Cannes.
Po werdykcie

Jan Topolski

Złotą Palmę wygrał szczęśliwie Terrence Malick! Trudno wszak powiedzieć, czy nie odegrała tu roli słynna już wpadka Larsa von Triera na prasowej konferencji

Jeszcze 6 minut czytania


Relacja 3

A więc skończyło się, nagrody rozdane, wyroki wydane. W opisywanym w poprzedniej relacji pojedynku gigantów Złotą Palmę wygrał szczęśliwie Terrence Malick! Trudno wszak powiedzieć, czy nie odegrała tu roli słynna już wpadka Larsa von Triera na prasowej konferencji (niepoprawne politycznie żarty o Hitlerze, Żydach i Izraelu, zdecydowana reakcja festiwalu w postaci wydalenia, dalsze komentarze Duńczyka już z domu).

Jury pod przewodnictwem Roberta de Niro było w tym roku nastawione dość konserwatywnie, co widać po Grand Prix – malarski i gęsty dramat jednej nocy i świtu Ceylana oraz realistyczny obraz powrotu na łono społeczeństwa Dardenne’ów to typowe pozycje, mistrzowskie w swoim gatunku, ale nieposuwające kina naprzód. W tym kontekście pozytywnie zaskakuje wyróżnienie Nicolasa Windinga Refna jako najlepszego reżysera, bo autor m.in. „Pushera”, „Bronsona” i „Valhalla Rising” inteligentnie czerpie z popkultury (komiksy, akcja), tworząc dynamiczne i wciągające filmy pogranicza mainstreamu i arthouse’u.

 

Nagrody

KONKURS GŁÓWNY
Złota palma: „DRZEWO ŻYCIA” (THE TREE OF LIFE), reż. Terrence MALICK
Grand prix: „PEWNEGO RAZU W ANATOLII” (BIR ZAMANLAR ANADOLU’DA), reż. Nuri Bilge CEYLAN
„CHŁOPIEC Z ROWEREM” (LE GAMIN AU VÉLO), reż. Jean-Pierre & Luc DARDENNE
Najlepszy reżyser: Nicolas WINDING REFN za film „JAZDA” (DRIVE)
Jury Prize: „POLISSE”, reż. MAÏWENN
Najlepszy aktor: Jean DUJARDIN w „ARTYŚCIE” (THE ARTIST), reż. Michel HAZANAVICIUS
Najlepsza aktorka: Kirsten DUNST w „MELANCHOLII”, reż. Lars von TRIER
Najlepszy scenariusz: Joseph CEDAR za „PRZYPIS” (HEARAT SHULAYIM) Nagroda FIPRESCI: „HAWR” (LE HAVRE), reż. Aki Kaurismäki

UN CERTAIN REGARD
Grand prix ex-æquo: „ARIRANG”, reż. KIM Ki-Duk oraz „PRZYSTANEK NA TORZE” (HALT AUF FREIER STRECKE), reż. Andreas DRESEN Special jury prize: „ELENA”, reż. Andriej ZWIAGINCEW
Najlepsza reżyseria: „DO WIDZENIA” (BÉ OMID É DIDAR), reż. Mohammad RASOULOF

Aktorskie palmy powędrowały do Kirsten Dunst i Jeana Dujardina. Pierwsza przebojowo zagrała w rodzinno-apokaliptycznym filmie von Triera jedną z sióstr – wraz z postępem akcji maska przebojowej copywrighterki opada, by odsłonić depresję i nihilizm. Francuz z kolei arcyamerykańsko wcielił się w głównego bohatera opisywanego tu już „Artysty” – amanta kina niemego, buntującego się przeciw dźwiękowym innowacjom i w efekcie popadającym w niełaskę i zapomnienie. Znamienne pozostaje nagrodzenie „Przypisu” właśnie za scenariusz, nie reżyserię – faktycznie sama intryga, dialogi, postaci były zarysowane ostrą kreską, z dużym dowcipem i trafnością, ale już sama autorska realizacja pełna była przerysowania.

A pominięci i niedocenieni? Szkoda mi trochę, że Naomi Kawase nie wyjechała z laurami za swój piękny „Hanezu”, opowiadający o poszukiwaniu harmonii między pędem współczesności, a tradycją i naturą. Także Michel Fuith, tytułowy „Michael” zasługiwał na wyróżnienie za swoją kreację ukrytego potwora, pedofila z sąsiedztwa.

