Kiedy latem 1948 roku Hugh Kenner, w towarzystwie Marshalla McLuhana, odwiedził Ezrę Pounda w waszyngtońskim Szpitalu Św. Elżbiety, nie występował w roli jego wielbiciela. Trwała epoka Eliota, a wiersze Pounda wydawały się nieprzystępne, wręcz hermetyczne. Jednak wizyta na oddziale zamkniętym, gdzie pacjenci snuli się w plastikowych ochraniaczach jak czyśćcowe dusze, pozostawiła wrażenie obcowania z niezwykle bystrym umysłem. Młodego krytyka poruszył powolny, wyważony rytm mowy Pounda. Zrozumiał, że tak należy czytać jego poezję, której znaczenia krystalizują się w muzycznych kadencjach.
Opublikowana w 1971 roku, kilka miesięcy przed śmiercią Pounda krytyczna summa Kennera „The Pound Era”, ustanowiła hierarchię amerykańskiego modernizmu. A jednak także dzisiaj Pound pozostaje klasykiem niedoczytanym, zaś kontrowersyjne elementy biografii przysłaniają jego wkład w literaturę.
Ezra Pound „Wiersze, poematy i
«Pieśni»”. Przeł. Leszek Engelking. Biuro
Literackie, Wrocław, 232 strony,
w księgarniach od stycznia 2012Muzykalne wiersze Pounda płyną wartkim rytmem, ale niełatwo je zrozumieć. Jego opus magnum, pisane przez ponad pół wieku „Pieśni” pozostają dziełem otwartym. Pound był erudytą, z nieodpartą skłonnością do dygresji. Dawał się porywać strumieniowi obrazów, tracąc panowanie nad ich znaczeniem. Jego pasją było tłumaczenie i nie potrafił oprzeć się cytatom, zapożyczeniom i trawestacjom z obcych języków. Opierał się na własnym kanonie, w którym poezja prowansalskich trubadurów sąsiadowała z japońskim haiku. Nie zależało mu na poezji niezrozumiałej, wręcz przeciwnie – jasność stawiał sobie za naczelną estetyczną zasadę. Zapewne nie zdawał sobie sprawy z wyzwań, jakie jego „Pieśni” stawiają przed czytelnikiem. Z wielką pewnością siebie deklarował: „niech krytyk lub krytyka czyta je w kolejności od pierwszego do ostatniego tekstu nie zapytując siebie, czy je rozumie: sądzę, że po przeczytaniu całości dojdzie do wniosku, że wszystko jest jasne”. W pewnym sensie łatwiejszą i nieuniknioną ścieżką dla czytelnika jest zagłębienie się w meandrach jego biografii. Ale co począć z pisarzem, który porównywał Hitlera do Joanny D’Arc? A zarazem z pisarzem, którego Hemingway nazywał najbardziej życzliwym i bezinteresownym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkał?
Jak zacząłem
Jak zapewniał Pound w autobiograficznym szkicu „How I Began” (1913), już w wieku piętnastu lat postanowił, że do trzydziestki będzie wiedział o poezji więcej niż ktokolwiek na świecie. Poezja wymaga iskry bożej, ale opanowanie warsztatu trzeba wziąć na siebie – uważał poeta, którego Eliot nazwie po dantejsku „il miglior fabbro”. W tym celu opanował dziewięć języków, złamał wszystkie uniwersyteckie reguły i walczył z profesorami, który chcieli go zmusić do spełniania wymogów programu. Do swojego językowego arsenału zaliczał francuski i starofrancuski, włoski, hiszpański, prowansalski, grekę i łacinę, być może również anglosaksoński. Niemiecki odrzucił, jako trudny i głupi. Specjaliści twierdzili nieraz, iż jego znajomość języków była bardzo niedoskonała. Ale Pound był uczulony na akademicką filologię. Biorąc poprawkę na autokreację, trzeba przyznać, że nie był wzorowym uczniem.
