Ósmego września 2001 roku grupa Twożywo wykleiła kolejny plakat na jednym z billboardów przy ulicy Koszykowej w Warszawie. Przedstawiał on młodego mężczyznę leżącego na trawie i z rozmarzeniem wpatrującego się w niebo. Tej idyllicznej scenie towarzyszył napis: kiedy wreszcie będzie wojna. Plakat przetrwał zaledwie kilka dni – po zamachach na WTC zaklejono go na prośbę okolicznych mieszkańców. Można by potraktować tę pracę jako profetyczną, gdyby nie to, że jest ona raczej trafnym rozpoznaniem plenienia się specyficznej fantazji.
Fantazja o końcu świata, który znamy, może przybierać różne formy: tęsknoty za wojną; oczekiwania na zagładę, ekologiczną katastrofę czy pandemię; wypatrywania inwazji obcych lub niosącej śmierć, karzącej ręki opatrzności; dostrzegania wszędzie znaków świadczących o nadciągającym końcu. Niezależnie jednak od tego, jak się ona objawia, towarzyszy jej ekscytacja, pomieszanie strachu z nadzieją, iż nadchodzący kres zmieni wszystko. Czasami fantazja ta przestaje być tylko marzeniem, a poddający się jej aktywnie stara się przyspieszyć nadejście końca. Wystarczy przypomnieć, z jednej strony, fale zbiorowych samobójstw na czele z tym w Jonestown w 1978 roku, ataki sekty Najwyższa Prawda na tokijskie metro w 1995, działalność Unabombera, zbrodnie Breivika, motywowane religijnie samobójcze ataki dokonywane na całym świecie, z drugiej zaś, narastający w siłę nacjonalizm o konfrontacyjnym charakterze, plenienie się skrajnej ksenofobii, rasistowskie ruchy marzące o świecie homogenicznym, z którego wyparowali obcy. W pewnym sensie fantazja, o której tu mówimy, ma też swoją postać mikro. Polega ona na dążeniu przez jednostkę do samounicestwienia poprzez zatracenie się w tym, co ekstremalne. W radykalnych dietach i ćwiczeniach, w podejmowaniu ryzykownych zachowań seksualnych, w sportach, których istotą jest narażanie się na niebezpieczeństwo utraty zdrowia lub życia, w testowaniu granic ludzkiej odporności i wytrzymałości, w okaleczaniu ciała i jego skrajnych modyfikacjach, w zapracowywaniu się na śmierć. Choć wszystkie te przypadki znacznie się od siebie różnią, to jednocześnie łączy je marzenie o radykalnym cięciu, które przerywa historię i jest jej końcem, zdarzeniem unicestwiającym świat, do którego przywykliśmy.
Obecność fantazji o końcu najprościej byłoby wyjaśnić, przywołując dwie wpływowe metafory: społeczeństwa ryzyka Ulricha Becka i kultury strachu Franka Furediego. Obie opisują paradoksalną kondycję życia w rozwiniętych, kapitalistycznych społeczeństwach, polegającą na tym, że choć jesteśmy dziś bardziej bezpieczni niż kiedykolwiek wcześniej, to jednocześnie jesteśmy też bardziej świadomi zagrożeń (bo przypominają nam o tym codziennie apokaliptyczne doniesienia medialne, ale też eksperci ostrzegający przed śmiertelnymi zagrożeniami czyhającymi w wodzie, żywności, w naszych łazienkach i kuchniach, w drodze do pracy i podczas zabawy) oraz mamy narastające poczucie, że nie możemy nic na to poradzić. Prawdopodobną reakcją na taką kondycję naszej egzystencji jest albo obsesyjne dbanie o własne bezpieczeństwo i budowanie zmilitaryzowanego społeczeństwa strachu, albo śnienie o apokalipsie.
Takie wyjaśnienie wydaje się o tyle jednak nieprzekonujące, iż sugeruje, że jednostka jest bezwolnym przedmiotem, warunkowanym przez przekazy medialne, niezdolnym do samodzielnego odróżnienia tego, co jest obiektywnym opisem zagrożeń, co zaś tekstem promocyjnym uzasadniającym konieczność zakupu odkurzacza przeciwko roztoczom albo zaawansowanej maseczki antypyłowej. Wyjaśnienie to sugeruje również, iż głównym powodem tęsknoty za końcem jest życie w permanentnym strachu, któremu można się wyrwać tylko przez unicestwienie świata, będącego jego źródłem. To pewnie istotny trop, ale nie jedyny, który czyni zrozumiałym plenienie się apokaliptycznych fantazji.