Festiwal w Cannes 11-22 maja 2011W sekcji Un Certain Regard jury pod przewodnictwem Emira Kusturicy podzieliło nagrodę równo na dwa filmy – opisywany już tu koreański „Arirang” i austriacki „Przystanek na torze”. To kliniczne niemal studium postępu śmiertelnej choroby, guza mózgu, i jej wpływu na otoczenie. Krok po kroku obserwujemy rozpad osobowości, kontroli, woli głównego bohatera – choć nie bez momentów komicznych, jak spowiedź przez iphone’a. To dziwny werdykt, bo film dość telewizyjny, odmiennie niż w przypadku pełnometrażowej animacji manga „Tatsumi” singapurskiego weterana Erica Khoo czy majestatu natury w teologicznym „Poza szatanem” Brunona Dumonta, pominiętych niestety przez jury. Za najlepszego reżysera tej sekcji został uznany Mohammad Rasoulof za „Do widzenia”, kolejny film o trudnej irańskiej rzeczywistości, tym razem w aspekcie aborcji. To oczywiście decyzja na poły polityczna, tym bardziej, że w Cannes wyróżniono Złotą Karetą i pokazano „To nie jest film” Jafara Panahiego, drugiego obok Rasoulofa twórcy ukaranego w kraju więzieniem i 20-letnim zakazem kręcenia. Ten intymny dziennik oczekiwania na wynik procesu został wedle „New York Timesa” przewieziony przez granicę na pendrajwie ukrytym w ciastku... W świetle tak odważnego poparcia festiwalu dla wolności słowa, śmieszyć musi histeryczna reakcja na niewinne w istocie uwagi Larsa von Triera. Tak naprawdę największym skandalem Cannes okazała się niemal nieobecność Terrence’a Malicka – ponoć pokorny i nieśmiały laureat Złotej Palmy nie pojawił się ani na czerwonym dywanie, ani na pokazie, ani na rozdaniu nagród, co na lazurowym targowisku próżności wywołało prawdziwy wstrząs.

Ceremonia zamknięcia / fot. AFP

Podwójnym zwycięzcą Semaine de la Critique, gdzie jury szefował Lee Chang-Dong, okazał się amerykański dramat psychologiczny „Schron” Jeffa Nicholsa. Pisarz horrorów, ogarnięty przeczuciem naturalnej katastrofy, buduje schron, lecz widząc że nikt nie podziela jego lęków, popada w paranoję. Także w tej sekcji startowały argentyńskie „Akacje” Pablo Giorgellego nagrodzone Złotą Kamerą za najlepszy debiut festiwalu. Główny bohater to kierowca ciężarówki z drewnem, który wbrew swej woli musi przewieźć nieznaną pasażerkę z córeczką. Nietypowy film drogi, z bardzo pomysłowymi zdjęciami oraz powoli rozwijaną relacją. Jedyną sekcją bez nagród i wyścigu pozostało tradycyjnie niezależne Quinzaine des Réalisateurs. Wiele filmów z tej sekcji zapadło mi głęboko w pamięć: mitologiczno-poetycki filipiński „Busong” Auraeusa Salito (z niesamowitą sceną narodzin motyli z larw, które wychodzą spod skóry chorej dziewczyny) albo kontrowersyjny dramat alienacji i poświęcenia, „Niebieski kod” Urszuli Antoniak (o pielęgniarce skracającej życie cierpiącym starym pacjentom).

Jury / fot. AFP

Słowo podsumowania? Jak pisałem na początku, takie syntezy są zawsze niebezpieczne i stronnicze. Z pewnością można potwierdzić, że Cannes ciągle jest imprezą, która trzyma bardzo wysoki poziom i pokazuje wszechstronnie współczesne kino. Nowością ostatnich lat stało się włączanie także bardziej mainstreamowych propozycji (jak „Jazda” Refna czy „Artysta” Haznaviciousa) oraz zacieranie granic między fabułą a dokumentem (jak „Polisse” Maïwenn czy „To nie jest film” Panahiego). Wiele tegorocznych filmów stawiało pytania o sprawy ostateczne, o życie w kontekście choroby czy śmierci („Habemus Papam” i „Przystanek na torze” z Konkursu, „Wulkan” i „Milczenie Joanny” z Quinzane), albo nawet zderzało mikro-narrację bohaterów z makro-wymiarem całego świata czy kosmosu („Drzewo życia”, „Melancholia”, „Poza szatanem”, „Schron”). Atmosfera zagrożenia, końca, podsumowania, rozliczenia – całkiem zrozumiała, jeśli świat miał mieć swój kres już 21 maja...

