W listach poetów szukamy śladów ich życia. Trudno oprzeć się pokusie sprawdzenia, kim była muza ulubionego wiersza miłosnego. Lektura tomu zebranej korespondencji Elizabeth Bishop i Roberta Lowella, największych amerykańskich poetów powojennych, przynosi mało satysfakcji łowcom pikantnych szczegółów. Ten starannie wydany, liczący ponad osiemset stron zbiór jest za to niezwykle cenny dla badaczy i czytelników poezji.
Bishop i Lowella łączyła przede wszystkim konieczność wiązania słów, poetyckiej destylacji doświadczenia. Powierzali sobie wiersze, cenili nawzajem swój słuch, poczucie rytmu, harmonii i fałszywego brzmienia. Ale, rzecz jasna, to nie wszystko: wnikliwe komentarze do wierszy wplecione są między plotki o znajomych literatach czy relacje z ostatnich domowych wydarzeń. Gdzieniegdzie błyszczą perełki obserwacji, nieomal gotowe wiersze.
Robert Lowell do Elizabeth Bishop, 29 listopada 1953
Myślę o tobie bez przerwy – o tobie, twoim gabinecie i twoim brazylijskim świecie. Jestem pewien, że jesteś tak szczęśliwa, jak wynika z tonu twoich listów. Ale w ogóle tego nie pochwalam. Jak stara ciotka-reumatyczka, która chętnie zepsułaby ci całą zabawę, żeby tylko mieć cię z powrotem.
Spotkanie na przyjęciu
Bishop uwielbiała pisać i czytać listy. Kurs, który w 1971 roku prowadziła na Harvardzie, zatytułowała: „Osobista korespondencja, sławna i niesławna”. W liście do Lowella wymieniała poetów, którzy byli także świetnymi epistolografami: „Pope, Byron, Keats oczywiście, Hopkins, Crane, Stevens, Marianne [Moore]”. Kiedy w 1973 roku Lowell sprzedawał swoje papiery harwardzkiej Houghton Library, podzielił się z Bishop dochodem, jakby oboje milcząco zgadzali się na przyszłą publikację tej korespondencji.
Elizabeth Bishop spotkała Roberta Lowella w styczniu 1947 u poety i krytyka Randalla Jerrella. Po latach wspominała, że z przerażenia nieomal odmówiła przyjścia na to przyjęcie. Kiedy wkrótce potem rozpoczęła się ich korespondencja, Bishop miała trzydzieści sześć lat, a Lowell właśnie przekroczył trzydziestkę. Oboje niedawno zdobyli uznanie. Za tom „Północ i Południe” (1946) Bishop otrzymała prestiżową nagrodę wydawnictwa Houghton Mifflin, Lowell za „Zamek lorda Weary” (1946) został wyróżniony nagrodą Pulitzera. Jednocześnie spotkali się w trudnej dla obojga chwili: Lowell rozwodził się właśnie z pisarką Jean Stafford, a Bishop kończyła długi związek z Marjorie Stevens. W następnych latach oboje będą przechodzić przez liczne osobiste burze, których ślady często pojawiają się na kartach listów.
Ta korespondencja pełna jest serdecznych słów, wyrazów tęsknoty i czułości. Od drugiego listu Bishop nazywa Lowella „Cal” – to ksywa dla przyjaciół, skrót od „Caligula”. Choć w jednym z listów (15 sierpnia 1957) Lowell wspomina, że był moment, kiedy chciał się Bishop oświadczyć, dodaje po chwili, że ich przyjaźń pozostała bezinteresowna i wolna od flirtowania. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ich zażyłość, zaufanie i ciepło trwały przez tyle lat także dzięki temu, że razem spędzali niewiele czasu.
List wystukany złamaną ręką
“Words in Air. The Complete
Correspondence Between Elizabeth
Bishop and Robert Lowell”. Edited by
Thomas Travisano with Saskia Hamilton,
Farrar, Straus & Giroux, New York, 2008.Lowell pisał: „Wydaje się, że jesteśmy połączeni sztywnym kawałkiem drutu, tak, że gdy tylko jedno się przemieści, drugie rusza w odwrotnym kierunku. Powinniśmy z tym skończyć” (1 stycznia 1954). Jednak nawet te rzadkie spotkania często kończyły się niepowodzeniem. W pewnym momencie Bishop „przeprasza za Waszyngton”, a z przypisu dowiadujemy się, że była wówczas w alkoholowym ciągu i nie przyszła na obiad z Lowellem i W.H. Audenem. Innym razem Lowell tłumaczy, że podczas odwiedzin Bishop i jej partnerki Loty de Macedo Soares w domu, który dzielił z żoną Elizabeth Hardwick w Maine, zaczynał się właśnie jego kolejny atak manii.
