Chybione pytania
Myśląc o przyszłości mediów, zadajemy zazwyczaj pytania, które nie pozwalają jej zobaczyć. Czy radio i telewizja zostaną wyparte przez internet? Czy książka i gazety na dobre znikną? Czy fotografia cyfrowa na zawsze pogrzebie analogową? Co zastąpi ekrany? Jak ewoluować będą interfejsy komunikatorów? Jaka będzie przyszłość poszerzonej rzeczywistości i internetu rzeczy? Co z wolnym oprogramowaniem? Wszystkie te pytania są bardzo istotne i warto próbować na nie odpowiadać, ale zdają się one też przysłaniać kwestię bardziej podstawową. Głównym motorem rozwoju mediów nie jest przecież tylko dążenie do coraz doskonalszej jakości obrazu i dźwięku, zwiększanie szybkości procesorów i przepustowości łączy, eliminacja komunikacyjnych szumów czy miniaturyzacja i ucieleśnianie interfejsów. Nie jest nim też tylko i wyłącznie ekonomiczna rywalizacja czy poszukiwanie przez sektor militarny nowych form mediatyzacji zapewniających przewagę w prawdziwych i wyimaginowanych wojnach. Nie są nim również wyłącznie uwarunkowania polityczne – przyspieszające lub hamujące rozwój mediów, w zależności od aktualnie forsowanej wizji zarządzania społecznymi systemami.
Mediamorfoza, jak przed laty nazwał proces ewoluowania mediów w książce o tym samym tytule Roger Fidler, to przecież również zmiany ich pozycji w życiu ludzkich zbiorowości oraz przeobrażenia statusu człowieka w zmedializowanej rzeczywistości. Jeżeli to dostrzeżemy, przyszłości mediów nie będą nam przysłaniać szybko ewoluujące technologie, doskonale opakowane elektroniczne gizmo i nowe funkcjonalności komunikatorów. Wyraźniej wówczas zobaczymy, iż najważniejsza zmiana polega na przeobrażeniu naszych relacji z komunikatorami i miejsca człowieka w przenicowanym przez nie świecie.
Media: już nie pomiędzy
Media, wbrew swojej nazwie, nie są dziś tym, co pośredniczy, co usytuowane jest pomiędzy i co ustanawia połączenia. Media są jednocześnie czymś mniej i czymś więcej, niż po prostu mostami, po których przemieszczają się idee, obrazy, przedmioty, emocje i środki towarowej wymiany. Mniej, bo komunikatory bardzo często tylko symulują, że za ich pośrednictwem dokonuje się jakiś transfer. Istnieją przecież takie formy mediowania, których jedynym zadaniem jest podtrzymywanie nas w stanie pobudzenia, nie zaś transportowanie tego, co ma znaczenie i komunikuje, co da się zdekodować i poddać namysłowi. Dobrym przykładem jest tu rozrastająca się „kultura powiadomień”, tresująca nas do natychmiastowej reakcji na każdy alert wydany przez komunikator, czy też fenomen określony przez Lasha i Lury w książce „Globalny przemysł kulturowy”, mianem „przekazów-rzeczy” (a więc stających nam na drodze i domagających się, by coś z nimi zrobić, ale już niezdolnych zmienić stan naszej wiedzy o świecie czy świadomości). Więcej, bo media nie są dziś usytuowane wyłącznie tylko pomiędzy. Ulokowane są one też na zewnątrz i wewnątrz tego, co łączą, zyskując przy tym nową własność – przeobrażania wszystkiego, co istnieje, w media właśnie. To z kolei sprawia, że żyjemy nie tyle w świecie zmedializowanym, co raczej panmedialnym.
Mówiąc o panmedialności, nie mam w żadnym razie na myśli, wciąż stosunkowo rzadkich, choć silnie widzialnych, przykładów cyborgizacji człowieka (telefon jako implant w zębie, systemy przekształcające jednostkę w interfejs sterujący urządzaniami za pośrednictwem „myśli” – czyli technologie oparte na elektroencefalografii diagnozującej czynności bioelektryczne ludzkiego mózgu oraz elektromiografii, analizującej aktywności elektryczne mięśni – czy wyrafinowane protezy kontrolowane już nie poprzez komputer, ale umysł niepełnosprawnej osoby). Chodzi mi raczej o to, że z trudem przyjdzie nam znalezienie czegoś, co medium nie jest lub, potencjalnie, nie mogłoby nim być.