Ezra Pound, 1918Urodził się jako Ezra Weston Loomis Pound w 1885 roku w mieście Hailey, w stanie Idaho. Jego dziadek, Thaddeus przez kilka lat zasiadał w kongresie, zaś ze strony matki do jego przodków należał romantyczny poeta Henry Wadsworth Longfellow. Pound nie był jednak Indianinem z Dzikiego Zachodu – miał zaledwie dwa lata, kiedy rodzina przeniosła się najpierw do Nowego Jorku, a potem na przedmieścia Filadelfii, gdzie jego ojciec znalazł pracę w mennicy. Poeta, który wiele lat później uważał reformę monetarną za klucz do dobrych rządów, jako dziecko widział monety ładowane szuflami większymi od łopaty do węgla i nauczył się oceniać próby złota i srebra. Jego ojciec potrafił nawet określić wagę wygrawerowanego na wizytówce nazwiska. Niespełna szesnastoletni Pound rozpoczął studia na University of Pennsylvania, gdzie przyjęto go głównie ze względu na niezłą łacinę. Miał szczęście do przyjaźni. Jego sąsiadem w akademiku był student medycyny, przyszły poeta William Carlos Williams. Dwa lata starszy kolega zachwycił się Ezrą – błyskotliwym, oczytanym, o niespożytej energii, który grając płaczkę w szkolnym przedstawieniu gwałtownie rwał włosy blond peruki. Jak wspominał Williams, wydawało się, że Ezra nie znał złego humoru. Ale lubiła go „jedna osoba na tysiąc”, ponieważ zniechęcał ludzi błaznowaniem i pozami. Jednocześnie, jak mało kto, pragnął uznania.
Pierwszą dziewczyną i nieoficjalną narzeczoną Pounda była też przyszła poetka, Hilda Doolittle, znana później jako H. D. To dla niej przygotował „Książkę Hildy” – ręcznie wykonany tomik dwudziestu pięciu utworów, z których cztery wejdą do jego pierwszego zbioru. Pośród tych pierwocin znalazł się precyzyjnie skonstruowany wiersz „Drzewo”, z pozbawioną rymu ostatnią zwrotką: „Ja, tak czy owak, byłem drzewem w borze,/ Pojąłem to, co drzewo pojąć może:/ Rzeczy, co dla mnie czczym wymysłem były” (tłum. Leszek Engelking).
U Dantego jest wszystko
W tym okresie Pound prowadził intensywne i samowolne studia. Czytał Szekspira i studiował hiszpański dramat, a przede wszystkim łacińskich poetów. Po latach twierdził, że pięć minut wykładu łacinnika o Ikarze było warte więcej niż wszystkie puste godziny, jakie ów profesor zmarnował, usiłując zrobić z niego naukowca. Z wyrzutem wspominał, iż promotor nie zgodził się na projekt dysertacji obejmującej autorów nie uwzględnionych w szkolnym programie, ponieważ sami pedagodzy musieliby się przy tym napracować. Tak więc, głównie na własną rękę, Pound odkrywał średniowiecze. Już w 1905 roku ukształtował się jego pogląd o Dantem, któremu da wyraz w wydanym pięć lat później eseistycznym zbiorze „Duch romański”. „Pokaż mi jakiekolwiek istotne zjawisko w historii ludzi i narodów, którego nie dałoby się zmierzyć miarką dantejskiej alegorii” – pisał do matki.
Pounda fascynowała poezja przełomu średniowiecza i renesansu, a więc epoki przejściowej, po upadku literatury klasycznej. Uważał, że jego życie również przypadło na okres kryzysu kultury – odczuwał więc powinowactwo z prowansalskimi i włoskimi trubadurami. Ich dzieła przywoływał na dowód, że należy wrócić do rytmów potocznego języka, do prostoty wypowiedzi. Swoich ulubieńców nie zostawiał na pastwę italianistów i sam przygotował edycję wierszy Cavacantiego. Pound nigdy nie bał się tego rodzaju „amatorskich” przedsięwzięć; w późniejszych latach porwał się na tłumaczenia Konfucjusza i bez doświadczenia w historii sztuki opracował książkę o zaprzyjaźnionym rzeźbiarzu, Henrim Gaudier-Brzesce.