Niech to się wreszcie skończy
Marzenia o końcu to środek łagodzący udrękę codzienności: brak wpływu na cokolwiek, niezdolność kierowania własnym życiem, niemożność wyrwania się prekarnemu losowi. Marzenie to nie bierze się jednak tylko z bezradności, ale też z poczucia winy. Jednostka odczuwa ją jako skutek niezdolności do wypełnienia jednego z najważniejszych zobowiązań nakładanych na nas przez nowoczesne społeczeństwa. Zobowiązania do bycia sprawczym. Nietrudno jest również dostrzec, iż marzenia o końcu motywowane taką specyficzną impotencją są niezwykle narcystyczne. Problemy, z którymi boryka się jednostka są tu traktowane jako na tyle ważne, że kres wszystkiego, co istnieje, nie jest zbyt wygórowaną ceną za ich rozwiązanie.
FANTAZJA – numer tematyczny
O czym marzymy i jakie mamy – jako jednostki i społeczeństwa – koszmary? Polskie fantazjowanie o heroicznej śmierci („czy poszedłbyś?”), telewizyjne fantazje o wspaniałym życiu, fantazjowanie o końcu świata i wojnie, fantastyczne wizje przyszłości i fantasmagorie współczesności. Współczesna niepewność przyszłości, rozłam politycznego status quo, rozwój mediów i zjawisko postprawdy zdają się sprzyjać fantazjowaniu. Tam, gdzie realność traci grunt pod nogami, a mechanizmy rządzące światem stają się niejasne – otwiera się przestrzeń dla pracy wyobraźni.
Zobacz wszystkie teksty albo pobierz numer tematyczny jako e-book w formacie EPUB lub MOBI
Ten skrajny egocentryzm byłby patologiczny, gdyby nie to, iż stanowi on jednocześnie istotny aspekt mentalności pożądanej przez neoliberalny porządek. System ten potrzebuje przecież jednostek skoncentrowanych wyłącznie na sobie i traktujących innych jak rywali lub konkurentów. Paradoksalnie więc ład ten produkuje nie tylko funkcjonalne wobec niego tożsamości, ale też zagrażający mu radykalizm. Fantazja o końcu wszystkiego, co istnieje niekoniecznie musi być zresztą destrukcyjna dla rozwiniętego kapitalizmu. Przeciwnie, jest ona niezwykle produktywna, jeżeli chodzi o nowe potrzeby zaspokajane przez rynek, zwłaszcza tam, gdzie praktykuje się wspomniane wyżej różne formy mikroapokalipsy: radykalne weekendowe imprezowanie, zatracanie się w kompulsywnych rozrywkach czy hazardzie, obsesyjne celebrowanie własnej cielesności. We wszystkich tych wypadkach na trwałe lub tylko tymczasowo, za pośrednictwem nowych form konsumpcji, zawieszone zostaje poczucie niemocy, a jednostka na powrót staje się kimś oczekiwanym przez system – podmiotem i nabywcą.
Niech to wreszcie ma sens
Fantazjowanie o końcu jest i uniwersalne, i silnie zakorzenione w tym, co tu i teraz. Z jednej przecież strony, jak trafnie zauważa Dariusz Czaja, tylko koniec nadaje działaniu sens: podejmujemy je po to, by coś zrobić, gdzieś dotrzeć, coś zrealizować. Nieprzypadkowo też każda z wielkich religii ma swoją rozbudowaną eschatologię, historia człowieka zaś naznaczona jest przepowiedniami o jej kresie (ostatni koniec świata, zgodnie z przepowiednią opartą na kalendarzu Majów, miał nastąpić 21.12.2012 roku). Z drugiej strony, fantazję o końcu uruchamiają też pewne istotne cechy współczesności: jej nieprzejrzystość, niejasność, co naprawdę istnieje, co jest dobre, co złe oraz wynikająca z nich niezdolność do poznawczej kontroli nad rzeczywistością. Ponieważ sprawowanie tej ostatniej to, jak trafnie zauważają Mary Douglas i Baron Isherwood, warunek utrzymania się przy zdrowych zmysłach, to tego rodzaju deficyt produkuje pragnienie świata jednoznacznego, najlepiej czarno-białego.
