Rok 2012 jest dla Andrzeja Stasiuka wyjątkowy nie tylko z okazji dwudziestej rocznicy książkowego debiutu („Mury Hebronu”, 1992). Od teraz może mówić, że większość życia spędził w Beskidzie Niskim. I choć Warszawę porzucił jako dwudziestosześciolatek w roku 1986, to stolica ciągle w jego twórczości powraca. Ostatnio w tomie opowiadań „Grochów”.
Stoję na balkonie,
palę papierosa.
Szkoda tylko, że to wszystko się kiedyś skończy
Partia, „Warszawa i ja”
Gęby przyrosły pisarzowi przynajmniej dwie. Właśnie próbuje mu się dokleić kolejną. Jak na ponad pięćdziesięciolatka i tak niewiele. Sęk w tym, że do tej pory Andrzej Stasiuk potrafił się z nich bez problemu wyzwolić. I za każdym razem, gdy wpychany jest w kolejną szufladkę, uśmiechając się pod nosem rzuca swojskie: „dajcie kurwa spokój”. Tak będzie i tym razem?
W drodze (gęba gitowca)
„Jeden z nielicznych polskich pisarzy z czadowym życiorysem” – napisali o nim Paweł Dunin-Wąsowicz i Krzysztof Varga w słowniku „Parnas bis”, po czym przytoczyli notkę o autorze, którą przygotowało w 1991 roku pismo „Brulion”:
Andrzej „Świnia” Stasiuk... Ukończył szkołę podstawową. Wyrzucony kolejno z liceum, technikum, oraz zasadniczej szkoły zawodowej. Po półrocznym pobycie w armii otrzymał stopień kaprala i przepustkę, z której nie powrócił. Skazany za dezercję (art. 303 parag. 3 k.k.) i osądzony w więzieniu wojskowym w Płotach. Wyrzucony stamtąd za rozkładanie dyscypliny wojskowej. Resztę wyroku odsiedział w „cywilnym” zakładzie karnym.
„Wywalili go z więzienia?!” – dodawał z niedowierzaniem od siebie Varga. Należy jednak zaznaczyć, że zarówno „Brulionowa” notka, jak i słownik „Parnas bis” wyszły, gdy Stasiuk od kilku lat prowadził spokojne życie w Beskidzie. Jego warszawska przeszłość okryta była wtedy niemal legendą. Na tyle dużą, że gdy w 1998 roku wydał warszawskie wspomnienia w tomie „Jak zostałem pisarzem”, Paweł Dunin-Wąsowicz w recenzji zacytowanej na okładce ironizował: „Stasiuk łamie własny mit o czadowym życiorysie. Wojsko, dezercja, samobój, więzienie? – jakie to przewidywalne”. Tymczasem przyszły naczelny „Lampy” na łamach najpierwszej „Machiny” postanowił warszawskie życie pisarza opisać, bo jak zaznaczył we wstępie do artykułu pt. „Wyspa Świni”: „Andrzeja Stasiuka poważni krytycy chcieli zagłaskać, prześcigając się w pochwałach jego subtelnej prozy. Do czasu – w zeszłym roku wydał książkę «Jak zostałem pisarzem». Wynika z niej, że w latach 80. prowadził życie lumpa...”.
W świadomości dzisiejszego czytelnika nie ma już „tamtego” Stasiuka. Uliczne życie, edukacja przerwana po szkole podstawowej, dezercja, próba samobójcza, więzienie – wszystko to postanowił podobno wykreślić ze swojego życia w dniu, gdy wraz z przyjacielem wdrapał się na dźwig stojący przy budowanym w latach 80. hotelu Marriott. Kiedy ujrzał Dworzec Centralny wielkości paczki papierosów, uznał, że zostawi dom i spełni swoje największe marzenia. Na końcu autobiografii zanotował:
Patrzyłem sobie z góry na moje miasto i wiedziałem, że wyżej już nie zajdę. I wtedy właśnie pomyślałem, że może jednak wyjadę i zostanę w końcu tym pisarzem. Miesiąc później to zrobiłem.
Autor „Dukli” chętnie o sobie opowiada, ale wie, kiedy powiedzieć stop, kiedy przekraczane są granice prywatności, czym można się z dziennikarzami i czytelnikami podzielić, czym zaś w żadnym wypadku. Najpewniej dlatego Dunin-Wąsowicz w „Wyspie Świni” rozmawiał nie z pisarzem, ale na przykład z Krosbim, najlepszym przyjacielem Stasiuka, sportretowanym najpierw w „Jak zostałem pisarzem”, później zaś w „Grochowie” (wkrótce po jego śmierci).