Po magisterium Pound kontynuował studia, ale nie napisał doktoratu – wiele lat później na próżno będzie zabiegał o jego przyznanie na podstawie opublikowanych książek. Także jego kariera nauczyciela college’u szybko skończyła się skandalem. Stare panny, u których wynajmował pokój, znalazły w nim śpiącą dziewczynę – ponoć aktoreczkę przygarniętą podczas śnieżnej burzy.
W sombrero na salonach
Z braku lepszego pomysłu w marcu 1908 roku płynie do Europy. Zatrzymuje się w Wenecji. Jest bez grosza. Jada pieczone ziemniaki ze straganu i na piechotę zwiedza miasto, ponieważ nie stać go na gondolę. Stara się nawet o pracę gondoliera, ale nie potrafi utrzymać wiosła, a co dopiero manewrować łodzią.
Wkrótce stwierdza, że poeta bez tomiku jest jak żołnierz bez karabinu. Na własny koszt wydaje więc sto egzemplarzy debiutanckiej książeczki, której nadaje zaczerpnięty z Dantego tytuł „A Lume Spento”. Tomik wydaje mu się raczej ponury, ale wystarczy jako uzbrojenie na dalszą drogę.
We wrześniu udaje się do Anglii, aby – jak twierdził później – spotkać W.B. Yeatsa. Choć na początku żył za jednego funta dziennie i grzał się w czytelni British Museum, po pół roku znał cały Londyn. Zdeterminowany, aby zwrócić na siebie uwagę, konsekwentnie prowokował: w spodniach z zielonego bilardowego sukna i sombrero paradował na salonach, gdzie obowiązywały cylindry i laski, podpisywał się karykaturą końskiego gza. Odniósł sukces: już zimą 1909 roku Yeats pisał do Lady Gregory, o tym „dziwacznym stworzeniu”, Poundzie, który „stał się prawdziwym autorytetem w kwestii trubadurów”.
Starszego o dwadzieścia lat Yeatsa Pound poznał za pośrednictwem Olivii Shakespear, dawnej kochanki Irlandczyka. Wkrótce ślub z córką Olivii, młodą rysowniczką Dorothy, zbliżył go do mistrza – to w jego domu w Sussex mieszkali po ślubie w kwietniu 1913 roku, a Pound przez kilka lat pełnił rolę sekretarza „wujka Williama”. Dorothy była wcieleniem angielskości i pewnie także dlatego Pound cierpliwie i w staroświeckim stylu starał się o jej rękę. Miała delikatny, porcelanowy profil i nosiła się z gracją wiktoriańskiej damy. Ale w ich małżeństwie brakowało namiętności. Pięć lat później Pound miał już córkę ze skrzypaczką Olgą Rudge. Co ciekawe, w całym jego dziele próżno szukać miłosnych liryków adresowanych do rzeczywistych kobiet.
Nieświeże ptysie
Do Londynu Pound przybył z misją wyzwolenia angielskiej liryki z resztek wiktoriańskiego dziedzictwa, stworzenia zalążków nowoczesnego stylu. Jako symboliczny akt można potraktować wyzwanie przez Pounda na pojedynek pomniejszego poety, Lescellesa Abercrombie, pod pozorem, iż „kiedy głupota przekroczy pewną miarę, staje się społecznym zagrożeniem”. Przeciwnik nie był jednak półgłówkiem, ponieważ zaproponował, aby obrzucali się nawzajem egzemplarzami swoich niesprzedanych książek.
Pomimo burzycielskich deklaracji, wczesne wiersze Pounda nie wydają się szczególnie nowoczesne. On sam po latach porównywał je do nieświeżych ptysiów i tylko niektóre powtarzał w późniejszych wydaniach. Usiłował imitować brzmienie renesansowej poezji i nie nasycał wierszy żadną emocją. Ich językową sztywność uświadomił mu mistrz precyzyjnej prozy Ford Madox Ford, którego Poundowski wiersz przyprawił o atak głupawki. Ford radził, aby także poezję pisać językiem bezpośrednim i dokładnym, wolnym od retoryki. Poniekąd te właśnie zalecenia ujął Pound w manifeście imaginizmu.