Wyobraźmy sobie osobę, która pisze książkę. Wykorzystuje ona cały szereg mediów – takich, jak pismo, komputer, sieć internetowa, a także inne komunikatory – takie jak radio, telewizja, billboardy niezbędne do tego, by ustanowić połączenia z potencjalnymi czytelnikami. Osoba ta, stając się pisarzem, a więc nie tylko tym, kto pisze, ale też tym, który jest czytany, sama staje się medium. Medium, dzięki któremu przemysł kulturowy może ustanawiać połączenia, wzmacniając tym samym marki wydawnictw, księgarni czy portali internetowych. Im większa jest konektywność pisarza (a więc im bardziej jest on popularny i rozpoznawany), tym większe szanse, że będzie on stawał się medium dla przemysłu reklamowego i że zostanie użyty do tego, by łączyć ze sobą firmy telekomunikacyjne i abonentów, banki i inwestorów czy producentów słodyczy i tych, którzy w nich gustują. Bardzo prawdopodobne jest też to, że zmedializowany pisarz stanie się tubą, przez którą będą mówić pozbawione głosu kategorie społeczne, pokrzywdzeni przez system, ginące gatunki zwierząt i roślin, czy po prostu ludzkość. Dobrym przykładem tego ostatniego rodzaju mediacji był Immortality Drive, dysk pamięci umieszczony w 2008 roku na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, który zawierał między innymi zdigitalizowane kody DNA wybranych Ziemian, a wśród nich Tracy Hickmana, autora książek fantasy. Dzięki swojej kontektywności autor ten nie tylko zwiększył znacznie swoje szanse na nieśmiertelność, ale też stał się reprezentacją ludzkości w ścisłym sensie tego słowa. Jego przemiana w medium sprawiła też, że będzie on mógł pisać dalej, wzmacniając swoje zdolności do ustanawiania połączeń.
Jak łatwo zauważyć, panmedialność sankcjonuje zasadniczo nową sytuację kulturową, której istotą jest tworzenie dóbr kulturowych tylko po to, by umożliwiały one komunikowanie (a więc promowanie, upowszechnianie, krytykowanie, podzielanie, niszczenie itd.) innych dóbr kulturowych w niekończącym się procesie stwarzania tego, co nowe, lub choćby starych nowości. Paradoks tej sytuacji polega też na tym, że ktoś, kto raz stał się medium, nie może nim przestać być. Nawet jego milczenie i świadome marnowanie swojego twórczego potencjału jest bowiem niezwykle produktywne w pomnażaniu widzialności czegoś zupełnie innego. Panmedialność, jako status, w którego posiadanie wchodzi jednostka, historyczny obiekt, melodia czy dzieło sztuki, jest niezbywalny i nie znika nawet wówczas, gdy jego nosiciel przestaje istnieć.
Syntetyczne spotkania / syntetyczne ja
Panmedialność nie sprowadza się jednak do tego, że piłkarze reprezentacji Polski grają tylko po to, by internetowy kantor i sieć dyskontów znalazły swoich klientów, albo dlatego, że ciała zawodników walczących w ramach KSW stają się billboardami, na których wymalowano reklamy sponsorów. Nie chodzi też tylko o to, że dostępne są dziś drukarki pozwalające wypuścić w niebo chmury z dowolnym tekstem promocyjnym, i o hodowanie roślin, których owoce lub liście mają kształt korporacyjnych logotypów. Chodzi o coś bardziej zasadniczego. O to, że panmedialność zmienia kształt codziennych interakcji (a więc też i naszą tożsamość oraz relacje z innymi), nadając im nową postać, którą Knorr-Cetina w artykułe zatytułowanym „Scopic media and global coordination: the mediatization of face-to-face encounters” określa mianem syntetycznej, a więc nie tylko głęboko zależnej od technologii medialnych, ale też takiej, w której te ostatnie wyznaczają przebieg spotkań z innymi, role, jakie w ich trakcie odgrywamy, nam samym nadając nowy status – syntetycznych interaktorów.
Myśląc o tej nowej sytuacji, łatwo doprowadzić do jej egzotyzacji. I skoncentrować się na tym, co ją ilustruje, ale też co przysłania jej istotę przez swoją ekscentryczność. Na przykład na seks-gadżetach połączonych ze smartfonami, dzięki którym możemy pobudzać partnera lub partnerkę pomimo dzielącej nas odległości; na necomimi, zakładanych na głowę kocich, pluszowych uszach, poruszających się zgodnie z emocjami, które aktualnie odczuwamy; albo nastolatkach siedzących bok w bok, odczuwających ciepło swoich ciał i ich zapach, ale porozumiewających się przez sieciowe komunikatory.