Ceną za czytelność rzeczywistości jest nieodwołalnie konfrontacja. Dążenie do supremacji tego, co uznaje się za słuszne, właściwe i pożądane, a więc też marzenie o ostatecznej rozgrywce pozwalającej stworzyć nowy porządek, a przy okazji uczynić również życie jednostki sensownym, heroicznym, wzniosłym. Czy motyw ten nie tłumaczy dobrze współczesnej eksplozji fundamentalizmów: religijnych, narodowych, broniących nienarodzonego życia, dobrego imienia zbiorowości, walczących o historyczną prawdę na temat przeszłości i o ujednoznacznienie tego, co dobre i co złe? Czy nie znajdziemy go w upodobaniu do militaryzmu i regimentacji, w eksponowaniu przez strój, tatuaże, rozbudowaną symbolikę swojej przynależności do plemion walczących o dominację? Czy jego przejawem nie jest też skłonność do podejmowania zachowań zbiorowych, których sens trudno jest odnaleźć, ale które dają silne poczucie przynależności, akceptacji, bycia wśród swoich? O ile fantazjowanie o końcu, mające łagodzić udrękę bezradności i poczucia winy, miało u swoich podstaw narcyzm, o tyle w tym wypadku mamy do czynienia raczej ze zbiorowym narcyzmem. Istotą tego zaburzenia kolektywnej świadomości jest przekonanie o niezwykłej wartości grupy, do której się należy, ale też domaganie się od innych tego, by tę wartość dostrzegali i uznawali. Jego składową jest również głęboka wiara w to, iż inni nieustannie nam zagrażają, próbują nas osłabić, pozbawić tego, co stanowi o naszej wyjątkowości.
Gwendolyn Audrey Foster, w swojej książce zatytułowanej „Hoarders, Doomsday Preppers, and the Culture of Apocalypse”, zwraca uwagę również na to, że zbiorowy narcyzm pociąga za sobą kolektywny brak empatii, objawiający się w obojętności wobec cierpienia innych, tych nienależących do mojej zbiorowości. Brak empatii obecny jest także w przyjemności czerpanej z upokarzania, poniżania i stygmatyzowania tego, co zostaje uznane za obce. Ceną za sens jest więc znaczne zawężenie zbioru osób, których uznaje się za ludzi i wyrzucenie pozostałych poza zakres moralnych zobowiązań, które powinienem wypełniać jako człowiek. Świat przejrzysty to również świat zamieszkiwany przez ludzi i inne, gorsze formy istnienia, zasługujące wyłącznie na pogardę, a ostatecznie na unicestwienie.
Mizantropia
Fantazja o końcu ma swoje korzenie również w zgeneralizowanej niechęci do ludzi, co najpełniej objawia się w proroctwach o (prawie) całkowitym wyginięciu naszego gatunku, z którego przy życiu pozostaną tylko nieliczni wybrani. Wątek ten silnie widoczny jest w dynamicznie rozwijającym się ruchu preppersów, obecnych również w naszym kraju. Sensem egzystencji członków tego ruchu zdaje się być oczekiwanie na zagładę (ekologiczną, nuklearną, w efekcie uderzenia komety lub ataku obcych) poprzez czynienie intensywnych przygotowań do niej. Budują oni bunkry, gromadzą żywność, wodę i broń, konstruują autonomiczne systemy komunikacji, opancerzone pojazdy, doskonalą się w technikach walki i tych pozwalających przetrwać w ekstremalnych warunkach. Ruch ten, określany przez jego propagatorów mianem obywatelskiego, w rzeczywistości celebruje jednostkę i samowystarczalność. Jej wzmacnianie zdają się uzasadniać nie tylko liczne zagrożenia, których długie listy znajdziemy w materiałach produkowanych przez preppersów, ale też poczucie, iż nie można dziś liczyć na nikogo, że system jest niewydolny i zamiast nas przygotowywać na koniec, daje nam złudne poczucie bezpieczeństwa. Przejrzysta jest też koncepcja zbiorowości obecna w ideologii tego ruchu – tworzą ją albo autonomiczne, samotne jednostki, albo niewielkie wspólnoty (rodzina, przyjaciele), których broni się przed zagrożeniami i których ochrona staje się podstawowym motywem działania. Nietrudno też dostrzec, że tego rodzaju ideologia przesiąknięta jest niechęcią wobec tych, którzy jej nie wyznają – są oni tu traktowani jako ktoś skrajnie nieodpowiedzialny, podobny do konika polnego z bajki La Fontaine’a: beztroskę, brak myślenia o przyszłości okupi zniknięciem z tego świata, gdy tylko pojawią się pierwsze symptomy końca.