Relacja 2

Dzień po dniu następują światowe premiery oczekiwanych od miesięcy, a czasem i lat, nowych dzieł uznanych twórców. Pod tym kątem Cannes to wciąż, jak w latach 60., festiwal autorów – w głównym konkursie startują niemal sami weterani, są raptem tylko dwa debiuty, a niektórzy pojawiają się w tej sekcji po raz czwarty (Nuri Bilge Ceylan), czy szósty (Lars von Trier). Jakie reakcje, rankingi, rachuby na Złotą Palmę? Do tej pory udało mi się obejrzeć jedenaście z dwudziestu konkursowych filmów, o jednym pisałem już wcześniej, zatem pozostaje reszta. Ale najpierw jeszcze mała refleksja. Jest zaiste w tym coś niesamowitego, kiedy ponad dwa tysiące ludzi w nabożnym skupieniu chłonie każdą minutę z dwuipółgodzinnej prapremiery. Poczucie wyjątkowości, wspólnoty, oczekiwania, świadkowania narodzinom czegoś, co może być zarówno arcydziełem, jak i rozczarowaniem.

Brad Pitt / fot. AFP

Te określenia pasują do dwóch najbardziej przeze mnie dotychczas oczekiwanych canneńskich premier.

„Drzewo życia” („The Tree of Life”) Terence’a Malicka to dopiero piąty film w dorobku autora pamiętnych „Niebiańskich dni”, poety światła i nastroju. Od czasu „Wkraczając w pustkę” (2009) Gaspara Noego nie pamiętam tak totalnego i ambitnego obrazu. Po prologu o dojrzewaniu trzech chłopców, przerwanego śmiercią jednego z nich, Malick wrzuca nas w dwudziestominutową wizję sensu życia, powstania kosmosu, prehistorii i człowieka. I znów wraca do pozornej sielanki przedmieścia lat 50., rozświetlonego łagodnym słońcem... Reżyser z biblijnym rozmachem przedstawia dualizm człowieka, polegający na walce i dopełnianiu się sił łaski i natury (nowy i stary testament?). Pierwsza objawia się w postaci wyrozumiałej i wybaczającej matki, druga – uczącego i karzącego ojca. Napięcie między nimi rośnie, a każdy z chłopców musi się zdecydować, po której stronie staje, aż wreszcie jeden z nich otwarcie się buntuje.

T. Malick „Drzewo życia”, USA 2011Wszystko to wyłożono dosłownie (może zbyt?) i brzmi w streszczeniu dość pretensjonalnie (może jest?) – gdyby nie forma. Mistrzowska! Strukturalnie całość to requiem dla zmarłego syna, ze śpiewanymi pieśniami „Lacrimosa” czy „Agnus Dei” i z mottem z Księgi Hioba. Kamera cały czas tańczy i krąży wokół bohaterów, jakby próbując zgłębić ich tajemnicę. Zza ich głów co i rusz wychyla się zachodzące słońce, niepowtarzalne światło magicznej godziny. Muzyczny rytm montażu, odjazdów i najazdów, elementów realistycznych i poetyckich wizji jest zniewalający. Do tego dochodzi aktorstwo: surowy Brad Pitt jako ojciec, łagodna Jessica Chastain jako matka, zagubiony Sean Penn jako dorosły syn, rewelacyjna trójka chłopców. To wielkie kino, nawet jeśli czasem staroświeckie i przerośnięte – czy doceni je jury pod przewodnictwem Roberta de Niro?

Równie wielkie oczekiwania jak wobec Terence’a Malicka narosły wobec „Melancholii”, katastroficznego science fiction Larsa von Triera. Szczęśliwie oba filmy są już kupione do polskiej dystrybucji (odpowiednio: Monolith i Gutek Film), a premiera drugiego już za chwilę, więc każdy będzie mógł się odnieść do poniższych słów. Otóż dla mnie w pierwszej reakcji to niestety porażka skądinąd najbardziej innowacyjnego i ważnego reżysera ostatnich dwóch dekad. Nawet jeśli czasem – piękna porażka. Zaczyna się od sugestywnych i symbolicznych obrazów w bardzo zwolnionym tempie (jak w prologu „Antychrysta”): panna młoda na wodzie, upadający koń, dziecko w deszczu. Potem następują dwie części, których głównymi bohaterkami są mocno się różniące siostry: Justine i Claire (Kirsten Dunst i Charlotte Gainsbourgh). Najpierw oglądamy wesele pierwszej, które kończy się katastrofą, potem z drugą dzielimy lęki przed spotkaniem Ziemi z planetą Melancholią.

