wirtualna agora, na której maraton żartów trwa od rana do wieczora.


Przeciw szacowności

Suchary powracają w różnych postaciach oraz podlegają ciągłym mutacjom. Oprócz zasłużonych stron w rodzaju czerstwe.pl, piszsuchary.pl, sucharry.plsucharowo.pl, także dziesiątki reklam korzystają z mechanizmu niejednoznaczności. Za pomocą sloganu „Smak łowi Makłowicz” sieć hipermarketów Tesco korzysta z wizerunku popularnego polskiego kucharza. A niefortunna, toporna reklama sklepu internetowego Ole Ole! zachęca klientów „Uderzającą ofertą”. Na plakacie z hasłem promocyjnym możemy zobaczyć kobietę „uderzoną” laptopem niczym rękawicą bokserską…

Dobre suchary niekoniecznie wzbudzają takie zażenowanie. Zabawa dosłownością wymaga także finezji. Można rzecz jasna tworzyć arbitralne hierarchie dowcipów: „Uderzająca oferta” wyznaczałaby próg najniższy, a „Ile igieł ma dentysta? … – Stomatologiczne (Sto ma, to logiczne)” spełniałby wysokie aspiracje entuzjastów sucharów. Wszelkie klasyfikacje są jednak mniej ważne niż refleksja nad tym, dlaczego betony są tak powszechną (choć wstydliwą) praktyką społeczną i czy mogą one pomóc odzyskać wiarę w coraz powszechniej zawłaszczaną i instrumentalizowaną polszczyznę?

Betony są wyzwaniem rzuconym szacowności. Jeśli rację miał Johan Huizinga, autor „Homo ludens”, że zabawa jest źródłem kultury, to kwasy niewątpliwie należą do tych zjawisk, które reprezentują zabawę w stanie czystym. Zaświadcza o tym chociażby zdumiewająca amerykańska kreskówka Texa Avery’ego „Symphony in Slang”, która w 1951 wyszła ze stajni MGM. Fabuła brzmi pobożnie: młody mężczyzna trafia do nieba przed oblicze św. Piotra i zdaje mu relację ze swojego życia – posługując się wyłącznie mową potoczną, idiomami i związkami frazeologicznymi. Język młodzieńca jest jednak tak osobliwy, że ani Piotr, ani poproszony o pomoc niebiański znawca słownika nie mogą go odpowiednio zrozumieć. Zamiast tego, wyobrażają sobie jego opowieść, traktując wypowiadane przezeń wyrażenia dosłownie. I tak oto, kiedy młodzieniec mówi, że „urósł z dnia na dzień”, widzimy bobasa, który w ułamku sekundy zamienia się w nastolatka. A kiedy zwierza się, że w restauracji wypił „cocktail”, naszym oczom ukazuje się koguci ogon w lampce wina – zgodnie z literalnym znaczeniem słowa… (cock – kogut, tail – ogon). Większość filmowych żartów, opartych przecież na tytułowym slangu, jest niemożliwa do spolszczenia. Suchary tego typu są rozrywką przeznaczoną do uprawiania jedynie w obrębie mowy, której używa się na co dzień i którą włada się perfekcyjnie.

Znaki, wystawione na pośmiewisko, nie służą już sprawnej komunikacji. To jest właśnie moc sucharów: doprowadzają do spięcia i impasu, który pomaga krytycznie spojrzeć na rzeczywistość. Kpina z szacowności, jakiej dopuszczają się betony, zawiera się w profanacji języka. Suchary niszczą uświęcone księgi – wszelkie słowniki – i okazują się zabawą składającą najpiękniejszy, nieortodoksyjny hołd polszczyźnie.

