W 1978 roku Krzysztof Pruszkowski stworzył cykl zdjęć, którego bohaterem był paryski kloszard – Aleksander. Artysta fotografował go wielokrotnie w tym samym miejscu – skulonego i opartego o mur biegnący wzdłuż ruchliwej ulicy. Po zniknięciu bezdomnego powstało zdjęcie kojarzące się z fotografią wojenną – widać na nim czarny odcisk brudu na ścianie, układający się w kształt ludzkiego ciała – dokładnie w tym samym miejscu, w którym zazwyczaj odpoczywał Aleksander. Kolejne zdjęcia cyklu pokazują Pruszkowskiego, który zakleja ten ślad fotografią kloszarda wykonaną przed jego wyparowaniem. Opowieść o ludzkim losie, pamięci, sile fotografii zdolnej do wiwikacji tego, co martwe? Również. Przede wszystkim jednak przypomnienie o tym, że wcielamy się w miasto, znacząc je śladami naszych aktywności.
Miasto, w którym praktykujemy traseologię ma charakter nieciągły – pojawia się tylko wtedy, gdy przestajemy widzieć trasy, cele i nazwy ulic, gdy nie goni nas czas i nie popędzają obowiązki, gdy na chwilę wyłączamy się z jego rytmów, poddając je bezinteresownej inspekcji. Wówczas widoczne staje się to, czego nie mieliśmy szansy zaobserwować – co zaszło pod naszą nieobecność, czego już nie ma, ale pozostawiło materialny ślad. Kiedy już go dostrzeżemy – namnaża miasto. Ślady pracują, popychając naszą wyobraźnię – dlatego, choć obiektywne, znaczą zawsze i dla każdego co innego.
fot. A. Słodownik, flickr CC BY-NC-SA
Polityka śladów
Aleje sław z odciskami dłoni i stóp tych, którzy zasłużyli na unieśmiertelnienie w betonie lub spiżu; sarajewskie róże – wypełnione żywicą kratery powstałe po wybuchach pocisków moździerzowych i znaczące miejsca, w których zginęli ludzie; ruiny Kaiser-Wilhelm-Gedaechtniskirche w Berlinie i Genbaku Dōmu w Hiroszimie; odcisk buta Armstronga na powierzchni Księżyca; całun turyński; chusta z Oviedo; blizny na twarzy Czarnej Madonny. Niektóre ślady trudno przeoczyć – stają się relikwiami, indeksami narodowych dramatów, atrakcjami turystycznymi i obrazami powielonymi w milionach kopii. Są święte, bo dowodzą, że celebrująca je zbiorowość ma prawo do tożsamości. Tej adoracji wybranych śladów towarzyszy proces odwrotny – zacieranie tych, które uznano za niepożądane. Nie chodzi tylko o ukrywanie dowodów zbrodni i przemocy, ale też o nowoczesną aseptykę, która polega na eliminowaniu z życiowych przestrzeni wszystkiego, co przypomina, że jesteśmy żywymi organizmami. Z pełną determinacją staramy się być bezwonni, budujemy skomplikowane systemy usuwające ekskrementy, zmywamy i sprzątamy, pierzemy i czyścimy, remontujemy. Można te działania określić mianem cywilizowania (Elias), rytuałami troski (McCracken) albo reżimami podtrzymującymi, ale ich wspólną cechą jest próba zatarcia śladów. Praktyki te obejmują również zwierzęta, do których chcemy się odróżnić (sprzątanie po pupilach, kąpanie ich i dezodoryzowanie, usuwanie ich sierści), a szerzej cały świat przyrody (zamiatanie opadłych liści, strzyżenie trawników, usuwanie mchów i porostów, obsesja na punkcie walki z drobnoustrojami, wirusami i bakteriami). Nieautoryzowane ślady są traktowane jako groźne dla porządku, za ich pozostawianie jesteśmy karani – uznaje się je za zaśmiecanie i zanieczyszczanie, zachowania nieobyczajne, wandalizm. Polityka śladów szczególnie silnie widoczna jest w naszej osobliwej fascynacji tymi, którzy zajmują się ich usuwaniem, prowadzą w oparciu o nie śledztwa, tropiąc złoczyńców, którzy je pozostawili. Kultura popularna, a zwłaszcza filmy i seriale, właśnie o nich bardzo często opowiada.