Efemeryczny ruch powstał jesienią 1912 roku, a skończył się kilkanaście miesięcy później. Do pierwszej grupy imażystów obok Pounda należała nadal zaprzyjaźniona z nim H.D., a także jej mąż Richard Aldington oraz F.S. Flint, a nieco później dołączył William Carlos Williams. Zasady kierunku Pound wyłuszczył w trzech punktach:
1. Należy bezpośrednio traktować „rzeczy” zarówno subiektywne, jak i obiektywne.
2. Należy bezwzględnie rezygnować z każdego słowa, które nie przyczynia się do prezentacji.
3. Co się tyczy rytmu, należy komponować w zgodzie z frazą muzyczną, a nie taktem metronomu.
Z dziedzictwa imaginizmu najczęściej przywołuje się krótki wierszyk Pounda „Stacja metra”. „Zjawianie się tych twarzy w tłumie:/ Płatki na wilgotnym, czarnym konarze drzewa” (tłum. Michał Popławski). Pound zwierzał się z trudności wyrażenia tego wzruszenia i mówił o odnalezionej nagle „ekspresji (...) nie znaków językowych jednak, tylko barwnych plam”. Pomogło mu w tym także odkrycie haiku.
Ulotny imaginizm był dla Pounda tylko etapem przejściowym: utorował drogę dla „Pieśni”, zastąpił symbol samodzielnym obrazem, który działa podobnie jak linia, forma i kolor w malarstwie abstrakcyjnym. Ale imaginizm zaznacza także początek gorliwej działalności Pounda w „gospodarstwie poezji”. Afektowany, dominujący i nietaktowny poeta promowaniu nowoczesnej sztuki poświęcał się z bezinteresownym oddaniem. W liście do redaktorki Harriet Monroe opisywał swoją działalność jako próbę „utrzymania przy życiu kilku początkujących poetów, nadania właściwej rangi sztuce, aby stała się uznaną przewodniczką i lampą cywilizacji”. Usługi Pounda dla kolegów po piórze są nieocenione. Czytał ich, recenzował, zdobywał pieniądze, oddawał własne ubrania. To Pound załatwił Eliotowi publikację „Pieśni Miłosnej J. Alfreda Prufrocka”. I także on wykreślił z „Ziemi jałowej” zbędne linijki, a kiedy Eliot, wówczas student filozofii w Oksfordzie, postanowił rzucić karierę akademicką dla poezji, przekazał tę wieść jego rodzicom. Hemingway wspominał zorganizowaną przez Pounda w Paryżu „zrzutę” na wydostanie Eliota z banku, aby mógł się skupić na poezji.
Wordsworth i lodówka
James Joyce i Ezra PoundPound kipiał energią. Raz, kiedy nie mógł wysiedzieć, połamał krzesło. Wydawało się, że ubrania na nim latają. Kiedy wchodził do restauracji, z brzękiem upuszczał laskę na podłogę. Miał rude, jakby wiecznie nieuczesane włosy i spiczastą bródkę, a skośne zielone oczy nadawały jego twarzy koci wyraz. Jego łakomstwo na świat odbiło się w bogactwie poetyckich inspiracji. Jeden z jego najważniejszych wierszy, „W hołdzie Sykstusowi Propercjuszowi” (1919), powstał w formie kolażu: w łacińskim wydaniu dzieł rzymskiego poety Pound podkreślił sobie linijki do wykorzystania. Pewien filolog klasyczny oburzał się potem, iż w wierszu wspomniany został Wordsworth i lodówka. Ale Pound traktował swój utwór nie jako przekład, lecz nawiązanie do stylu rzymskiego poety, które pozwoliło mu wyrazić własne rozczarowanie rozkładem brytyjskiego imperium.
Pierwsza wojna mocno uderzyła w Pounda. Na froncie zginął Gaudier-Brzeska. Zaprzyjaźniony z poetą malarz Wyndham Lewis zdążył jeszcze przed wojną wydać pierwszy numer wortycystycznego (kontynuującego idee imaginizmu) pisma „BLAST”. Numer drugi z 1915 roku zakończył działalność periodyku; wojna stłumiła w zarodku estetyczną rewolucję.
