Właśnie ukazała się jej monograficzna płyta z fortepianem i elektroniką w Bôłt Records, a za półtora roku przedstawi nową operę w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej. Co wyróżnia muzykę Katarzyny Głowickiej? Przede wszystkim przestrzeń. Głęboka, rozległa. Jak w muzyce ambient. Budują ją pogłosy, echa, elektronika. Na tym tle – fortepian. Rozmigotany, perlisty. Kaskady powtarzanych dźwięków i rytmów. Jak w muzyce minimal. Tonalne skojarzenia, ale odmienny rozwój. Czyste brzmienia co rusz zakłócane są szmerami i trzaskami. Jak w muzyce glitch. Ale wyraźnie słychać kompozytorski zamysł, kategorię wielkiej formy. Siedem utworów składa się na concept album, od zanurzonego w elektronicznej poświacie „Sun Spot” (2010) przez ascetyczny „Transient” (2011) i migotliwą „Favolę” (2013) po spokojnie wybrzmiewający „Red Sun” (2009), który dał tytuł całej płycie. Czasem pojawia się obsesyjnie repetowana nuta, jak w piątej ścieżce, „Retinie” (2009). Czasem najważniejsza jest pauza – jak w najnowszym „Absence” (2013) dedykowanym pamięci Tomasza Sikorskiego. Wszystko składa się na oryginalny świat dźwiękowy Katarzyny Głowickiej, tu upostaciowiony fortepianem Małgorzaty Walentynowicz. Świat zabrudzonego piękna.
„Absence”, który jest finalną częścią, stanowi odpowiedź na „Presence” [2006] (…). W tym wcześniejszym mamy tak naprawdę trzy nuty w różnych oktawach, czwarta pojawia się tylko w samej końcówce. One się nie układają w żadne akordy, faktura jest bardzo cienka, jest też dużo ciszy. W każdy wydźwięk, ten niemal głos w ciszy, trzeba się wsłuchać. Dlatego jest tak dużo ciszy, bo to jest milcząca obecność instrumentu. Natomiast w „Absence” są właściwie same akordy. Bardzo klasterowe, ale też troszeczkę chopinowskie. Chodzi o to, żeby się wsłuchać w samo sedno dźwięku fortepianu – bardzo ciemny dźwięk, to są prawie same klastery, które się wypełniają i falują. Tam jest wołanie o jakąś obecność – i to jest właśnie ta emocja, o jaką mi chodzi.
Katarzyna Głowicka
Urodziła się w 1977 roku w Oleśnicy, szkołę muzyczną kończyła w Ostrowie Wielkopolskim, a Akademię Muzyczną we Wrocławiu (w klasie Grażyny Pstrokońskiej-Nawratil). Równolegle zaczęła się jej międzynarodowa edukacja: staż w Strasbourgu (Ivan Fedele), studia w Hadze (Louis Andriessen), doktorat w Belfaście (studio SARC); obecnie wykłada w Brukseli (Królewskie Konserwatorium). Była wielokrotną stypendystką (m.in. DAAD, MKiDN, rządów: brytyjskiego, holenderskiego, francuskiego), a jej utwory grały znakomite zespoły (m.in. ensemble recherche, De Ereprijs, Holland Symfonia). Intensywnie zajmuje się akustycznym repetytywizmem (saksofonowy „Autumno Concerto”; „Music in Three Parts”), muzyką fortepianową i wokalną z elektroniką („Opalescence” i „Luminescence”), inspiruje się filmem (opera „Container”, multimedia „Quasi Rublev”). Wraz z mężem, kompozytorem Henrym Vegą, i wizualizatorem Emmanuelem Floresem prowadzą Fundację ARTEk.
Więcej o kompozytorce: www.glowicka.com i https://soundcloud.com/kasiata.
16 grudnia w Akademii Muzycznej w Gdańsku odbędzie się koncert monograficzny Katarzyny Głowickiej, a 17 grudnia jej wykład, zatytułowany „W poszukiwaniu oryginalnych intuicyjnych metod organizacji algorytmicznej w kompozycji”.
Fortepian nie jest bynajmniej jedynym wyróżnionym instrumentem w dziełach Głowickiej. Wiele utworów napisała także na klawesyn, czego przyczyną może być to, że za sąsiadkę w Eindhoven ma wirtuozkę Gośkę Isphording. Z jej inspiracji powstały m.in. repetytywne „Thimble trance” (2006) i szumowe „White Dust” (2010), oba z elektroniką, a także „Quasi Rublev” (o którym dalej). Istotną część œuvre Głowickiej stanowią również utwory wokalne i orkiestrowe. Do tych pierwszych należą znamiennie nazwane „Opalescence” (2005) na trzy głosy oraz „Luminescence” (2009) na pięć głosów, oba z elektroniką. Poetyckie tytuły odnoszą się przede wszystkim do faktury, swoistego rozświetlenia czy opalizowania rodzących się relacji między partiami wokalnymi a ich akompaniamentem czy przetworzeniem. Także orkiestrowe „Autumn Concerto” (2001, z solowym saksofonem), „Exophony” (2006), „Perpetuity” (2008) i grana często na europejskich scenach „Music in 3 Parts” (2012) posiłkują się elektronicznym poszerzeniem. Wynika to z faktu, że to komputer jest podstawowym narzędziem pracy kompozytorki: wychodząc od improwizacji lub intuicji, sprawdza możliwe kombinacje dźwięków w programie AC Toolbox, algorytmicznie je pomnaża i układa, a następnie na żywo, podczas wykonania, przetwarza i brudzi.
