„Mężczyźni zawsze próbowali pokazać przyjemność kobiet” – mówi w filmie Kechiche’a zblazowany artysta podczas dyskusji bohemy o sztuce. Ale czym w takim razie jest „Życie Adeli”? Kolejną próbą zawłaszczenia kobiecej przyjemności przez mężczyznę, jak zarzucają reżyserowi aktorki oraz Julie Maroh, autorka komiksu, który stał się podstawą scenariusza, czy raczej „sprzeciwem wobec wszelkiej dyskryminacji” albo „opowieścią o uczuciu przekraczającym granice płci”, jak można przeczytać tu i ówdzie? A może czymś jeszcze innym lub wszystkim tym po trochu?
Powiedzmy jedno – mimo intensywnych i literalnych scen pożycia lesbijskiego (które, według paru krytyków obecnych na festiwalu w Cannes, trwają ze 30 minut, choć w rzeczywistości nie przekraczają minut kilku) – „Życie Adeli” to historia bardzo, rzekłbym, normatywna, przynajmniej w warstwie narracji. Jedna z wielu opowieści o dojrzewaniu, które wiąże się z poszukiwaniem własnej tożsamości, pierwszą wielką miłością i równie wielkim rozczarowaniem po jej utracie, z odkrywaniem uroków seksu, z nabywaniem mądrości, zmianami w wyglądzie itd. Co więcej, jest ten film klasycznym melodramatem (tyle że bez trupów), gdyż owo wielkie uczucie nie może się spełnić w dużej mierze z powodu różnic społecznych, pozostaje natomiast najważniejszym wydarzeniem w biografii bohaterki. Zostajemy z przeświadczeniem, że to ono ukształtowało Adelę i wpłynie na całe jej późniejsze życie. Sami twórcy zresztą nieustannie podkreślają swoje przywiązanie do tradycji, czy to przywołując książki Pierre’a de Marivaux, czy też francuskim zwyczajem (cokolwiek pretensjonalnym, przyznajmy) wplatając w dialogi dysputy na tematy filozoficzno-artystyczne.
Tym, co złączy nastoletnią Adelę (Adèle Exarchopoulos) ze starszą od niej malarką, Emmą (Lea Seydoux), będzie przede wszystkim namiętność. Dzisiaj zaś nie da się już jej pokazać w kinie za pomocą kilku skonwencjonalizowanych gestów. Toteż sceny seksu – w które zresztą jesteśmy wrzucani z marszu, bez romantycznej przygrywki (zastępuje ją tutaj poniekąd wykład na temat Sartre’a) – są niezbędne, byśmy uwierzyli, że ładna, inteligentna i naiwna dziewczyna zakochuje się nieprzytomnie w opryskliwej, butchowatej lasce z pozersko pofarbowanymi na niebiesko włosami, a w dodatku, zdaje się, marnej artystce. Brak seksu na ekranie zwiastuje również koniec tego związku, w którym od samego początku brakuje elementu partnerstwa. Emma zdominuje Adelę tak bardzo, że to bystre dziewczę, które zdradza przecież talent literacki, szybko przeobrazi się we własną matkę – kuchtę domową, serwującą makaron gościom swej pani.
Wyzysk w relacjach międzyludzkich także jest tematem starym jak sztuka. W kinie w wersji homo pokazał go na przykład Rainer Werner Fassbinder w „Gorzkich łzach Petry von Kant” (wariant lesbijski) i „Prawie silniejszego” (wariant gejowski). Zarówno u niego, jak i w „Życiu Adeli” na czynniki charakterologiczne nakładają się nierówności w pozycji społecznej kochanków i kochanek. Emma pochodzi z domu „wyzwolonego”, spadkobierców Maja 1968 roku, Adela natomiast z familii drobnomieszczańskiej, gdzie fallus być musi. Co ciekawe, fallus musi się pojawić również w lesbijskim dramacie. To do niego przylgnie bohaterka, gdy poczuje się opuszczona przez Emmę. Mam wrażenie, że wprowadzając ten wątek twórcy próbują upiec dwie, a nawet trzy pieczenie na jednym ogniu: pokazać płynność czy niepewność seksualną bohaterki, podkreślić jej patriarchalne wychowanie, ale też zostawić uchyloną furtkę dla heteroseksualnych mężczyzn, którzy z pożądaniem przyglądać się będą cielesnym zbliżeniom kobiet.
„Życie Adeli – rozdział 1 i 2”,
reż. Adellatif Kechiche,
Francja 2013, w kinach od 18 października 2013Cielesność to zresztą największa wartość filmu, choć nasuwa się zasadne pytanie, czy musi on mieć taką falliczną długość (trzy godziny, inna sprawa, że gorszymi metrażami zamęczały nas francuskie filmy, zwłaszcza nowofalowe). Jakkolwiek by się skarżyły główne aktorki, które twierdzą, że reżyser zmuszał je do przekraczania kolejnych granic, efekt jest piorunujący (kojarzy mi się ta sytuacja – o ile nie jest ona chwytem marketingowym – z przypadkiem Marii Falconetti, którą Dreyer ćwiczył na planie „Męczeństwa Joanny d’Arc”). Zwłaszcza Adèle Exarchopoulos tworzy rewelacyjną kreację, demonstrując nie tylko prawdziwe smarki i łzy, ale też całe spektrum stanów emocjonalnych i fizjonomii swej postaci. Samo obserwowanie, jak zmienia się otoczona chmurą bujnych, niesfornych włosów twarz bohaterki zarówno w obrębie jednej sceny, jak i w kolejnych sekwencjach, wynagradza wszystkie słabości i schematy fabuły.