Konwencjonalne ślady miejskich Yeti
Jan Stanisław Bystroń w swoim błyskotliwym eseju „Napisy” tworzy Corpus inscriptionum, rodzaj atlasu katalogującego „napisy żywe, pozostające w bliskim związku z człowiekiem, kładzione przezeń w chwili afektu, w nastroju podniosłym, podochoconym, namiętnym”. Są wśród nich inskrypcje pozostawiane w karczmach, na drzewach, te turystyczne i miłosne, ryte na łyżkach, szkolnych ławkach i wpisywane do książek, a nawet pozostawiane na owocach i warzywach. „Do zabawek gospodarskich do dziś dnia uprawianych chętnie przez dzieci należą napisy na dyniach. Młody owoc na którego delikatnej powłoce wydrapuje się drutem lub szpilką jakieś litery czy rysunki, zachowuje je na stałe”. Dziś ich medium jest farba w sprayu, markery i skrobaki, pozwalające zostawiać ślady na witrynach sklepów, szybach pojazdów i przystankach komunikacji miejskiej. Cel tworzenia tych napisów bywa rozmaity – oznaczenie terenu objętego w posiadanie, wyznanie miłosne, zdobycie uznania innych writerów, donos na konkretne osoby, ekspresja artystyczna lub po prostu potrzeba pozostawienia śladu obecności w przestrzeni miejskiej. Chociaż wpisy tego rodzaju są traktowane jako wandalizm i ścigane przez prawo, to mają charakter konwencjonalny, a poprzez to zrozumiały. Oprócz wszechobecnych tagów, inskrypcyjnych wojen toczonych przez kibiców, skrajne frakcje sceny politycznej, ruchy walczące o prawa ludzi, zwierząt i przeciw nowym formom kulturowej hegemonii, znajdziemy napisy bezinteresowne, których celem jest zabawianie, rozbicie codziennych rutyn i automatyzmu działania. Jedną z moich ulubionych inskrypcji tego typu jest pozostawione na poznańskim Placu Wolności wyznanie. Umieszczono je na murze okalającym plac, tuż nad czarnym koszem na śmieci, który obwieszcza miłość stojącemu nieopodal czerwonemu hydrantowi: „Chuda! Kocham Cię! Cały świat sprzyjał mi w tym, bym mógł do Ciebie dotrzeć!”.
Napisy są dowodami na podwójność życia miasta, na działanie sił, które uaktywniają się, gdy inni siły regenerują, sił działających wówczas, gdy nikt nie patrzy. I choć dziś zarówno artystyści, jak i zarządzający miastem skolonizowali te aktywności, przekształcając je w sztukę lub tanią formę rewitalizacji, to nie utraciły one w pełni swojej mocy namnażania miasta. Są trudnymi do przeoczenia dowodami na życie niezwykle intensywne, które toczy się nawet wówczas, gdy pozornie zamiera. Dobre miasto to niekoniecznie miasto czyste i bezpieczne.
fot. A. Słodownik, flickr CC BY-NC-SA
Ktoś krzyczy, ktoś śpiewa, samochód warczy, życie toczy się dalej
W siódmym odcinku „Czterdziestolatka” małżeństwo Karwowskich zostaje obudzone w środku nocy przez krzyk kobiety dobiegający z klatki schodowej. Wkrótce okazuje się, że wzywająca pomocy nie jest ofiarą, ale socjolożką prowadzącą wspólnie ze swoim mężem (magistrem Kuleszą) badania nad „odruchami solidarnościowymi”. Reakcja inżyniera Karwowskiego, choć następuje dopiero po 4 minutach i 56 sekundach, i tak, jak zauważa wdzięczny socjolog: „ratuje hipotezę o istnieniu więzi społecznej pomiędzy mieszkańcami nowego budownictwa wielkopłytowego”. W końcowych fragmentach odcinka „kobieta pracująca”, grana przez Irenę Kwiatkowską, deprecjonuje dokonania Kuleszów, wskazując, że nie analizowali solidarności, a zwykłą ciekawość. Badania serialowych socjologów na Bródnie, w Wołominie i na Ursynowie zwracają jednak uwagę na wyjątkowe ślady – te akustyczne. Miasto hałasuje, wydaje absorbujące odgłosy, wyje, krzyczy, szura i szeleści. Dźwięki bywają przerażające, irytujące, niektóre bawią nas do łez – jak strzępy rozmów telefonicznych prowadzonych przez nastolatki w środkach masowej komunikacji. Inne fascynują, bo nie pochodzą z miejskiego świata – deszcz bębniący o parapet, śpiew ptaków i wabiących się cykad.
