Jesienią minie sto lat od końca I wojny światowej, wydarzenia, od którego zaczyna się właściwa historia XX wieku. W tym samym momencie co tamta wojna, zaczęła się inna, równie silnie określająca ostatnie sto lat – wojna z narkotykami. W 1914 roku amerykański Kongres przyjął ustawę Harrisona – pierwsze federalne prawo ograniczające produkcję, dystrybucję i konsumpcję opiatów i kokainy na terenie Stanów Zjednoczonych. Następne dekady to historia postępującej kryminalizacji myślenia o problemie narkotykowym. Kolejni charyzmatyczni politycy i urzędnicy skutecznie przekonywali amerykańskie społeczeństwo, że narkotyki to śmiertelne zagrożenie, któremu zapobiec można tylko policyjno-karnymi środkami. Jako globalne mocarstwo Stany były w stanie narzucić takie podejście także tym państwom, które do narkotyków podchodziły raczej jako do problemu wymagającego rozwiązania na gruncie polityki zdrowotnej czy społecznej – nie karnej.
Dziś podnoszą się głosy wskazujące na bezsens tej wojny. Coraz wyraźniej widać jej społeczne koszty: więzienia przepełnione ludźmi, którzy nikogo nie skrzywdzili i w najgorszym wypadku wymagają leczenia jako uzależnieni; potęgę karteli narkotykowych i przemoc towarzyszącą ich walkom o sfery wpływów; ryzyko zdrowotne dla użytkowników, które państwo mogłoby minimalizować, gdyby substancje psychoaktywne znajdowały się w legalnym obiegu. W prohibicyjnym murze robią się też wyłomy. Marihuanę niedawno zalegalizowała Kanada, od dawna jest legalna w Urugwaju, kolejne amerykańskie stany – łącznie z najludniejszym, Kalifornią – decydują się na dopuszczenie jej do rekreacyjnego użytku.
Popęd psychodeliczny
Ciągle jednak jest za wcześnie, by politycy mogli wprost powiedzieć, że prohibicyjne podejście do narkotyków zawiodło na podobną skalę, jak próba zakazania alkoholu w Stanach po pierwszej wojnie światowej. W „Ścigając krzyk” do takich wniosków dochodzi brytyjsko-szwajcarski dziennikarz Johann Hari. Jego książka to imponująca dziennikarska produkcja. Hari rozmawia z badającymi uzależnienie naukowcami, żołnierzami karteli odsiadujących dożywotnie wyroki, uzależnionymi wychodzącymi z nałogów, politykami usiłującymi skończyć z absurdami wojny z narkotykami, aktywistami na rzecz legalizacji marihuany w Kolorado i w stanie Waszyngton.
W swoich rozmowach i lekturach natyka się często na opinie, które publiczności wychowanej na moralnej panice wojen narkotykowych wydawać się muszą co najmniej kontrowersyjne. Amerykański psychofarmakolog, Ronald K. Siegel stawia tezę, że pragnienie odurzenia i zmiany świadomości jest „czwartym popędem”, obok pragnienia, głodu i popędu seksualnego, obecnym nie tylko u wszystkich ludzi, ale także wielu innych zwierząt. Zwierzęta i ludzie celowo szukają kontaktu ze środkami zmieniającymi świadomość, zwłaszcza w momentach traumy i stresu.
Cała nasza historia jako gatunku dowodzi istnienia tego „popędu psychodelicznego”. Trudno znaleźć społeczność, która nie wytwarzałaby odurzających substancji i towarzyszących im technik kontrolujących podaż i użycie zmieniających świadomość środków. W świetle tej wiedzy, przekonanie liderów wojen narkotykowych z ubiegłego stulecia, że przy pomocy policyjnych środków da się zbudować „świat wolny od narkotyków”, jawi się jako kolejna negatywnie zweryfikowana przez historię szkodliwa, dwudziestowieczna utopia.
Z zatrutego korzenia
Przy czym architektom wojny z narkotykami chodziło nie tylko o utopijne idee, ale także o utrzymanie bardzo konkretnych stosunków społecznych – nieakceptowalnych z punktu widzenia wrażliwości etycznej XXI wieku. Widać to szczególnie dobrze w biografii Harry’ego Anslingera, długoletniego (1930–62) kierownika Federalnego Biura ds. Narkotyków. To Anslinger rozpętał pierwszą wielką moralną panikę w kwestii narkotyków w Stanach lat 30., przekonał opinię publiczną, że ekspansji uzależnienia można zapobiec tylko metodami policyjnymi, doprowadził do penalizacji marihuany w Stanach, wymusił wreszcie na niemal całym świecie przyjęcie amerykańskiego modelu wojny z narkotykami.