Niestrudzony Pound nadal pracował jako impresario kolegów po piórze. W 1920 roku przeniósł się do Paryża, gdzie jego obecność zaczęła przyciągać młodsze pokolenie pisarzy. Z Londynem pożegnał się poematem „Hugh Selwyn Mauberley”, w którym zawarł krytykę literackiego świata i lament nad straconym pokoleniem. Odtąd całkowicie poświęcił się rozpoczętym w 1915 roku „Pieśniom”. Ten trudny, erudycyjny, na pozór bałaganiarski utwór, został jednak precyzyjnie skonstruowany. Jerzy Jarniewicz porównał jego formę do nowoczesnego dzieła sztuk plastycznych: „Wiersz staje się polem działania, płaską przestrzenią, w której spotykają się – jak w kubistycznym czy dadaistycznym kolażu – heterogeniczne obrazy i strzępy narracji, wchodząc ze sobą w płynne, nieustannie zmieniające się relacje”.
Strukturę „Pieśni” wyznaczają dwa wielkie poematy wędrówki: „Odyseja” i „Boska Komedia”. Otwierając „Pieśń I” od słów: „I wtedy w dół – do okrętu/ spuściliśmy kil na fale spienione” (tłum. L.Engelking), Pound wypływa na morze literackiej tradycji, wprowadzając motyw żeglugi życia, a zaraz potem – zejścia do piekieł. Każda księga „Pieśni” wyznacza etap w dziele Pounda, a jak podpowiada Leszek Engelking, najważniejszą cezurą jest zapewne moment, kiedy Pound stawia pod znakiem zapytania możliwość stworzenia wielkiej całości, przyjmuje, że pozostaje mu niespójny patchwork.
Lichwa to rak
W londyńskich latach Pound coraz mocniej angażuje się w politykę. Poeta, który zawsze cenił zdolności „złotej rączki” i chwalił się swoimi stolarskimi wyrobami, zainteresował się głębiej ekonomicznym podłożem wojny. Zafascynowała go sprzeczna z amerykańskim kapitalizmem teoria ekonomiczna C.H. Douglasa. Jakimś pokrętnym sposobem Pound znalazł w niej również przełożenie swoich estetycznych ideałów jasności, precyzji i wigoru, których wymagał od poezji. Sam Douglas twierdził, że popiera demokrację i odżegnywał się od wpływów faszyzmu i komunizmu.
Man Ray, Ezra Pound, Tristan Tzara, Jean Cocteau
i inni w Paryżu
W 1924 roku Pound przeniósł się z Paryża do Rapallo, gdzie za wyjątkiem krótkich wizyt w Stanach, mieszkał aż do 1945 roku. Żył w trójkącie z żoną i Olgą Rudge. Był oddalony od rzeczywistości społecznej i politycznej. Mimo to grzmiał z przekonaniem: „Lichwa to rak, który trawi świat – tylko chirurgiczna dłoń faszyzmu może go wyciąć z życia narodów”. Wydaje się, że Pound przeszczepiał na grunt XX wieku kościelną doktrynę z czasów Dantego: za pracę można uznać wyłącznie rzemieślniczy trud, dzieło rąk, a bogacenie się bez pracy, tylko za pośrednictwem spekulacji finansowych, stanowi ciężki grzech przeciwko naturze. Taki pogląd wyraża Pound w „Pieśni XLV”: „Wobec lichwy żaden człowiek nie ma domu z dobrego kamienia/ gdzie gładko ciosane bloki zawierają się tak ściśle,/ że deseń może okryć fasadę” (tłum. Józef Waczków). Poundowska fascynacja Mussolinim zaczęła się w 1927 roku, od koncertu, który Olga Rudge zagrała w domu przywódcy. To wówczas Pound wpadł na pomysł powołania Mussoliniego na patrona awangardy. Sześć lat później, na prywatnej audiencji w rzymskim Palazzo Venezia, podarował Il Duce egzemplarz „Szkicu XXX Pieśni”. Mussolini skomentował podarunek życzliwie: „ma questo e divertente” („ależ to zabawne”), co Pound uznał za oznakę intuicyjnego zrozumienia jego poezji.