Terapia na sucho

Tak naprawdę suchary wyrastają z fascynacji językiem. Są terenem eksperymentu: dzielenia słów, dopasowywania znaczeń, dostrzegania połączeń tam, gdzie nikt inny ich nie zauważa. Uosabiają kreacyjny aspekt zabawy, która najpierw burzy, a potem buduje coś nowego. Bywają znakomitą rozrywką dla inteligentnych użytkowników języka, stanowią wyraz akademickiej wręcz świadomości językowej. W tej samej mierze jednak pozostają intuicyjną żonglerką semantyczną, niemającą wiele wspólnego z oczytaniem czy wykształceniem. Pełnię blasku osiągają suchary wymyślane na bieżąco i wypowiadane na głos z dbałością o odpowiednią intonację. Nie można jednak serwować ich w każdym towarzystwie.

Pozornie nie niosą żadnej życiowej filozofii i nie ma z nich żadnego pożytku. Człowiek zapętla się w nich, jak w dowcipie: „Dokąd idziesz? – Do kina. – A co grają? – Quo Vadis. – A co to znaczy? – Dokąd idziesz? – Do kina. – A co grają? – Quo Vadis…”. Kiedy przeczytałem felieton Marcina Wichy „No, bez przesady”, zamieszczony niegdyś w „Tygodniku Powszechnym”, upewniłem się jednak, że suchary mogą mieć duży potencjał – terapeutyczny i polityczny. Wicha z polotem piętnuje wyolbrzymienia, jakich dokonuje się w mediach. Według TVN, asteroida przelatująca dziesiątki tysięcy kilometrów od naszej planety „dosłownie otrze się o Ziemię”. Można popaść w znieczulenie od nadmiaru przesady i ciągłego pompowania wydarzeń. Na tych samych łamach Marian Stala w felietonie „Znawstwo języka” słusznie zauważa, że owszem, inwazja obcych słów na język polski postępuje w najlepsze, ale uczone gremia nie mogą wiele na to poradzić – kształt polszczyzny zależy od jej użytkowników. Jeśli dodamy to tego mowę nienawiści, uzyskamy krótką syntezę lokalnych bolączek językowych.

Myślę wtedy o tej powierzchownej błyskotce, jaką jest kultura suchara i dostrzegam w niej szansę na terapię dla zmęczonych językiem nadużywanym, zawłaszczanym, jednowartościowym, wykluczającym. Przypominam sobie kilka spotkań towarzyskich, na których przerzucaliśmy się ze znajomymi betonami dla czystej przyjemności z zabawy kapryśnymi kształtami polskich słów. Suchary mogą być przestrzenią porozumienia – ponad podziałami i racjami politycznymi, ponad dominującą i mniejszościową ideologią, obok sporów i codziennej agresji. Podobnie niegdyś łączył wspólnotę występ Kabaretu TEY (nawiasem mówiąc, po brzegi wypełniony sucharami).



Jeśli dla niektórych teza o oddziaływaniu kwasów jest posunięta zbyt daleko, może przekona ich pasażer poznańskiego tramwaju. Jak głosi nagłówek na stronie epoznan.pl z 28 stycznia 2013: „Pasażer obłożył się cebulą. Był oburzony, że motorniczy go wyprosił”. Dalej czytamy: „Pasażer oświadczył, że zgodnie ze słyszanymi wszędzie zaleceniami ubrał się «na cebulkę». Obłożył się cebulą, założył ubranie i wyszedł z domu – relacjonuje MPK”. Happening pasażera można uznać za idiotyczny. Wcielił on jednak w życie zasadę betonu, stając się chodzącym sucharem. Test tolerancji nie wypadł pomyślnie, ale pasażer pokazał, jakie nieporozumienia grożą tym, którzy opatrznie interpretują kulturowe wskazówki.

Może droga do uzyskania dystansu do kulturowych kodów wiedzie właśnie tędy – w stronę już nie pomarańczowej, ale wielokolorowej alternatywy? Na dylematy człowieka w teatrze życia codziennego wyczulony był również William Szekspir, którego suchar z I sceny II aktu „Burzy” (oczywiście w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka) może posłużyć za kwaśne podsumowanie. Gonzalo snuje swoją utopię przy wtórze kpiących komentarzy Antonia:

GONZALO
Gdyby tak była tu do obsadzenia rola…

ANTONIO
Toby ją na pewno obsadził pokrzywą.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.