Tymczasem chodzi raczej o to, co Sherry Turkle w książce „Samotni razem: dlaczego oczekujemy więcej od zdobyczy techniki a mniej od siebie nawzajem”, nazywa romansowaniem, a więc o bycie w trakcie codziennych interakcji w kilku miejscach, sytuacjach, kontekstach jednocześnie. Na rodzinnym obiedzie, ale też w trakcie czatu i finalizowania transakcji na portalu aukcyjnym. Na lekcji, na portalu społecznościowym i na stadionie podczas transmisji online. W podróży, słuchając muzyki, ale też w trakcie rozmowy z kimś, kto został w domu. Romansowanie jest interesującą sytuacją interakcyjną nie tylko dlatego, że wymaga ona opanowania trudnej umiejętności szybkiego przełączania się pomiędzy znacząco różniącymi się kontekstami interakcyjnymi, ale też dlatego, że syntetyzują one jednostkę, przekształcając ją tym samym w medium. W medium działające dwukierunkowo. Z jednej strony nasycające bezpośrednie interakcje tym, co zmedializowane. Z drugiej transmitujące to, co zdarza się twarzą w twarz, w zapośredniczonej technologicznie przestrzeni komunikacyjnej. Syntetyczna interakcja nie jest oczywiście czymś nowym – wystarczy przypomnieć rodzinny obiad w towarzystwie włączonego telewizora, wspólne słuchanie radia czy muzyki z płyt i kaset, porządek codziennych rozmów ustalany przez pierwsze strony gazet, dyskusyjne kluby filmowe i spotkania promujące właśnie wydane książki. Nie jest nowe też to, że media programują przebieg codziennych interakcji – wystarczy wskazać tu na język i pismo, aby nie mieć wątpliwości co do tego, że proces ten jest uniwersalny. Nowe jest natomiast to, że współczesne formy syntetycznych interakcji są niezwykle rozciągliwe – w praktyce mogą one łączyć w sobie zdarzenia z całego świata; krótkotrwałe – co jest skutkiem nie tylko ogromnego tempa przepływu informacji, ale też konstrukcji samych komunikatorów – wymagających od nas natychmiastowej reakcji na to, co nowe i szybkiego zapominania tego, co wydarzyło się przed momentem; produktywne – każda z nich zostawia ślad – w postaci zdjęcia, tekstu, informacji o naszych działaniach, umiejscowieniu.
Flubberyzacja
O ile dwie pierwsze własności syntetycznych interakcji są dosyć oczywiste, to trzecia – a więc produktywność, już nie do końca jest przejrzysta, co do swoich konsekwencji. Warto się nad nią chwilę pochylić, bo obfituje ona w cały szereg skutków wzmacniających panmedialność. Każda zachodząca dziś interakcja – nawet ta bezpośrednia – pozostawia swój cyfrowy ślad, choćby w postaci dokumentującego ją zdjęcia lub wpisu umieszczonego w którymś z portali społecznościowych, tagu geolokalizacyjnego, adnotacji o transakcji dokonanej przy pomocy karty kredytowej czy wizualnego zapisu ulicznej kamery CCTV. Oznacza to, iż każda interakcja uczestniczy w procesie konstruowania naszych informacyjnych sobowtórów. Te ostatnie, a więc reprezentujące nas dane, wzmacniają zmedializowanie jednostki, ponieważ stają się środkami, poprzez które komunikują się z nami organizacje ekonomiczne, państwo czy podmioty społeczne. Czyniąc to, ustanawiają jednocześnie ramy, w obrębie których działamy, określają nasze życiowe szanse i konsumpcyjne możliwości, zawężają zakres wyborów, przed którymi codziennie stajemy. Proces ten nieustannie się powtarza, sprowadzając nas do roli komunikatorów uruchamiających przepływy informacji, towarów, idei i afektów. Produktywność pociąga więc za sobą przekształcenie jednostek w media. Media doskonałe, bo zmieniające się wraz z wymogami komunikatów, które aktualnie przekazują.
Sięgając po banalny przykład – kupując płytę lub książkę, albo buty na portalu aukcyjnym, stajesz się jednocześnie medium, która przekazuje informacje o tobie, o twoich gustach i upodobaniach, możliwościach finansowych, miejscu zamieszkania itd. Informacje te są następnie wykorzystywane, by tworzyć twój profil – informacyjnego sobowtóra, a więc medium, które cię wkrótce sformatuje: personalizując wyniki wyszukiwania w sieci i oferty handlowe czy proponując kredyt, upusty i rabaty.