Do niektórych z nich jesteśmy tak przyzwyczajeni, że są dla nas po prostu miastem, jego integralną częścią, jak billboardy, ruch samochodowy, zblazowanie i tłok. Dźwięki, jako ślady, są o tyle interesujące, że słuch, w przeciwieństwie do wzroku, kreuje więzi, ustanawia wyraźną relację pomiędzy słuchającym a źródłem dźwięku, nie pozwala tak łatwo, jak w przypadku zamknięcia oczu czy odwrócenia głowy, stosunków tych zerwać. Jesteśmy skazani na doświadczanie akustycznych śladów, a one – niezależnie od nacechowania – są zawsze przepełnione przemocą. Nie możemy przecież nie słyszeć szeptów, szumów, warkotu, przekleństw i krzyku, a im bardziej staramy się być na nie głusi, tym silniej nas one absorbują. W miejskie życie wpisana jest niechciana wścibskość – czy tego chcemy, czy też nie – słyszymy innych i jesteśmy przez nich słyszani. Możemy tylko na akustyczne ślady zobojętnieć – życie w mieście bez przywiązywania wagi do tego, czego doświadczają inni, byłoby zresztą prawie niemożliwe.
Gumy do życia Bena Wilsona / fot. Salim Fadhley, flickr CC BY 2.0
„Po sobotnich balach chodniki zarzygane…”
Intensywny zapach moczu wyraźnie wyczuwalny w bramie kamienicy, wymiociny przed wejściem do klubu, plamy krwi na chodniku, potłuczone butelki na tramwajowym przystanku, prezerwatywa porzucona na trawniku w parku, niedopałki, placki gumy do żucia wdeptane w centralny miejski plac. Miasto bawi się, konsumuje, używa życia i rozładowuje całotygodniowe niepokoje. Nerwy puszczają, nie wytrzymują żołądki, pęcherze okazują się zbyt małe. Wszystko ujdzie, rano specjaliści od miejskiej aseptyki usuną ślady chwilowej utraty kontroli i wszystko wróci do normy – aż do następnego wieczora. Okoliczni mieszkańcy pytają – jak żyć? Bawiący się – czyje jest miasto? Miasto – milczy lub wysyła dodatkowy patrol karzący mandatami tych, którzy dali się zmóc fizjologii. Cotygodniowy karnawał okupiony drobnymi niegodnościami.
Miasto uległo przemianie. Niektórzy nazywają je dziś kreatywnym, inni mówią o przestrzeniach konsumpcji i rozrywki, jeszcze inni wspominają o disneyizacji i podobnej, jak w przypadku parków rozrywki, tematyzacji. Niezależnie jednak od tego, jak bardzo staralibyśmy się wyszlachetnić jego współczesną postać, ślady świadczą przeciwko niemu. Toczy się w nim codzienna wojna o przetrwanie, której uczestnicy muszą gdzieś wyrzucić z siebie ból, stres, upokorzenia, zatopić się we wspólnocie i zdjąć na moment gorset konwenansu, wyluzować się, „poczuć, że żyją”. Dobre życie to życie ciekawe, intensywne – trzeba korzystać z każdej chwili, dać się porwać, naszym królem Trybson. Można pomarudzić o upadku obyczajów, o wentylach bezpieczeństwa, o degrengoladzie, o życiu pełnym pozorów, o celebrytach i braku autorytetów. Problem w tym, że ten ideał dobrego życia jest służebny wobec tego, czym dzisiaj chce być miasto, co akcentuje się w jego polityce rozwojowej, wobec tego, jak przez potężne obecne w nim reżimy przeobrażana jest jego przestrzeń. Nie można inaczej, bo nie przyjadą do nas i nie zostawią pieniędzy, nie zainwestują tu koncerny rozrywkowe i sieciowe kluby, nie polecą w przewodnikach. Małe dramaty półperyferyjnego kraju – rozpoznacie je po śladach w centrach miast.