Lowell niemal co roku przechodził ostre maniakalne napady, po których na długie tygodnie trafiał do szpitala. Z rzadka opowiadał Bishop o swojej chorobie: „po ataku manii przychodzi niesamowity, bezkształtny czas niezdecydowania, zapominalstwa, inercji, wszystkie Beaudelairowskie przywary, plus głupota, której on na pewno nigdy nie zaznał” (4 stycznia 1960). A jednak dramaty cierpiącej duszy to jedynie cienie, wspomniane mimochodem albo zaznaczone dłuższą przerwą w korespondencji. Tylko raz ból wyróżniony został wielkimi literami – w liście, który Bishop wystukuje jedną ręką na maszynie, w nowojorskiej kawalerce Lowellów, gdzie przemieszkiwała w 1967 roku po samobójstwie Loty. Rękę złamała w alkoholowym zamroczeniu. List pisany wielkimi literami pełen jest wdzięczności, zapewnień, że czuje się lepiej i że zwróci pieniądze za rozmowy telefoniczne i zużyte znaczki.
Dobre rady
Najważniejsza w tej książce jest mimo wszystko poezja. Listy powinno się czytać jako „zeszyt ćwiczeń”, przewodnik po wierszach. Bishop pisała wolniej, cierpliwie czekała na każdą linijkę, a jej tomy ukazywały się bardzo rzadko, mniej więcej raz na dziesięć lat. Podziwiała płodność Lowella i jego upartą poetycką pracę. „Najdroższy Cal: jesteś takim bystrym chłopcem – może mi powiesz, co jest z tym wierszem… Mówię poważnie, powiedz, co myślisz – wyrzucę go, jeśli trzeba” (30 sierpnia 1967).
Poeci czytali się nawzajem uważnie i krytycznie, dlatego ich wzajemne wyrazy uznania nie brzmią pusto. Bishop pisze (2 lutego 1959): „Głęboko nudzi mnie cała współczesna poezja poza twoją i moją, której jeszcze nie napisałam”. Kiedy indziej zwierza się Lowellowi, że jego wiersze wpływają na nią tak mocno, że kiedy je czyta, nie może pracować nad własnymi. Lowell natomiast donosi, że na zajęciach ze studentami czytał „Pancernika” Bishop, porównując go ze swoją „Godziną Skunksów“ i poczuł się jak nędzny plagiator („Pancernika” Bishop zadedykowała Lowellowi, „Godzina Skunksów” powstała w odpowiedzi i Lowell odwzajemnił dedykację).
„Koniec marca”, późne arcydzieło Bishop, które powierzyła mu ze skromnym komentarzem („oto odrobina opisu”), Lowell skomentował szeroko. „Co ciekawe, twój rytm zwalnia i zmusza do czytania wiersza tak, jak czyta się prozę – może taką prozę jak wiersze M[arianne] Moore, ale w twoim rytmie jest jakieś powolne wędrowanie. (…) Przy ponownej lekturze przypominam sobie różne rozmowy z tobą: ten pokój, w którym zbliżyłem się (?) do ciebie w Brazylii, pełny proletariackich dziewczyn na telefon. Widzę, że metrum jest stale jambiczne… mnóstwo fantastycznych, ale skromnych szczegółów – bezpiecznie docierasz do swojego zamku. Niepokoi mnie jedna rzecz, rodzaj wymyślnego, jambicznego frostowskiego tonu w ostatnich pięciu wersach, ale myślę, że są konieczne. Nowe linijki mogą zmienić dobry wiersz w jeden z twoich najlepszych utworów. Nic więcej nie potrzeba” (6 października 1974). Bishop posłuchała rady i dopisała nadzwyczajne zakończenie:
„ (…) W drodze powrotnej z drugiej strony zdrętwiały nam twarze
Słońce wyszło najwyżej na minutę.
Najwyżej na minutę osadzone w swoich oprawkach z piasku
wszędobylskie, mokre, nijakie kamienie
nabrały kolorów,
i długie cienie rzuciły te dostatecznie wysokie,
swoje osobne cienie, które następnie zwinęły.
Może igrały z lwem tamtego słońca,
tyle, że teraz lew zaszedł je od tyłu –
słońce, co spacerowało plażą z ostatnim odpływem,
zostawiając te majestatyczne ślady łap,
które z nieba mogło wytrzasnąć latawca do zabawy”.