Prześmiewczą odpowiedzią na tę narrację o przetrwaniu wybranych jest serial „The Last Man on Earth”. Jego tytułowy bohater, Phil Miller, to skrajny nieudacznik, który przetrwawszy globalną epidemię, oddaje się przede wszystkim (auto)destrukcyjnym zajęciom. Dołączające do niego kolejne osoby, które cudem przetrwały pandemię, nie są specjalnie zainteresowane odrodzeniem się ludzkości. Żyją konfliktami, miłostkami i małostkami, hedonistycznymi przyjemnościami, których smakowanie nie było im dane przed epidemią. Część bohaterów tego serialu wybiera zresztą życie w samotności albo ginie w absurdalnych okolicznościach sprowokowanych przez ryzykowne, beztroskie zachowania własne lub innych.
Chociaż serial ten wydaje się być zaprzeczeniem myślenia preppersów, to i w nim, i w ich ideologii znajdziemy specyficzny rodzaj mizantropii, której przejawem jest przekonanie o niemożności zaistnienia wspólnoty, o skazaniu jednostki na samą siebie. Paradoks polega na tym, że ta narracja niekoniecznie musi być widziana jako ponura opowieść o kresie zachodniej kultury. Przeciwnie, mizantropia wydaje się być istotnym rysem zachodniej kultury. Wystarczy przyjrzeć się dowolnemu blokowi reklamowemu, a znajdziemy w nim klipy promujące samochody, które mkną po opustoszałych drogach lub wyludnionych centrach wielkich miast, reklamy wakacyjnych destynacji, w których nie ma kogokolwiek poza mną, obrazy samotnych wysp i wielkich apartamentów pozbawionych mieszkańców. We wszystkich tego rodzaju przekazach widoczna jest niechęć do życia w gęstym świecie, którego istotą jest wymuszone sąsiedztwo i w którym przywilejem staje się możność niespotykania na swojej drodze innych.
Mizantropia może zostać oczywiście uznana za naturalną reakcję na przeludnienie, na życie w behawioralnym bagnie współczesnych miast, na nadmiar relacji i kontaktów, które nawiązujemy każdego dnia, ale dużo bardziej przekonujące wydaje się takie jej wyjaśnienie, w którym staje się ona rodzajem wyrafinowanej dystynkcji. O wysokiej pozycji jednostki świadczy dziś przecież przywilej życia z dala od innych: za murem zamkniętego osiedla, w ufortyfikowanym apartamentowcu, w kuloodpornej limuzynie, w bussiness class, na samotnej wyspie, w toskańskim domku na wzgórzu czy w domu nad rozlewiskiem.
Pragnienie wyzerowania
Zagłada to również szansa na wyrwanie się ze szponów dotychczasowej egzystencji i to nawet wówczas, gdy ceną jest utrata życia. Niech to się wreszcie skończy i nie tylko oddali cierpienia, ale i wyzeruje nasze winy. Motyw ten wydaje się niezwykle istotny, bo wyraża doskonale pewien nierozstrzygalny dylemat, przed którym stoją ludzie żyjący w rozwiniętych zachodnich społeczeństwach. Z jednej strony, doskonale wiedzą, że muszą zmienić tryb swojej egzystencji, bo to on jest źródłem większości problemów, których doświadczają: globalnego ocieplenia, wyczerpywania się naturalnych zasobów, zagłady wielu gatunków roślin i zwierząt, zanieczyszczenia, chorób cywilizacyjnych, mnożenia się socjopatii i rozpadu wspólnot. Z drugiej jednak strony, nie mogą go zmienić, bo oznaczałoby to, że staną się kimś zupełnie innym, że zrezygnują z tego wszystkiego, co uzasadniało radykalną modernizację. Wyjściem jest więc wyzerowanie – totalna katastrofa, która zmusi ich, by wszystko zaczęli od nowa. Katastrofa, która dodatkowo, jednocześnie i w tym samym stopniu dotknie wszystkich, rozwiązując tym samym inny dylemat – pasażerów na gapę, którzy nie chcą się włączyć w rekonstruowanie zachodniego stylu życia, ale raczej żyć jak dotąd: wygodnie. Zagłada jest w odniesieniu do tych paradoksów rozwiązaniem idealnym. Mieszkańcy Zachodu nie muszą rezygnować ze swojej tożsamości, ale zostają do tego zmuszeni przez wyższą konieczność; nikt nie jest uprzywilejowany – wszyscy ponoszą konsekwencje tego, jak żyli, podtrzymany zostaje więc ideał demokratycznego, egalitarnego społeczeństwa; można też zacząć wszystko od nowa – nasze życie ponownie staje się wzniosłe i heroiczne, jak u progu modernizacji. Wyzerowanie oznacza koniec świata, który stworzyliśmy, ale też początek nowej utopii, której budowaniu będziemy mogli się oddać z równym zapałem, jak ten towarzyszący nowoczesnej fantazji o postępie.