Lars Von Trier / fot. AFP

Nic nowego Trier tak naprawdę nie mówi – wiadomo, że świetnie prowadzi aktorki, że trzęsąca się kamera z ramienia, że będzie płacz i wyzwolenie. Natomiast same postaci zbudowane zostały na stereotypach i naprawdę łatwo przewidzieć ich rozwój (jak pozorna opozycja miękkiej i depresyjnej Justine oraz twardej i realistycznej Claire czy silny, a w istocie słaby, mąż drugiej z nich).

Atmosfera zagrożenia jest jednak momentami rzeczywiście wszechogarniająca – odizolowany od świata szkocki zamek, niespokojne konie i ptaki, dziwna poświata Melancholii... A w tle wciąż na nowo rosnące preludium do „Tristana i Izoldy” Wagnera. Czy jednak faktycznie apokaliptyczna perspektywa, „piękny koniec świata” wyzwala odmienny stan umysłu? Czy brutalna refleksja Justine, że życie na Ziemi jest złe i nie będzie czego żałować, ma głębszy sens? O ile już „Antychryst” budził moje wątpliwości co do niemal parodystycznego opracowania tematu, to tu powstaje w ogóle pytanie o treść całego filmu. Przekornie potwierdza to renomę Triera-prowokatora, który za każdym razem atakuje z innej strony i każdy z nas powinien się zmierzyć z jego wyzwaniem...

Jean-Pierre Dardenne, Cecile de France, Luc Dardenne /
fot. AFP

Inaczej jest w przypadku dwóch innych weteranów canneńskiego konkursu, którzy po raz kolejny opowiadają tę samą historię, ku zachwytowi krytyków i wielbicieli. Bracia Jean-Pierre i Luc Dardenne w „Chłopcu i rowerze” („Le Gamin au vélo”) wprost nawiązują do swojego wcześniejszego „Dziecka”, do historii tamtego niezdecydowanego ojca (ten sam aktor w podobnej roli kilka lat później). Tym razem ojciec oddaje syna do domu dziecka, a gdy ten rozpaczliwie próbuje wrócić do taty, przypadkowo wpada na samotną fryzjerkę, która zgadza się go adoptować na weekendy. Fantastyczne aktorstwo (Thomas Dores i Cecile de France), dialogi i sceny prosto z życia, przezroczysty realizm, sprawiający wrażenie niemal dokumentalne. To bracia Dardenne w swojej najlepszej formie, nawet jeśli jedyna innowacja sprowadza się tu do bezprecedensowego użycia muzyki (a chodzi o raptem półminutowy fragment „V Koncertu fortepianowego” Beethovena wracający trzykrotnie, w kluczowych momentach...).

Aki Kaurismaki, Little Bob / fot. AFP

Dopiero po wyjściu z porannego prasowego pokazu uświadomiłem sobie, jak bardzo stęskniłem się za kinem Akiego Kaurismäkiego (ostatnio słodko-gorzki „Mężczyzna bez pamięci”). Jego filmy to jak wizyty u starych przyjaciół, gdzie opowiada się te same kawały z brodą, ogląda te same zużyte i kamienne twarze oraz zużyte i smutne wnętrza. I ciągle jest zabawnie. „Le Havre” rozgrywa się pozornie współcześnie w tytułowym mieście, przesiąkniętym jednak arcyfrancuskim klimatem realizmu poetyckiego Carne’a lat 40., czy noir Melville’a z lat 60. Główny bohater, były artysta który zarabia jako pucybut, próbuje ratować swoją małą stabilizację w małżeństwie (choroba żony) i przypadkowo napotkanego afrykańskiego chłopca (zagrożenie deportacją). Czyni to z niezmiennie melancholijnym uśmiechem i wdziękiem, przy akompaniamencie rozstrojonych tang i rocka oraz w towarzystwie wyleniałej suki. Ale Kaurismäkiego poznaje się przecież po takich małych gestach, jak ten, kiedy inspektor policji wchodzi do baru z ananasem i zamawia calvadosa, albo gdy bohater przechodzi z drugiego na pierwszy plan i zostaje ostentacyjnie doświetlony reflektorem...