W swoim myśleniu Pound w skomplikowany sposób połączył faszyzm i antysemityzm z teoriami ekonomicznymi. Jego antysemityzm bywał różnie usprawiedliwiany – twierdzono, że skupiał się na zagadnieniach finansowych, albo też podkreślano rozróżnienie, jakie wprowadzał pomiędzy „wielkim” a „małym” Żydem (rekinem finansowym a biedakiem). W końcu przedstawiano antysemityzm jako wyraz szaleństwa poety, zwracając uwagę nie tyle na istotę głoszonych przezeń poglądów, co na ich nieumiarkowanie.
Antysemityzm Pounda był jednak obsesyjny i wybujały. Poeta zastanawiał się na przykład, jak na umysłowość wpływa obrzezanie. Uważał też, że żydowska natura jest miękka i zniewieściała, podczas gdy impuls twórczy ma charakter falliczny. Twórczość poetycką porównywał zaś do pracy rzeźbiarza – właściwe Żydom ciepło i sentymentalizm sprawiają, że kamień w ich rękach topi się i rozpływa, zamiast przybrać formę za sprawą stanowczego twórczego działania.
Co gorsza, tego typu idee trafiły także do jego poezji. W „Pieśni XXXV” Pound pisze: „Opowieść idealnego sznorrera: piękny szydofski chłopiec/ o głosie, co by mógł/ zmienkczywać serce z kamienia potrzebował wyrabiać dzieła sztuki/ i kiedy starsza pani już tam nie była/ i nikt nie wiedział, dlaczego/ już tam był w/ starym sklepie antyków i nikt nie umiał wiedzieć, jak sze tam dostał” (tłum. Elżbieta Pawełkiewicz). Poeta imituje tu „żydłaczenie”, natomiast w „Pieśni XXII” przedrzeźnia liturgiczne intonacje i sugeruje, że Żydzi nieuważnie spełniają swoje święte rytuały.
W 1939 roku Pound zawiedziony wraca z wizyty w Stanach: nie zdołał przekonać kongresmanów i przedstawicieli rządu w Waszyngtonie do swoich idei. W 1941 roku z rzymskiego studio zaczyna nadawać audycje radiowe, w których atakuje Żydów, Roosevelta i amerykański udział w wojnie. Faszyści nie zwerbowali Pounda – wręcz przeciwnie, jego udział spotykał się ze znacznym oporem z ich strony, ponieważ poeta nie chciał szerzyć propagandy faszystowskiej, lecz swoją własną. Później, na swoją obronę, przywoływał jedną z najważniejszych amerykańskich wartości: wolność słowa.
Jego wystąpienia wywołały w intelektualnych kręgach podobne wzburzenie, jak niegdyś jego śmiałe tezy estetyczne. Cierpliwość stracili nawet przyjaciele: Williams oburzał się, że Poundowi chyba nawet nie zaświtało, jakie mogą być konsekwencje wyznawanych przezeń doktryn, bo inaczej nie wypisywałby tak trywialnych bzdur. „Przeczytałeś, jak sądzę, wypociny twoich kretyńskich przywódców i przełknąłeś wszystko, co mówią, łącznie z plwocinami. Mam rację? To może powiedz otwarcie, co i kogo popierasz. Hitlera czy Moussiego [Mussoliniego]? A może obu? Proszę o fakty...”. Hemingway w liście do Archibalda MacLeisha pisał, że Pound „zupełnie zwariował”. Ale Pound kontynuował audycje aż do wkroczenia aliantów do Włoch w 1943 roku. W kolejnym roku napisał dwie propagandowe „Pieśni Włoskie”, które długo potem pomijano w zbiorczych wydaniach.