Galicyjski spleen (gęba wieśniaka)
Mamy póki co rok 1986 – pisarz pakuje manatki i wyjeżdża do Beskidu Niskiego. W opustoszałej łemkowskiej wsi Czarne od samego początku uchodził za wariata. Jak inaczej nazwać warszawiaka, który na chwilę przed wybuchem polskiego kapitalizmu opuszcza stolicę i ucieka na dzikie południe. W swoim nowym domu pali lampami naftowymi, hoduje nieprzystosowane do polskich warunków lamy (i kozy). Cały beskidzki „dobytek” otrzymał od kumpla, który również postanowił uciec, ale do USA. Dziesięć lat później (1996) Stasiuk wraz z Moniką Sznajderman zakłada wydawnictwo, które wzięło nazwę od zamieszkanej przez nich wsi. Kilka lat wcześniej ukazują się „Mury Hebronu” (przemilczam tutaj tom „Prison is Hell” z 1988 roku, o którym na łamach dwutygodnik.com pisała Patrycja Pustkowiak) i Stasiuk rzeczywiście zostaje prozaikiem. Uznaje się go kolejno za brutalistę (debiut), poetyzującego gawędziarza („Opowieści galicyjskie”, „Dukla”), w końcu eseizującego melancholika („Jadąc do Babadag”, „Fado”).
Czasem rzuca w wywiadzie, że na wsi mieszkał od zawsze, bo co to za miasto, jeżeli dojeżdżały tam dwa autobusy dziennie, zaś wokół spacerowały krowy. Nawet, jeśli działo się to już za tabliczką „Warszawa”. Zresztą w grę wchodzi również pochodzenie.
– Uważasz się za wieśniaka?
– Jasne. Żyję na wsi i jestem z tego dumny. Moi rodzice pochodzą ze wsi. Uważam, że wieś to prawdziwa twarz tego kraju. Przecież polskiego mieszczaństwa było tyle co na lekarstwo. Miasta budowali nam Włosi albo Niemcy.
(wywiad udzielony „Playboyowi”)
Sprawa prosta jednak nie jest. Wyjazdem nie wymazał życiorysu. Porzucił warszawskie życie dla życia w beskidzkim Czarnym (zmienionym na beskidzki Wołowiec), hodowli lam (zdechły); opieki nad łemkowską cerkwią (rozsypała się) i pisania w spokoju, ale wspomnienia z młodzieńczego życia, i sam motyw Warszawy, pojawią się w jego książkach jeszcze nie raz. W ciągu dwudziestu lat przeważnie stolicę omijał, uciekając w Bieszczady („Biały kruk”), miasteczka Beskidu Niskiego czy Podkarpacia („Dukla”, „Opowieści galicyjskie”) i peryferie Europy („Jadąc do Babadag”, „Taksim”). Młodociany bitnik rozbijający się po warszawskich ulicach w kupionych za dziesięć dolarów dżinsach nieznanej nikomu firmy i pijący piwo w barze Parana miał się jednak jeszcze w jego twórczości ujawnić.
Dziś mówi o sobie: „melancholik, który pisze fikcyjny reportaż” (dokument „Zawód – podróżnik na południe”). I racji jest w tym sporo. „Grochów” – podobnie jak „Biały kruk” czy „Dukla” – na pierwszy rzut oka (drugi i trzeci również) nijak nie przystaje do kultowych już „Murów Hebronu”. Słusznie zauważył jednak Jerzy Pilch:
Andrzej Stasiuk jest pisarzem w takim stopniu sprawnym, że nawet kiedy operuje gołą faktografią, czyni to zajmująco. Bo też jest Stasiuk właśnie pisarzem faktu. I właśnie wtedy, gdy przydaje gołemu faktowi „dziwnie metafizycznego blasku”, mówi najpełniej. Najpełniej i najobszerniej.
(„brulion” 1991, nr 17/18)
Opinia ta nie dotyczy „Jadąc do Babadag”, ale właśnie „Murów Hebronu” i została napisana w 1991 roku! Czy oprócz autora „Pod mocnym aniołem” ktoś wykazał się podobnym przeczuciem i wnikliwością lektury debiutanckich opowiadań? Wątpię. Krótka refleksja Pilcha potwierdza, że Stasiuk od samego początku dobrze wiedział, co go interesuje i nad czym będzie się w przyszłości skupiał.
Papieros z filtrem (gęba pisarza celebryty)
Dariusz Nowacki zarzucił Stasiukowi dystansowanie się od wytworzonego wokół siebie mitu przez umieszczenie na okładce książki „Przez rzekę” (1996) zdjęcia, na którym pisarz pali papierosa z... filtrem („Parnas bis”). Ucieczka pod Słowacką granicę wytworzyła kolejną ikonę – pisarza-samotnika – która pozycję pisarza-twardziela tylko umocniła.
– Podobno bieda służy artystom.