Rozpętując wszystkie te kampanie, Anslinger walczył przede wszystkim o pozycję kierowanego przez siebie biura w amerykańskim aparacie państwowym i o budżetowe środki. W połowie lat 30., gdy skończyła się prohibicja alkoholowa, a kokaina i heroina uważane były powszechnie za marginalny problem, biuru groziła nawet likwidacja. Anslingerowi udało się jednak przekonać opinię publiczną o powadze narkotykowego zagrożenia. Choć w latach 20. twierdził, że marihuana jest niegroźną substancją, której nie ma sensu zwalczać policyjnymi środkami, w 1937 roku skutecznie doprowadził do jej kryminalizacji. W publicznej debacie nie tylko ignorował niewygodne dla siebie badania uczonych, ale też aktywnie uciszał wszystkich lekarzy wskazujących na bezsens prohibicyjnego podejścia.
Anslinger był też rasistą. Choć musiał zatrudniać czarnych agentów, by biuro mogło penetrować środowiska Afroamerykanów, to żaden z nich nie mógł nigdy zostać przełożonym białego. Anslinger przekonany był, że narkotyki grożą zachwianiem „właściwej” rasowej hierarchii w amerykańskim społeczeństwie – pod ich wpływem czarnoskórzy, Azjaci i Latynosi mieli „zapominać o swoim miejscu”. Starannie reżyserując panikę wokół narkotyków, Anslinger odwoływał się do rasowych lęków. Kokainę przedstawiał jako używkę wykolejonych czarnych, w opium widział złowieszczy środek, jakiego Azjaci używają, by deprawować białe kobiety, w marihuanie – „szalone zioło”, przyniesione do Stanów przez Latynosów.
Prowadzona przez jego biuro wojna z narkotykami okazała się głównie wojną przeciw uzależnionym z mniejszości etnicznych i rasowych. Anslinger odradzał swoim ludziom ściganie białych z klasy średniej – wiedział, że aresztowania białych, ustosunkowanych uzależnionych mogłyby wywołać nacisk na zakończenie wojny z narkotykami i koniec jego kariery. Biuro prześladowało więc z całą bezwzględnością czarnych muzyków jazzowych w tym samym czasie, gdy mające problemy z uzależnieniem gwiazdy Hollywood mogły liczyć w najgorszym razie na pouczającą rozmowę z agentem federalnym o niebezpieczeństwach narkotyków i konieczności podjęcia leczenia.
Jak widzimy, wojna z narkotykami rodzi się z zatrutego korzenia poglądów, które dziś wydają się odrażające i oburzające. W Stanach ciągle nieproporcjonalnie dotyka Afroamerykanów i innych mniejszości. Jednocześnie – co pomija Hari – sprawa jest trochę bardziej skomplikowana. Od lat 70. to także afroamerykańscy liderzy – duchowni, politycy, przedstawiciele służb mundurowych – opowiadali się za polityką bezwzględnej policyjnej walki z narkotykami, które postrzegali jako zagrożenie szczególnie niszczące czarne społeczności.
Nie tylko chemia
Także zapoczątkowana przez Anslingera praktyka ignorowania niewygodnych badań towarzyszy wojnie z narkotykami do dziś. Dominująca metafora, jaką posługują się zwolennicy wojny z narkotykami, mówi o „porwaniu” czy „zniewoleniu”, jakiemu ulega mózg w zetknięciu z uzależniającą substancją. Niektóre związki chemiczne uzależniają tak bardzo, że ludzie mający z nimi kontakt zupełnie tracą wolną wolę, a nawet podstawowy instynkt samozachowawczy – mówią zwolennicy prohibicji. Ich twierdzenia potwierdzać miały eksperymenty na szczurach, które zamknięte w klatce z heroiną i jedzeniem, stopniowo tak uzależniały się od tej pierwszej substancji, że przestawały jeść i umierały z głodu. Fachowo pogląd ten nazywamy „farmakologiczną teorią uzależniania”.