Antonio Banderas / fot. AFP

I na koniec już pokrótce o czterech filmach, które też dziwnie złożyły mi się w pary. Dwa komediodramaty ciągle modulujące z jednej tonacji do drugiej –Habemus Papam” Nanniego Morettiego „Przypis” („Haerat Shulayim”) Josepha Cedara. Włoski film był już opisywany po krajowej premierze i też trafi u nas do dystrybucji. To miejscami zabawne, a miejscami przejmujące stadium ciężaru samotności i odpowiedzialności spadającej na świeżo wybranego papieża (jedna z najlepszych ról Michela Piccoliego). Rzecznik Watykanu (Jerzy Stuhr) sprowadza autorytet psychoanalizy (sam Moretti), jednak jako że w tych specyficznych warunkach nie można prowadzić leczenia, a sam pacjent wymyka się do miasta, profesor urządza kardynałom... sportowe mistrzostwa. Z kolei film izraelski opowiada o naukowej rywalizacji na śmierć i życie między ojcem a synem. Cedar przygotował zjadliwą satyrę na świat nauki z jego często niezdrowymi ambicjami i hermetyzmem, tu obrazowanym przez studia talmudyczne.

Takashi Miike / fot. AFP

I jeszcze dwa hiperrealistyczne filmy, przechodzące powoli od najdrobniejszego szczegółu do prób syntezy – „Polisse” Maïwenn„Michael” Markusa Schleinzera. Pierwszy to documentary soap, który próbuje zdyskontować wcześniejszy canneński sukces „Klasy” Laurenta Canteta (Złota Palma w 2008 roku). Tu też mamy drobiazgową obserwację zamkniętej grupy – policyjnego oddziału ds. przemocy wobec nieletnich – z mieszanką pracy i życia, sukcesów i porażek. Sam film też ma swoje wzloty i upadki. Ładnie udało się reżyserce niepostrzeżenie wyłonić głównego bohatera z zespołu oraz samej obsadzić się w roli outsiderki, fotografki wyznaczonej do dokumentacji pracy policji. Gorzej niestety z tempem i dramaturgią 130-minutowego filmu, który chyba znacznie lepiej sprawdziłby się jako 6-odcinkowy telewizyjny serial. Wreszcie niepokojący, zostający w pamięci „Michael”. To zaskakujący reżyserski debiut doświadczonego specjalisty od... castingów. Jak przyznaje Schleinzer, pomysł na film narodził się podczas jego pracy nad „Białą wstążką” Michaela Hanekego (Złota Palma w 2009 roku). „Michael” to pedantyczny portret codzienności pedofila, który trzyma w piwnicy małego chłopca. Co najbardziej frapujące, reżyser wrzuca nas od razu w środek historii – nie wiadomo, ile trwa uwięzienie, jak do niego doszło, co myśli i planuje więzień. Co najbardziej przerażające, to normalność w nienormalności: przy zasuniętych żaluzjach kat i ofiara razem jedzą kolacje, oglądają telewizję, dekorują choinkę... Ważny film, kolejna odsłona rytuału, w którym wyspecjalizowało się austriackie kino – samooskarżenia i samooczyszczenia. Ale przecież wnioski są nie tylko austriackie.

Cdn.


Relacja 1

Już po raz 64. odbywa się na Riwierze Francuskiej najważniejszy filmowy festiwal świata. W głównym konkursie startuje dwadzieścia filmów, w tym najnowsze dzieła Pedro Almodóvara, Nuri Bilge Ceylana, Braci Dardenne, Aki Kaurismakiego, Terrence’a Malicka, Nanni Morettiego i Larsa von Triera! Ale Cannes to przecież nie tylko czerwonodywanowy konkurs, ale także niezależne sekcje: Un Certain Regard (filmy o oryginalnych tematach i formie), Semaine des Critics (wybór krytyków, w tym roku po raz 50.), Quinzane des Réalisateurs (selekcja filmowców, powstała na fali maja 1968), ACID (twórcy i dystrybutorzy kina niezależnego), klasyka w odnowionych kopiach, pokazach specjalnych i kinie na plaży. No i oczywiście market, jeden z największych, z 30 pokazami dziennie dla kilkunastu tysięcy akredytowanych gości.