Panmedialność, rozważana w odniesieniu do syntetycznych interakcji, ma też inne konsekwencje – narastającą synoptyczność i poczucie bycia stale na widoku, za którą idzie daleko posunięta teatralizacja najzwyklejszych nawet sytuacji oraz coraz bardziej rygorystyczna samokontrola. W takim środowisku komunikacyjnym nieprzypadkowa jest nasza fascynacja celebrytami i ekspansja mediów tabloidowych. Tymi pierwszymi nie interesujemy się wcale dlatego, że chcielibyśmy rozszyfrować sekret ich widzialności, tak, by w rezultacie stać się z podobni do nich, a więc nadwidzialni. Przeciwnie, są oni interesujący dla nas przede wszystkim jako dobrze zarządzane media – ogniskujące uwagę i skuteczne w dyseminacji informacji, ale też odporne na hejt i brak prywatności, perfekcyjnie samokontrolujące się i doskonale transformowalne. Nie może być inaczej, bo panmedialność fetyszyzuje elastyczność, a wzorem osobowym czyni Flubbera – doskonale rozciągliwą substancję, stworzoną przez szalonego naukowca Philipa Brainarda w amerykańskim filmie z 1987 roku pod tym samym tytułem. Sustancję oddającą otoczeniu więcej energii, niż sama zeń pobiera. Kogoś, kto jest produktywny, pracuje za darmo i traktuje swoją produktywność jako formę samorealizacji.
Nadmiar mediów, zero treści
Jeżeli medium jest dziś, albo przynajmniej potencjalnie może być, wszystko, to co jest mediowane? Pytanie to jest o tyle istotne, że odpowiedź na nie przeczy tezie o nadmiarze informacji, obrazów i rzeczy, którą tak chętnie posługujemy się, by opisywać aktualne problemy świata zachodniego. Zgodnie z tą diagnozą dokucza nam dziś przebodźcowanie, niezdolność do przetrawienia tego, co sami wyprodukowaliśmy oraz cały szereg reakcji obronnych takich, jak choćby zblazowanie czy anestezja. Reakcji traktowanych ponadto jako główna przyczyna niestabilności naszych połączeń z innymi, braku zaangażowania w cokolwiek, deficytów solidarności i współczucia. W całej tej konstrukcji trafne wydaje się być tylko dostrzeżenie, iż świat się zmienia i że mamy jakiś problem. Cała zaś reszta jest o tyle chybiona, że źródłem trapiących nas bolączek nie jest nadmiar treści, ale raczej ich brak. Nie może być inaczej, skoro media komunikują dziś przede wszystkim istnienie innych mediów, do nich właśnie odsyłają, na nich wyłącznie są zogniskowane i od nich zależne.
Tezę tę łatwo pomylić z Baudrillardowską ideą symulakrum. Tymczasem chodzi o proces bardziej radykalny. Już nie o niemówienie prawdy i jej umowność, o życie w medialnie skonstruowanej fikcji, o fantomowość świata, ale raczej o to, że podstawowym paliwem uruchamiającym procesy komunikacji jest przepływ, a nie wola powiedzenia czegokolwiek. Najważniejsze jest przemieszczanie, zupełnie nieistotne zaś to, co za sprawą ruchu zmienia swoje położenie. Istotne jest ustanowienie relacji, a nie to, co poprzez nią zostaje wplecione w sieć. Możesz powiedzieć tak lub nie, zamieścić w sieci zdjęcie z wakacji albo z czarnej mszy, obrazić sąsiada albo prezydenta, zagrać na cymbałkach albo na harfie. Różnica pomiędzy tymi działaniami nie będzie jednak zawierać się w tym, co one komunikują, ale w ich skuteczności jako mediów uruchamiających inne media, jako przekaźników prowokujących ruch w tym, co do nich samych podobne.
Jestem, więc jestem medium
My i media zawsze się wzajemnie warunkowaliśmy i tak jest również dzisiaj. Podstawowa zmiana, której dziś doświadczamy, polega na tym, że coraz trudniej nam poprowadzić granicę pomiędzy mediami a tym, co nimi nie jest, rozdzielić to, co medialne, od tego, co niemedialne. Przeoczyliśmy więc moment, gdy sami staliśmy się mediami, a te ostatnie przestały tylko pośredniczyć, a zaczęły nas stwarzać, w sensie coraz bardziej dosłownym: jako osoby, partnerów interakcji i uczestników społecznych sytuacji. Nie uratują nas miejsca wolne od wi-fi, powrót do funkcjonalności pierwszych telefonów czy rewalidacja bezpośredniego, silnie zmaterializowanego i ucieleśnionego doświadczenia, najlepiej widoczna w coraz bardziej gwarnych i ludnych przestrzeniach publicznych, we wspólnym gotowaniu i story-tellingu, w poetyckich slamach i w biegactwie. Nie liczmy też na blackouty czy globalny fatal error systemu informatycznego. Panmedium żywi się bowiem czymś innym niż pośredniość. Naszym pragnieniem potwierdzenia własnej obecności, zademonstrowania sobie i innym, że jesteśmy.