Johann Hari, „Ścigając krzyk”, tłum. Janusz Ochab, Czarne, 504 strony, w księgarniach od czerwca 2018 Hari rozmawia z uczonymi, których badania co najmniej ją problematyzują. Nawet zwolennicy „teorii farmakologicznej” przyznają, że większość użytkowników narkotyków – nawet tych fizycznie najbardziej uzależniających – wcale nie popada w wyniszczający nałóg. Jest w stanie brać i normalnie funkcjonować. Uzależnieni często wychodzą przy tym z nałogu – nawet bez terapii – gdy wkraczają w późny wiek średni – o ile mają szanse go dożyć. Może to wynikać z tego, że w momencie gdy poziom stresu w życiu nałogowców się stabilizuje, nałóg traci wiele ze swojego powabu. Gdy eksperyment z heroiną na szczurach powtórzono w nieco innych warunkach – gryzonie umieszczono w większych klatkach, gwarantujących im zarówno prywatną przestrzeń, jak i towarzystwo zwierząt, oraz dostęp do kołowrotków i innych urządzeń do spędzania wolnego czasu – powab heroiny spadał, podobnie jak liczba uzależnionych.
Nie negując tego, że wśród dziś zakazanych narkotyków jest faktycznie wiele bardzo silnie uzależniających substancji, rozmówcy Hariego proponują, by spojrzeć na epidemię uzależnienia szerzej: jako na symptom rozpadu społecznych więzi, rosnącej niepewności i poczucia braku perspektyw. Każde uzależnienie ma swoją nie tylko chemiczną, ale i społeczną historię.
Pas opiatów
Nie inaczej jest z najnowszą epidemią narkotykową dotykającą Stany – masowym uzależnieniem od opiatów. Epidemia zaczęła się od przepisywanych na receptę leków przeciwbólowych. Z leków na receptę wielu uzależnionych przechodzi do heroiny, rozpowszechnianej na terenie Stanów przez sieci meksykańskich gangów. Już w 2008 roku przedawkowanie (przede wszystkim opiatów) staje się w Stanach główną przyczyną nienaturalnych zgonów – więcej ludzi ginie z przedawkowania niż w wypadkach samochodowych czy strzelaninach.
Sam Quinones, „Dreamland. Opiatowa epidemia w USA”, tłum. Maciej Kositorny, Czarne, w księgarniach od sierpnia 2018Krajobraz tej epidemii rysuje w swojej reporterskiej książce „Dreamland” Sam Quinones. Pejzaż opiatowej katastrofy kształtują dwa kluczowe społeczno-polityczne czynniki. Pierwszym są amerykańskie polityki zdrowotne, powstające na przecięciu interesów wielkich firm farmaceutycznych i ubezpieczeniowych. W interesie obu graczy leży model, gdzie pacjentom skarżącym się na bóle i różne inne dolegliwości podaje się po prostu coraz większe ilości uśmierzających je leków. Z punktu widzenia akcjonariuszy firmy ubezpieczeniowej sensowniej jest zrefundować pacjentce cierpiącej na bóle pleców wizyty u wypisującego recepty lekarza pierwszego kontaktu, niż np. płacić za długą fizjoterapię.
Drugą ważną częścią równania opisującą epidemię opiatów jest upadek „pasa rdzy” – stanów niegdyś stanowiących przemysłowy kręgosłup Ameryki, dziś duszących się w bezrobociu, długu i braku nadziei. Miejscem, w którym Quinones zaczyna i kończy swoją narrację jest Portsmouth w stanie Ohio, typowe dla amerykańskiego Środkowego Zachodu miasto średniej wielkości. Jeszcze kilka dekad temu ośrodek przemysłowy ze stalownią, fabrykami obuwia i sznurówek. Przemysł zapewniał dobre, stabilne miejsca pracy klasie pracującej i średniej. Tworzył szkielet, wokół którego wzrastać mógł społeczny kapitał.
Dziś wszystko to przeszłość. Od kilku dekad fabryki zamykają się – ich właściciele przenoszą produkcję w miejsca, gdzie siła robocza jest tańsza. Portsmouth się wyludnia – kto może ucieka do sąsiednich miast i stanów - gdziekolwiek, gdzie widać jakieś perspektywy. W tym krajobrazie, na przeciwległym brzegu rzeki Ohio, w miasteczku South Shore w Kentucky, wyrasta pierwsza w Stanach „fabryka prochów” – przychodnia zdrowia, która swój model biznesowy opiera nie na leczeniu czegokolwiek, ale na masowym wypisywaniu pacjentom recept na leki przeciwbólowe.