Każda relacja z takiej imprezy to zatem tylko mniej lub bardziej subiektywny wybór, sprawozdanie z wyborów nie tylko organizatorów, ale i  recenzenta. A tego wodzą na pokuszenie nie tylko słoneczne bulwary pod złotymi palmami i sałatki z owocami morza, karczochami i awokado, lecz także liczne spotkania, wizyty w narodowych namiotach, wybory dyktowane lokacjami (sale, dostępność), preferencjami geograficznymi i stylistycznymi. Każda relacja z pretensjami do obiektywności i do pokazania, „jak było” i „o czym się mówiło”, będzie tylko kolejnym, choć może nawet i pożądanym, kłamstwem. Dlatego poniższe zdania są osobistym wyznaniem, dla potrzeby kompozycji ograniczającym się do czterech filmów, po jednym z najważniejszych sekcji.

Compétition officielle

To oczywiście jądro festiwalu i ostateczna ambicja filmowców na całym świecie. Nadzieje rozbudził dodatkowo zeszłoroczny, odważny werdykt, nagradzający „Wujka Bonmee...” Apichatponga Weeserathakula z Tajlandii. W tym roku w konkursie wiele powrotów – ulubieńcy festiwalu: Almodóvar („The Skin”), Jean Pierre i Luc Dardenne („The Boy and Bike”), Moretti („Habemus Papam”) i Trier („Melancholia”), ostatnie odkrycia reżyserskie: Naomi Kawase (nagradzany „Las w żałobie”, teraz „Hawazu”), Nicolas Winding Refn (trylogia „Pushera”, „Bronson”, teraz „Drive”). Wszyscy czekają na nowe filmy Malicka i Ceylana, a tymczasem w programie dość wyjątkowo goszczą... komedie.

Jury festiwalu / fot. AFP

Pozornie prosty i oczywisty morał niesie za sobą „The Artist” Michela Haznavaciusa, włączony do konkursu w ostatniej chwili. Utrzymany w stylu kina niemego końca lat 20., opowiada o przełomie w karierze narcystycznego amanta Georga Valentina, który buntuje się przeciw dźwiękowym „talkies”. Próbują go ratować wierny kamerdyner, jeszcze wierniejszy pies i zakochana aktorka, która rozkwita właśnie dopiero w filmach mówionych. Historia jest pełna gagów i udatnej stylizacji (zwłaszcza pod kątem muzyki i scenografii). Publiczność śmiała się do rozpuku, zwłaszcza kiedy w dwóch znamiennych scenach w końcu zabrzmiał dźwięk z planu – jak w prześmiesznym koszmarze bohatera, gdzie okazuje się, że dźwięczy wszystko wokół za wyjątkiem jego własnego głosu. Oprócz romantycznej przypowiastki, że „w tym cały jest ambaras, żeby dwoje chciało na raz...”, pobrzmiewa tu nie tyle nostalgia za dawnym kinem, ile za swoistą naiwnością i czystością tych czasów, które muszą przeminąć i ustąpić miejsca nowym. To zresztą znamienny rys wszystkich hommages dla kina, od Felliniego i Tornatore po Tsaia i Kolskiego... Jakby tej tęsknoty było mało, właśnie tego samego dnia na plaży leci odnowiona filmowa opera „A statek płynie” tego pierwszego.

Un Certain Regards

Sekcja ta, jak głosi fama, nierzadko okazuje się bardziej oryginalna i frapująca niż główny konkurs, gdzie mimo ogólnego priorytetu kina artystycznego często dochodzą do głosu propozycje mniej lub bardziej komercyjne. W tym roku w „Szczególnym spojrzeniu” goszczą zarówno filmy uznanych artystów (Gus van Sant, Bruno Dumont, Eric Khoo), jak i tych dopiero obiecujących (Bakur Bakuradze, Nadine Labaki, Cristián Jiménez), nie brakuje też niemal nieznanych debiutantów. Na tym tle wyróżnia się niezwykle odważna, prowokacyjna spowiedź milczącego od kilku lat guru kina południowokoreańskiego, „Arirang” Kim Ki Duk. Ulubieniec europejskich festiwali (liczne nagrody w Wenecji, Berlinie i Cannes), laureat nagród państwowych i przegrany rodzimej dystrybucji postanowił rozważyć sens tworzenia i pokazywania filmów. Zamieszkał w nieogrzewanej, niewykończonej chacie poza miastem, rozbił w jej wnętrzu namiot, skonstruował ekspres do kawy i zaczął myśleć.