(z tomu „Geography III”, przeł. Andrzej Sosnowski)
„Sztuka nie jest tyle warta”
Posyłając Bishop swój tom „Delfin”, Lowell zaznaczał, że nie chce żadnej rady poza jej uwagami. Jej stanowcza, ale wyrozumiała krytyka jest pięknym dowodem przyjaźni. Bishop tłumaczy Calowi, że nie powinien w poemacie cytować i trawestować pełnych bólu listów swojej żony, Elizabeth Hardwick, którą Lowell zostawił w 1970 roku, by związać się z pisarką Carolyn Blackwood. Zastrzegając, że są to „wspaniałe wiersze”, Bishop tłumaczy Lowellowi, że „sztuka po prostu nie jest tyle warta”, ze smutkiem dodając, że to na pewno nie powstrzyma przyjaciela od publikacji. I przesyła listę uwag i poprawek, dotyczących poszczególnych słów i wyrażeń, które Cal z wdzięcznością przyjmuje.
W tych listach można znaleźć nieomal gotowe, spontaniczne wiersze. Chcąc namówić Bishop na pobyt w kolonii pisarskiej w Yaddo (w stanie Nowy Jork), Lowell pisze: „Nie ma sensu opisywanie Yaddo”, po czym następuje wyrazisty, zmysłowy opis. „Zapuszczone ogrody różane, gnijące kantalupy, fontanny, popiersie Dantego z dziurą w głowie, zestawy pod tytułem «Klejnoty Antycznej Literatury», «Arcydzieła Świata», pękające, wysuszone komplety Szekspira, Ruskina, Balzaka, «Wspomnienia szczęśliwego życia» (to tytuł dwóch różnych książek), pseudo-Poussiny, pseudo-Tycjany, pseudo-Reynoldsy, pseudo i prawdziwe angielskie drewno, portrety patronki, jej męża, kochanka, jej dzieci, oświetlone rurkowatą lampą, jak w muzeum…” (1 października 1948). Wiele lat później Bishop opisuje Calowi wiosenny wieczór w Rio: kwitnące drzewa – unoszące się sieci mgły, złote pajęczyny, opalizujące motyle, ważki.
Sporo jest też fragmentów komicznych, błahostek, zaobserwowanych scenek. „Mam TUKANA” – donosi z Rio Bishop – „w szowinistycznym wybuchu nazwałam go Wujkiem Samem. Jest wspaniały, połyka biżuterię, albo tylko udaje, potrafi łapać winogrona i ma lśniące błękitne oczy, jak neony” (21 marca 1952). Innym razem Lowell dziękuje Bishop za przesłanie tabliczek do rysowania dla mającego mu się wkrótce urodzić dziecka: „Dziękuję za tabliczki dla dziecka; ale czy ty nie oczekujesz, że ono urodzi się jako Lord Macaulay, całkowicie piśmienne i władające dziwnymi językami?” (5 września, 1956).
Powtarzaj, powtarzaj, powtarzaj
Pogodny ton i serdeczność tych listów każą zapomnieć o losie poetów, którzy zmagali się z własnymi demonami, z samotnością. Na samotność Bishop często się skarżyła, poważnie i ironicznie: „Wiesz co? Moja samotność przychodzi w atakach – raczej krótkich. Zdarzają mi się dwa albo trzy dziennie, a potem nie mam ich przez tydzień. Dziś rano uznałam, że może to po prostu palenie za dużo w czasie, gdy próbuję pracować” (11 stycznia 1949). Lowell przypomina Bishop, jak kiedyś w rozmowie rzuciła: „Kiedy będziesz pisał moje epitafium, napisz, że byłam najsamotniejszą osobą, jaka kiedykolwiek żyła” (15 sierpnia 1957).
A jednak to młodszy Cal odszedł pierwszy. We wrześniu 1977 roku atak serca dopadł go w taksówce, którą z lotniska Kennedy’ego jechał do mieszkania swojej drugiej żony, Elizabeth Hardwick. To Bishop napisała na jego cześć elegię, wiersz „North Haven”, z wyróżnionymi słowami: „powtarzaj, powtarzaj, powtarzaj, poprawiaj, poprawiaj, poprawiaj”. We wspomnieniu Bishop pisała, że Lowell przypominał jej świętego Sebastiana, który stoi nagi do pasa w lodowatej wodzie, ale nie przestaje mówić. „Prawie widziałam powbijane w niego strzały”.
Ten tom to publikacja jedyna w swoim rodzaju: trwająca nieomal całe życie korespondencja poetów równych sobie rangą, którym udało się pielęgnować przyjaźń. „Słowo o załączonych wierszach. Znajdziesz jeden dla ciebie (…). To zaczęło się od myślenia o twoim liście, o tym, jak niezbędna jesteś dla mnie i jak idealnie udało nam się sprawy utrzymać, naprawdę, lepiej niż życie pozwala” (10 marca, 1962).