Niech się coś dzieje
Zachodnia kultura skutecznie zsocjalizowała nas do roli konsumentów. Istotą tej roli jest zaś oczekiwanie na nowe, na spełnienie płynące z obcowania z tym, czego się dotąd nie doświadczyło, nie przeżyło, nie spróbowało. Specyficznym rodzajem tak pożądanej przez nas dystrakcji jest uczestnictwo w końcu świata. Ten rozrywkowy wariant myślenia apokaliptycznego dobitnie wskazuje, iż niektórzy z nas oczekują prawdy. Takich form reprezentacji, które dostarczą ekstremalnych przeżyć, przełamią nudę udawania i symulacji, pozwolą poczuć autentyczny ból, stratę, doświadczyć sytuacji zagrażających życiu. Lorenzo DiTommaso zwraca uwagę na przyczynę plenienia się tego rodzaju popkulturowego, konsumenckiego apokaliptycyzmu. Zagłada, jakkolwiek dziwnie by to zabrzmiało, jest atrakcyjna jako spektakl przyciągający uwagę; jest odwróceniem istniejącego porządku, ma totalny charakter, opiera się na eksponowaniu tego, co przerasta nasze wyobrażenia; fantazje na temat końca świata obecne w popkulturze oferują skrajnie uproszczoną, a więc też uchwytną poznawczo wizję świata jako pola manichejskiej konfrontacji dobra ze złem; w bardzo wielu popfikcjach eksponujących motyw apokalipsy atakowany jest mainstream – są one więc atrakcyjne dla ludu, definiowanego w nich dodatkowo jako zdrowa i szlachetna część społeczeństwa; to dzięki jej heroizmowi możliwe staje się zapobieżenie globalnej katastrofie; apokalipsa, zwłaszcza ta, której źródłem są Obcy usiłujący nas zgładzić, potwierdza, iż jesteśmy kimś istotnym lub ważnym itd.
Listę DiTommaso uzupełniłbym o dwie kwestie. Pierwsza to desensytyzacja. Rozmiłowanie w spektaklach zagłady ma nas wyrywać z letargu wyprodukowanego przez intensywne doświadczenia medialne, nadmiar obrazów i opowieści. Druga kwestia to upodobanie do oglądania treści antyspołecznych, podważających wyobrażenie o tym, do czego zdolny jest człowiek, eksponujących okrucieństwo, przemoc i gwałt. Jak się wydaje, skłonność ta ma u swoich podstaw dążenie do utwierdzenia się w przekonaniu, iż świat jest zły. Przekonanie to jest z kolei niezbędne, by wyjaśnić, dlaczego ja sam zajmuję w nim tak niską pozycję, dlaczego mi się nie wiedzie, dlaczego jest mi gorzej niż innym. Dzieje się tak dlatego, że ja sam jestem dobry, nie uczestniczę w tym zepsutym świecie, odrzucam nagrody, które on oferuje. W ten sposób wykluczenie przekładane jest na podmiotowy akt wyboru, a obserwowanie końca świata utwierdza w przekonaniu, iż wybranie życia na jego marginesie było słuszne.
***
Kulminacyjną sceną ponadtrzygodzinnego filmu Roberta Altmana „Shortcuts” jest trzęsienie ziemi nawiedzające Los Angeles. Widzowi śledzącemu losy bohaterów filmu zmagających się z codziennością, własną małością, pogrążonych w kłamstwie, zdradzie i nałogach, w prozaicznych sprzeczkach i nieporozumieniach, wydaje się, że oto nadchodzi koniec, że trzęsienie ziemi wymaże wszelkie zło i sprawi, iż w obliczu tragedii bohaterowie filmu będą znów razem, że odrodzą się małżeńskie i rodzinne więzi, że przejrzą oni na oczy, dostrzegając to, co naprawdę ważne. Nic z tych rzeczy. Trzęsienie ziemi trwa krótko i niczego nie zmienia. Bohaterowie filmu wydają się być zawiedzeni tym, że nic się nie wydarzyło, że trzeba będzie wrócić do domu, do pracy, do chorych związków, do problemów, do codziennej rutyny. Czekali na coś więcej, na coś, co nada sens ich życiu, co przywróci porządek wartości, uczyni egzystencję bardziej wzniosłą. Nie stało się jednak nic. A może przeciwnie – stało się, już po wszystkim i nic już nie będzie, jak dawniej. Apokalipsa już się wydarzyła. Innego końca świata nie będzie.