Epidemia opiatów nie ogranicza się przy tym do miejsc takich jak Portsmouth. Dotyka także zamożnych przedmieść klasy średniej w słonecznej Kalifornii i innych miejscach kojarzonych raczej z amerykańskimi sukcesami ostatnich dekad. Sukces ten – zwłaszcza od czasu wielkiego kryzysu z przełomu 2008 i 2009 roku – podszyty jest jednak niepewnością. Amerykańska klasa średnia obawia się, czy zdoła utrzymać swój status i przekazać go następnemu pokoleniu. Klasa pracująca boi się zupełnej ekonomicznej degradacji. Po raz pierwszy od długiego czasu amerykańska przyszłość przynosi więcej lęków niż nadziei. Ta atmosfera stwarza hossę zarówno dla ekspansji opiatowego nałogu, jak i politycznego populizmu spod znaku Trumpu. Oba dopadają zresztą często te same grupy społeczne.
Kruchy pax mafiosi
Ponieważ ofiarami nowej epidemii uzależnień padają środowiska, o poparcie których zabiegać muszą politycy, coraz szerzej otwiera się przestrzeń dla dyskusji o celowości myślenia prohibicyjnego. Opinia publiczna zadaje sobie pytanie, czy z uzależnionych naprawdę warto robić przestępców? Czy zamiast kolejnej wojny z narkotykami, na kryzys z opiatami nie warto spojrzeć raczej jako na problem zdrowia publicznego, wymagający rozwiązania na gruncie polityk społecznych?
Pytaniom tym towarzyszy rosnąca świadomość kosztów prohibicji. Jak pokazuje Hari, prohibicja tworzy rynek dający grupom przestępczym niezwykłe możliwości szybkiego, pewnego i bardzo wysokiego zysku. Rynek ten nie ma przy tym innych reguł poza prawem silniejszego. Nie ma na nim państwa, do którego można by się zwrócić, gdy ktoś nie wywiązuje się z umowy. Jedyną gwarancją danej grupy przestępczej, że ktoś inny nie zabierze jej terenu lub towaru, jest przerażenie, jakie budzi. Dlatego, przekonuje Hari, ostatnie ekscesy wojen karteli nie są patologią narkobiznesu, ale logicznymi konsekwencjami działania prohibicji. Gdy alkohol był zakazany w Stanach, jego rynek wyglądał bardzo podobnie.
Okresy pax mafiosi – względnej stabilności gwarantowanej przez hegemonię organizacji tak potężnej, że jest w stanie wymusić szacunek bez konieczności ciągłego stosowania przemocy – są czymś rzadkim i krótkotrwałym. Także tacy narkopotentaci, jak Pablo Escobar byli w stanie narzucić narkobiznesowi pewną elementarną stabilność i przewidywalność tylko do czasu. Po tym, gdy kolumbijskie elity publicznie upokorzyły Escobara w Kongresie, gdzie udało się mu zdobyć mandat deputowanego, a następnie na wniosek Waszyngtonu przyjęły prawo umożliwiające ekstradycję narkotykowych baronów do Stanów, Escobar wypowiedział swojemu państwu wojnę. Kampania regularnego terroru, wymierzonego w policję i polityków, zdestabilizowała Kolumbię i zmusiła rząd do ustępstw. Władze wycofały się z ustaw o ekstradycji, Escobar oddał się w ręce policji, by odsiedzieć wyrok w więzieniu, jakie sam wybudował dla siebie i swoich ludzi. Za kratami zaczął się jednak nieunikniony upadek jego organizacji.
Terror towarzyszący ostatniemu okresowi potęgi Escobara nie wydaje się przeszkadzać modzie, jaka zapanowała na niego w popkulturze w ostatnich dwóch dekadach. Na amerykańskim Amazonie można zamówić sobie plakaty, koszulki, a nawet etui na iPhone'a z wizerunkiem kolumbijskiego narkobarona oraz liczne poświęcone mu książki. Nie tylko biografie czy reportaże autorstwa dziennikarzy badających temat narkobiznesu, ale także wspomnienia bliskich Escobara: jego syna Juana Pabla oraz długoletniej kochanki, Virginii Vallejo. Książka tej ostatniej „Kochając Pabla, nienawidząc Escobara” ukazała się w zeszłym roku w Polsce. Teraz na nasze ekrany wchodzi jej ekranizacja.
Escobar dosłownie nie schodzi z ekranów. W świetnej kreacji Brazylijczyka Wagnera Moury przez dwa sezony przykuwał uwagę widzów wyprodukowanego dla Netflixa serialu „Narcos”. Polscy widzowie platformy mogą także obejrzeć poświęcony postaci Escobara, wyprodukowany w 2012 przez kolumbijską telewizję Caracol serial „Pablo Escobar, el patrón del mal” – w sumie 112 odcinków.