Jedną z moich cech osobowości jest czynienie rzeczy bardziej złożonymi niż są, ich ukompleksowianie. To powoduje stres. Jedną z metod radzenia sobie z tym jest więc minimalizowanie, ograniczanie. A więc posiadanie tylko trzech łyżek i trzech kubków, bo jak będzie ich więcej, to wszystko się rozpadnie, całkowicie się pogubię. Przez całe życie dążyłam do tego minimalizmu, we wszystkich dziedzinach – także w muzyce. (…) Zgadzam się, że nie do końca chodzi o powtórzenia. Raczej redukowanie – jeżeli coś powtarzam, to zawsze zmienione, bo mija czas. Powtarzam, ale np. w innej oktawie, z inną artykulacją. To osobista sprawa. Może wręcz problem. I dlatego minimalizm mnie od początku pociągał.
Katarzyna Głowicka / fot. Mateusz TkaczenSpośród wielu Polaków, jacy w ostatnich latach wybrali życie za granicą – by wspomnieć tylko Prasquala, Wojciecha Blecharza, Jagodę Szmytkę, Andrzeja Kwiecińskiego – to właśnie Katarzyna Głowicka chyba najlepiej odnalazła się w nowym otoczeniu. W Brukseli wykłada muzykę komputerową, a jej ulubiona estetyka minimalistyczna jest wręcz specyfiką uczelni w Hadze, gdzie kompozytorka studiowała i gdzie obecnie mieszka. Jej predylekcja do ograniczania materiału nie kłóci się z wysoką intensywnością emocjonalną, którą słychać zwłaszcza w muzyce fortepianowej i orkiestrowej. To często mocne efekty (czy też afekty) osiągane najprostszymi środkami; słynęli z tego polscy twórcy w latach 70. i 80., jak Henryk Mikołaj Górecki czy Tomasz Sikorski (któremu poświęcone jest zresztą „Presence”). Głowicka nieraz śmieje się, że jej słowiańska emocjonalność spotyka się z lekkim dystansem zachodnich, modernistycznie zorientowanych kolegów. Tym bardziej że w przeciwieństwie do nich nie unika konsonansów i prostoty, choć zawsze niejednoznacznej, rozmytej, zabrudzonej.
Dla mnie modernizm to same zaprzeczenia. Nie ma melodii, harmonii, formy. Oczywiście doceniam gi pod kątem technicznym, niektóre utwory mi się podobają, ale brakuje mi przekazu emocjonalnego. Odrzuca mnie to, czuję wręcz silną reakcje w ciele… Nie chciałabym być taka, jak niektórzy znani mi kompozytorzy, którzy co innego piszą, a co innego mają na iPodach. Dla mnie to konflikt. I dlatego piszę po prostu taką muzykę, jakiej bym słuchała. Nie chodzi mi o to, żeby towarzyszyła mi przy zmywaniu naczyń czy była muzakiem, ale o to, żebym chciała do niej wracać, usiąść, posłuchać, odczuć. Jeśli ktoś mi powie po koncercie, że chciałby mojego utworu jeszcze raz posłuchać, to czuję, że napisałam dobry kawałek.
„Opalescence”, początek, (c) Gaudeamus
Nie jest chyba przypadkiem, że jak minimalistyczni kompozytorzy wszystkich pokoleń – La Monte Young, Philip Glass, Michael Nyman, Louis Andriessen, Michel van der Aa – tak i Katarzyna Głowicka ze szczególnym upodobaniem uczestniczy w projektach filmowo- czy teatralno-muzycznych. Często obie warstwy mogą znakomicie współgrać i współtworzyć totalne wrażenie dla słuchacza – przeżycie transowe. Głowicka od jakiegoś czasu unika więc festiwalowych zamówień typu „dziesięć minut na dwanaście instrumentów”, by wraz z przyjaciółmi w Fundacji ARTEk dążyć do kreowania dzieł wypełniających cały wieczór. We współpracy powstała opera „The King’s Gravedigger” (2002/2006), „Quasi Rublev” (2006/09), inspirowany filmem Andrieja Tarkowskiego, na klawesyn i elektronikę, z wizualizacjami Mathisa Nitchkego, inspirowana filmem Lukasa Moodysona opera „The Container” (2010). Przykładem na znakomite dogranie elektroniki z wizualizacjami jest „Turbulences” (2009), powstałe we współpracy z Emmanuelem Floresem. Obecnie – na zamówienie Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w ramach „Projektu P” – Katarzyna Głowicka pracuje z librecistą Krystianem Ładą nad operą o Jackie Kennedy-Onassis, mówiącą o osobliwej więzi łączącej celebrytkę z paparazzim, o uwielbieniu i udawaniu, prawdzie zdjęcia i prawdzie życia.
Wszystkie cytaty pochodzą z wywiadu przeprowadzonego przez Ewę Szczecińską i autora, opublikowanego w „Glissandzie” nr 22 (2013).
„White Dust”, koniec części I, (c) Katarzyna Głowicka