Ben i la Clara a Milano
Zdjęcie więzienne wykonane 26 maja 1945.W 1945 roku oskarżony o zdradę Pound trafia do obozu karnego armii amerykańskiej w pobliżu Pizy. Następnie odesłany do USA, za wstawiennictwem przyjaciół zostaje zwolniony od procesu ze względu na stan psychiczny. Biegli psychiatrzy diagnozują nadmiernie ekspansywny charakter i manię wielkości. Wybitny i szalony, Pound trafia na oddział zamknięty. Tymczasem w 1949 roku napisane w karnym obozie „Pieśni Pizańskie” zostają wyróżnione prestiżową Bollingen Poetry Prize. W uzasadnieniu jurorzy podkreślają, że zależało im, aby pozaliterackie względy nie miały wpływu na werdykt.
„Pieśni Pizańskie” stanowią najbardziej osobisty i najlepszy utwór Pounda. Zapewne zaczął go komponować w pierwszym okresie niewoli, kiedy pozostawał zamknięty w metalowej klatce i groziła mu kara śmierci. W tych wierszach, jak zwykle mieszając języki, Pound zawarł wspomnienia, refleksje i przejmujący rachunek sumienia. Zdołał opowiedzieć o własnej tragedii, unikając żalu nad sobą. Przejmująco brzmią słynne wersy „Pieśni LXXX”: „To, co naprawdę kochasz to twoje prawdziwe dziedzictwo./ To, co naprawdę kochasz, nie może ci być odebrane.// Mrówka jest centaurem w swoim świecie smoczym./ Powściągnij pychę.../ ... Powściągnij pychę,/ Jesteś psem zbitym podczas gradu,/ Sroką naburmuszoną w histerycznym słońcu,/ Pół czarną, pół białą./ Mylą ci się skrzydła i ogony,/ Powściągnij pychę” (tłum. Józef Waczków). Trudno się jednak dziwić oburzeniu, jakie wywołała nagroda dla Pounda. Formalnie „Pieśni Pizańskie” to elegia na śmierć Mussoliniego: „Ogromna tragedia snu w zgarbionych plecach wieśniaka/ Mani! Mani został wygarbowany i wypchany,/ Podobnie Ben i la Clara a Milano/ za pięty w Mediolanie”. Pound przywołuje tu twórcę Manicheizmu, Maniego, który umarł odarty ze skóry, porównując go z Mussolinim i jego kochanką, których trupy włoscy partyzanci powiesili do góry nogami na wystawie mediolańskiego rzeźnika.
Niszczę wszystko, czego się dotknę
W 1958 roku Pound został zwolniony ze szpitala i oczyszczony z oskarżenia o zdradę. Kiedy wysiadł ze statku w Neapolu, wykonał gest faszystowskiego pozdrowienia. Do śmierci w 1972 roku mieszkał we Włoszech, głównie w Wenecji oraz w tyrolskim zamku Brunnenburg, należącym do jego córki i zięcia, księcia Borysa de Rachewiltz. Stopniowo przestawał pisać: najpierw „Pieśni”, potem także korespondencję. Wizyta w Rzymie wiosną 1963 roku wprowadziła krótkie ożywienie w życiu podupadającego na zdrowiu poety: wmieszał się w salonowe towarzystwo, którego wcześniej unikał i pozwalał, aby go fetowano.
Niektórzy uważali, że nie miał skrupułów. Jednak w 1962 roku stwierdził, że nie zasłużył na nagrodę miesięcznika „Poetry”, a w udzielonym kilka miesięcy później wywiadzie dla czasopisma „Epoca” zadeklarował życiową klęskę. Wyznał, że doszedł do punktu całkowitego zwątpienia i letargu: „Niszczę wszystko, czego się dotknę. Popełniałem błąd za błędem”.
Stary Pound sprawiał przygnębiające wrażenie. Allenowi Ginsbergowi, który odwiedził go w Wenecji, 82-letni poeta przypominał „prawdziwą zjawę”, Świętego Mikołaja z potężną grzywą i buddyjskim medalem na szyi. Ta zjawa zderzała się z inną: chudą, postarzałą twarzą, z przerzedzoną, siwą brodą, a niebieskie oczy, które zdawały się tracić przenikliwość, odbijały przerażający smutek.