– Świetnie im robi. Szczególnie młodym, którzy powinni dostać w dupę. Nic bardziej mnie nie wkurwia niż młodzi pisarze, którzy nic nie napisali, a już mają agenta, który życzy sobie za ich wydanie sporo kasy. (...) To jest obcowanie ze światem, w którym żyje – tak naprawdę – większość ludzi. Dotknięcie ludzkiego dna – w końcu z tego składa się prawdziwe życie. To jest namacalne, w przeciwieństwie do doświadczeń, które niektórzy sobie wymyślają, bo im się nudzi. Prawdziwe doświadczenie to takie, które spada na nas, które nie jest kreowane, bo jest losem.
(wywiad udzielony „Playboyowi”)
Mit autsajdera przykrywa jednak nowa figura – coraz bardziej docenianego pisarza. W 1996 roku Stasiuk otrzymuje Nagrodę Kościelskich za „Białego kruka”. Zbiór „Opowieści galicyjskie” opisywał już tylko życie w nowym miejscu, podobnie wydana dwa lata później „Dukla”. W międzyczasie ruszyło wydawnictwo Czarne. Wszystko wskazywało na to, że właśnie opowiadający o ucieczce ze stolicy „Biały kruk” (choć bohaterowie ostatecznie wracają do Warszawy) wyznaczył granicę, a potwierdziło ją nieszczęsne zdjęcie na okładce „Przez rzekę”. Nic bardziej mylnego. I nie chodzi wcale o styl.
Po pierwszych fascynacjach Galicją – jej wielokulturowością; spokojem i menelami pijącymi piwo pod wiejskim sklepem, którzy w poetyckiej prozie Stasiuka stawali się postaciami niemal mitycznymi – wrócił pisarz na stare śmieci. W ciągu dwóch jesiennych tygodni 1998 roku postanowił podzielić się wiedzą „Jak został pisarzem”. Próba biografii intelektualnej – jak sam ją nazwał – zaczyna się i kończy w Warszawie, podobnie napisany potem kryminał „Dziewięć”. W wydanym właśnie zbiorze opowiadań „Grochów” stolica również się pojawia. W porównaniu z dwiema wymienionymi pozycjami dość nieśmiało, ale z nieustającym sentymentem. A i niemałym patriotyzmem pisarza, który w jednym z wywiadów telewizyjnych rzucił, że: „Warszawa nigdy nie będzie należeć do przyjezdnych”.
W „Grochowie” pojawia się niespotykana do tej pory w takiej skali w twórczości pisarza dawka melancholii. To nie kpiarska autobiografia czy surowy opis betonowej stolicy. Nawet menele pijący piwo Królewskie nie przypominają tutaj zawadiackich bohaterów „Jak zostałem pisarzem” – mimo że to ci sami ludzie. Z nowej perspektywy wyglądają raczej na leniących się pijaczków z „Opowieści galicyjskich”, którzy wpatrując się w dal, głosili swoje filozoficzne teorie:
Niewykluczone, że tamci z flaszkami piwa Królewskiego, z flaszkami wina nomen omen Kwiat Jabłoni, z flaszkami wódki Stołowej również wpatrywali się w głąb nieskończoności. Siedzieli na brzegu własnego życia i patrzyli w dal. Jednak nie przychodziło im do głowy, żeby wstać i wyruszyć. Byli zbyt dorośli, zbyt męscy i zbyt proletariaccy.
(„Grochów”)
Po dwudziestu latach od debiutanckich „Murów Hebronu” z „Brulionowej” notki pozostało na pierwszy rzut oka niewiele. Przydomek, wykorzystany w tytule filmu o pisarzu „Człowiek zwany «Świnią»” w reżyserii Aleksandry Czerneckiej i Dariusza Pawelca z 1999 roku, się ulotnił. Jego książki przekroczyły już pierwszą setkę wydań zagranicznych. Samo „Jadąc do Babadag” zostało przetłumaczone na siedemnaście języków – w przygotowaniu są kolejne trzy wydania. Nawet „kurwa mać”, które miał podobno rzucić, gdy usłyszał werdykt jury Nike, przyznający mu nagrodę za „Jadąc do Babadag”, może być traktowane jako konwencja, budująca jego wizerunek tak samo jak beskidzka chata i podróże.
Zawsze miałem wrażenie, że Andrzej Stasiuk pisze jedną książkę; o tym, jak facet odpala papierosa, wsiada w samochód i jedzie na peryferie Europy. Lektura „Grochowa” tego nie zmienia. Stasiuk będzie pisał o tym samym. Zmieni się tylko sposób opowieści, dojrzeje styl, pytania przewyższą odpowiedzi. Ikona? To ten sam facet: nastolatek wyrzucony z technikum, dezerter, „Świnia”, wieśniak, literacka gwiazda, świetny pisarz, eseista, filozof. Tyle że teraz łatwiej przychodzi mu się do pewnej wrażliwości przyznać. I jeszcze ta Warszawa. Wróci? Jak mu się zechce to wróci. W twórczości rzecz jasna.