Dowody na istnienie nas
Przyjemna gładkość poręczy nie jest dziełem tych, którzy ją zamontowali i wyprodukowali, ale setek wspierających się na niej codziennie osób. Dłonie dorosłych i dzieci, starych i młodych, bogatych i biednych, tych, którzy wierzą w Tuska, i tych, którzy w nic nie wierzą. Ekumena osadzająca się na miejskiej infrastrukturze. Przestrzeń nadal nas łączy i wiąże we wspólnotę, która – czy tego chce, czy nie – robi coś razem, buduje swój świat. Może być on z kamienia lub plastiku, na zawsze albo tylko na chwilę, pełen śladów z przeszłości albo obsesyjnie ślady te izolujący w muzeach, izbach pamięci i etnograficznych parkach. W każdym jednak przypadku to świat zbudowany wspólnym wysiłkiem i to często również przez tych, którzy nie czują się jego częścią. Wyżłobione przez miliony stóp kamienne stopnie dworcowych schodów, przetarte obicia siedzeń w autobusach i tramwajach, wyślizgane klamki drzwi do publicznych instytucji i wypolerowane pomniki, dotykane na szczęście, brud pozostawiany przez ubrania i odkładający się na ścianach miejskich instytucji. Wszystko to zaświadcza, iż Święty Graal krytykujących współczesne formy uspołecznienia – wspólnota – ma się doskonale, a łączą nas nie tylko ekonomiczne zależności, ale też to przestrzenne współdziałanie. Żadne to, co prawda, e pluribus unum – raczej widmo wspólnoty, objawiające się w chwilach bezinteresownej kontemplacji miejskiej przestrzeni, ale zawsze to już coś. Można się wzruszyć, nostalgia zaczyna pracować na rzecz wiary, iż wspólnota przetrwała. Opanujmy ją jednak – ślady mówią raczej o tym, że wspólnota ma charakter ekologiczny, łączy nas wymuszona bliskość, tak bardzo zresztą niechciana, że gotowi jesteśmy ponosić ogromne koszty, by się od niej odizolować. Dom na przedmieściach, samochód zamiast autobusu, słuchawki na uszach, prywatna szkoła dla dziecka i dźwiękoszczelne drzwi do mieszkania, zakupy przez internet i strefa VIP. Ciężko pracujemy, by nie być częścią wspólnoty.
Traseologia – humanistyczna perwersja
Łacińskie perversio oznacza, między innymi, odwrócenie w niewłaściwą stronę, w złym kierunku, nie tam, gdzie trzeba. Zwracanie uwagi na ślady jest perwersyjne właśnie w tym sensie, absorbuje nas to, co powinno zostać zignorowane, o ile chcemy skutecznie działać w miejskim środowisku. Ślad, gdy go już dostrzeżemy, pobudza wyobraźnię, wytrąca z rytmu, alienuje. Zamiast działać, zaczynamy się zastanawiać, snuć przypuszczenia i domysły, tkać historie oplecione wokół materialnych dowodów. Bezużyteczność tego wysiłku sprawia, że staje się on niezwykle potrzebny. Obcowanie ze śladami, choć zwykliśmy je dziś utożsamiać ze szlachetną pracą agentów CSI, detektywa Monka i Dr. Brennana, nie może stać się profesją, domeną stróży prawa, archeologów i historyków. Bądźmy ludźmi! Perwersja dla każdego!