Na widzów nieufającym filmowej fikcji czeka pokaźny zestaw dokumentów o gangsterze z Medellín. Niektóre z nich próbują naszkicować portret Escobara na tle epoki i ekonomii globalnego obrotu narkotykami. Inne usiłują spojrzeć na prywatne życie Escobara, skonfrontować jego wizerunek demona i masowego mordercy z wspomnieniami najbliższych, ludzi, którzy znosić go musieli na co dzień. Widzowie Discovery mogli z kolei w zeszłym roku obejrzeć kilkuodcinkową serię dokumentalną, gdzie kamera towarzyszyła agentom CIA, szukającym w Kolumbii, przy pomocy najnowszego sprzętu, zakopanych przez Escobara w ziemi dolarów.
Wszyscy w łóżku z Escobarem
Na tle bogatej biblioteki filmów o narcos „Kochając Pabla” wypada dość blado. Film zawodzi jako portret Escobara na tle epoki – szczególnie w porównaniu z „Narcos”. W serialu możemy obserwować siedmiu aktorów społecznych, wśród których toczy się narkotykowa gra: kolumbijskie państwo, kartel z Medellín, konkurencyjny wobec niego kartel z Cali, CIA, DEA (amerykańska agencja ds. walki z narkotykami), lewackie partyzantki oraz finansowane przez wielką własność ziemską, walczące z tymi ostatnimi paramilitarne oddziały. Sojusze między nimi nieustannie się zmieniają, zgodnie z potrzebą chwili. Cali i Medellín najpierw współpracują ze sobą, następnie walczą na śmierć i życie. Escobar zwalcza lewackich guerillos, by chwilę później wspierać ich i używać do swoich politycznych celów. DEA i CIA prowadzą w Kolumbii zupełnie różne walki – amerykański wywiad traktuje kraj w Ameryce Południowej jak kolejny teatr zimnowojennej partii szachów i nie przeszkadza mu specjalnie to, że jego sojusznicy w regionie finansują swoją działalność przeciw czerwonym z narkobiznesu. W kinowym filmie zwyczajnie brakuje czasu, by wszystko to pokazać.
„Kochając Pabla, nienawidząc Escobara”, reż. Fernando León de Aranoa. Hiszpania, Bułgaria 2018, w kinach od 15 czerwca 2018 Jednocześnie twórcy nie pozwalają wybrzmieć temu, co we wspomnieniach Vallejo najciekawsze: perspektywie kobiety związanej z przestępczym potentatem. Vallejo i Escobar wiążą się ze sobą, gdy oboje są u szczytu kariery. Ona jest gwiazdą kolumbijskiej telewizji, znaną w każdym gospodarstwie domowym w swojej ojczyźnie, on właśnie dorobił się wielkich pieniędzy na przemycie narkotyków. Vallejo wydaje się interesować Escobara nie tylko jako atrakcyjna kobieta, ale także jako przedstawicielka tradycyjnej oligarchii, której uznania pragnie ambitny, kokainowy arywista. Telewizyjna gwiazda wywodzi się bowiem ze ścisłej kolumbijskiej elity – urodziła się w latyfundium swoich rodziców, jeden z jej dziadków był ministrem gospodarki, do przyjaciół domu zaliczał się kolumbijski prezydent Carlos Lleras Restrepo.
Związek Vellejo i Escobara można traktować jako metaforę złego romansu kolumbijskiej oligarchii z narkotykowymi bossami i ich pieniędzmi. Ten związek podziemnej i oficjalnej elity, brudnych pieniędzy i oficjalnej władzy trwa do dzisiaj – metaforycznie, podobnie jak Vallejo, wszyscy jesteśmy w łóżku Escobara i jego następców.
Doskonale znający temat narkobiznesu brytyjski dziennikarz Ed Vulliamy twierdzi, że nie da się dziś rozdzielić „legalnej” i „nielegalnej” gospodarki. Strumienie pieniędzy z narkobiznesu stanowią istotną część globalnego obiegu gospodarczego – zasilają system bankowy, rynek dóbr luksusowych, napędzają zyski przemysłu zbrojeniowego, korumpują politykę na każdym możliwym szczeblu. Gdyby państwa faktycznie wygrały albo przerwały wojnę z narkotykami, mogłoby się to skończyć gospodarczą katastrofą. Dlatego, niezależnie jak rozsądnie brzmiałyby argumenty wskazujące na koszty i nieefektywność prohibicji, najbardziej absurdalna wojna ostatnich stu lat może potrwać jeszcze całe dekady.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).