Woody Allen, Owen Wilson, Rachel McAdams / fot. AFP

Dotarł do wniosków niewesołych. Razi go sztuczność formy, upiększanie rzeczywistości, schematy scenariuszowe. Poza tym rosnące zapotrzebowanie zarówno widzów, jak i festiwali czy dystrybutorów na nowe „Kim Ki Duki”, przypominające poprzednie, na czas i dobrze skrojone. Reżyser odrzuca to wszystko, mrozi się drewnianym domku, chodzi w kapciach po śniegu, ogląda swoje stare filmy, gada z własnym cieniem i obrazem z monitora. Powstał film boleśnie szczery, dotykający istoty tworzenia – dla siebie? innych? ignorantów? – który rezonuje długo po wyjściu z seansu. Zwłaszcza w kilku odmiennych interpretacjach tytułowej piosenki (którą Koreańczycy nucą ponoć w momentach zadumy i melancholii), zwłaszcza tej na granicy krzyku i skrzeku.

Honorowa Palma dla Bernardo Bertolucciego / fot. AFP

Semaine des critics

Wszyscy już postawili na nim kreskę, nie wierzyli, że może nakręcić cokolwiek nowego. A że jego debiut wstrząsnął posadami i na nowo zdefiniował kino autobiograficzne, tym większe wyrosły oczekiwania. Mowa o Jonathanie Caouette, autorze „Tarnation” (2005), który później firmował montaż archiwaliów o festiwalu muzycznym „All Tomorrow Parties”. Tym razem przyjechał wreszcie z drugim w dorobku oryginalnym projektem „Walk Away, Renee” – dokumentem o własnej psychicznie chorej matce. To pozornie ten sam krąg tematyczny, co w filmie debiutanckim, ale o ile tamten składał się w większości z domowych archiwów 8 mm i wideo, o tyle ten został nakręcony od nowa. O ile tamten był autorskim rozrachunkiem z dzieciństwem i rodziną, o tyle ten jest intymnym, ale czasem i okrutnym, portretem tytułowej Renee. Główna bohaterka żyje na granicy rzeczywistości i paranoi, między skrajnymi stanami i emocjami, a z tym wszystkim próbują się uporać jej syn oraz wnuk. Są tu momenty przezabawne (spotkanie z sektą pogromców chmur), przerażające (telefoniczne monologi Renee) czy rozczulające (końcowe sceny radości po zakupie sztucznej szczęki). I choć daleko do intensywności czy świeżości debiutu, wszystko jeszcze przed Jonathanem Caouette, najwyższy czas na samodzielną fikcję.

Quinzane des Réalisateurs

Tej podebiutanckiej zadyszki filmu drugiego w ogóle nie znać natomiast w „Play” Rubena Östlunda. Po rewelacyjnym „Involuntary” szwedzki reżyser pojawił się w programie nierzadko najbardziej ambitnej sekcji festiwalu w Cannes. Wpisując się w jej nonkonformistyczny charakter, Östlund włożył kij w mrowisko zachodnioeuropejskiej politycznej poprawności – miłości do imigrantów. Oto grupka ciemnoskórych wyrostków terroryzuje trójkę białych dzieciaków, prowadząc z nimi przedziwną psychologiczną grę, opartą na naprzemiennym wzbudzaniu strachu, solidarności i współczucia. Pozornie stawką jest iphone jednego z nich, ale w toku niespiesznej akcji (dalekie plany, adramatyczne wstawki) jasnym się staje, że problem leży znacznie głębiej. W przymykaniu oczu w imię tolerancji i równości (autoironiczna kwestia: „jak ktoś pokazuje komórkę piątce czarnych to sam jest sobie winien”)? W spirali przemocy (w końcu bohaterów prześladują kanarzy i rodzice)? W postępującym dramacie znieczulenia i obojętności (nikt ze świadków mobbingu nie reaguje)? Ruben Östlund z kliniczną czystością pokazuje źródła przemocy, zbliżając się do najlepszych wzorów z Michaela Hanekego. Nie tylko dzięki spontanicznemu aktorstwu i chirurgicznej precyzji reżysera – zdaje się, że to będzie jeden z bardziej dyskutowanych filmów tego roku!

Cdn.

Maïwenn czy „To nie jest film” Panahiego). Wiele tegorocznych filmów stawiało pytania o sprawy ostateczne, o życie w kontekście choroby czy śmierci („Habemus Papam”


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.