Szok i niedowierzanie
Eugenia Loli CC BY-NC 2.0

Szok i niedowierzanie

Borys Dejnarowicz

Reynolds to wciąż jeden z niewielu krytyków, na których artykuły i wydawnictwa czeka się jak na nowe płyty ulubionych zespołów. Właśnie ukazała się jego książka o glam rocku

Jeszcze 4 minuty czytania

Nowa książka o glam rocku w roku 2016? Dlaczego ktoś miałby się tym przejmować? Przecież doskonale wiemy, czym jest glam. Glam to – uwaga, skrót myślowy – beztroscy idole w butach na koturnach, w ociekających brokatem, błyszczących strojach i wymyślnych, napuszonych fryzurach, wykonujący w pierwszej połowie lat 70. chwytliwego rock’n’rolla w średnim tempie z „lekką nutką dekadencji”. Co zatem odkrywczego można jeszcze napisać o tym muzyczno-modowym nurcie, który każdy zainteresowany początkujący bez problemu przestudiuje dziś ekspresowo za pomocą kilku kliknięć? Odpowiedź to oczywiście osoba autora. Simon Reynolds przez trzydzieści lat pisania o muzyce zyskał reputację jednej z największych indywidualności. Jak to możliwe, by w dobie nadprodukcji i demokratyzacji opinii powstał konsensus dotyczący jednego człowieka?

Reynolds osiągnął unikalną pozycję, łącząc swoje cztery niepodważalne atuty. Po pierwsze, rozległą i wszechstronną wiedzę humanistyczną (daleko wykraczającą poza muzykę, a sięgającą historii i filozofii). Po drugie, nadzwyczajny zmysł kojarzenia pozornie odległych znaczeniowo faktów i skłonność do wyciągania na tej podstawie prowokacyjnych wniosków mimowolnie skłaniających do refleksji. Po trzecie, łatwość przenikliwej, szczegółowej i kompetentnej technicznie interpretacji samego materiału muzycznego. I po czwarte, wybitny talent czysto literacki, często przemieniający akademickie rozważania w kawał porywającej, pełnokrwistej warsztatowo i zarazem przyjaznej czytelnikowi lektury.

Dwuipółgodzinny podcast brytyjskiego blogera Woebota towarzyszący książce Reynoldsa

Urodzony w Londynie w roku 1963, absolwent Uniwersytetu w Oksfordzie, karierę dziennikarską rozpoczął w magazynie „Melody Maker” w 1986 roku, by sześć lat później zamieszkać w Nowym Jorku, skąd dopiero kilka lat temu przeprowadził się do Los Angeles. „Obustronna” atlantycka perspektywa w percepcji wydarzeń na dwóch kluczowych kontynentach dla biegu muzyki rozrywkowej pozwoliła mu na swobodne odmalowanie specyfiki sceny zarówno brytyjskiej (post-punk, różnorodny krajobraz muzyki elektronicznej i tanecznej), jak i amerykańskiej (hip hop, r&b, rock niezależny). Książki w rodzaju „Energy Flash”, „Rip It Up and Start Again” albo „Bring The Noise” należą już do absolutnego kanonu krytycznego w sektorze muzyki popularnej. Obszerne fragmenty jego dorobku są dostępne na kilku prowadzonych przez niego blogach. Poza archiwizacją dłuższych artykułów prezentuje tam również luźny, otwarty, skojarzeniowy nurt swojej publicystyki, który sam nazywa serią „niedopieczonych myśli”. Te „pasywnie zaczepne”, odważne i kontrowersyjne wpisy mają nieraz moc samospełniających się przepowiedni. Jak choćby profetyczna, wyprzedzająca o kilka sezonów wizja popkulturowej roli efektu zwanego auto-tune. Gdy Reynolds pisał o auto-tune, dziennikarze wyrastający z rockowej tradycji hołubienia brzmień żywych (czytaj: wykonanych z drewna) instrumentów wciąż uznawali takie dywagacje za niepoważne.

Za kilkadziesiąt lat potomni zapamiętają go jednak głównie z powodu głośnej „Retromanii”, wydanej w 2011 roku. Tą książką Reynolds przeskoczył samego siebie. Z poziomu wiernego, piekielnie inteligentnego obserwatora i kronikarza zdarzeń, płynnie przeszedł na szczebel zadziwiającej kreacji idei i megakonceptu, wobec którego nie sposób było przejść obojętnie. Wielowarstwową „Retromanię” czytało się trochę jak powieść sensacyjną z elementami science fiction, a trochę jak traktat filozoficzno-socjologiczny. Autor buńczucznie zawistował w niej szokującą i przerażającą hipotezę o schyłkowym kryzysie tożsamości i kreatywnego pędu współczesnej muzyki. Uczynił to z takim wdziękiem i nadał swoim wywodom tak lotny, nieograniczony potencjał, że w ich obliczu – śmiem twierdzić – „wielkie teorie” o kondycji muzyki pop nie mają już prawa być takie same.

Przywołanie „Retromanii” jest w dyskusji o „Shock and Awe” o tyle niezbędne, że to właśnie w niej znajdziemy pierwsze ujęcie tego fenomenu, na razie z ogólnej perspektywy kontinuum nowatorstwa w popkulturze. Reynolds sugerował, że paradoksalnie to glam jako pierwszy postmodernistyczny i czerpiący inspirację z przeszłości nurt w obrębie rocka był w tym zapatrzeniu wstecz świeży i pionierski. W owym czasie zdawano się tego nie dostrzegać. Jak mawiał John Lennon, „glam rock to po prostu rock and roll pomalowany szminką”. Według Reynoldsa recenzenci zawsze skupiali się na szmince, a mało kto odniósł się do szczególnego sposobu, w jaki rock and roll w wydaniu glam nawiązywał do lat 50., unikając kopiowania. Jednym z mrożących krew w żyłach ustępów „Retromanii” jest analiza piosenek Gary'ego Glittera. W interpretacji Reynoldsa okazują się one być futurystycznymi, brutalistycznymi i nowoczesnymi przykładami estetyki protopunkowej, o brzmieniu całkowicie nowym i wcześniej niespotykanym.

Należałoby zatem oczekiwać po „Shock and Awe” kontynuacji tej strategii. Zawsze ekscytowała mnie konsekwencja Reynoldsa w próbach pisania na nowo dziejów muzyki popularnej, patrzenie na nie przez pryzmat kryterium innowacji. Czułem, że i tym razem znów kroi się narracja pasjonująca, pełna zdumiewających zakrętów i odkryć. W 2013 roku nieortodoksyjną wizję korzeni glam rocka przedstawili twórcy wybornej, pięciopłytowej kompilacji „Oh Yes We Can Love” wydanej przez Universal Music. Za prekursorów stylu uznali oni na przykład Little Richarda, Jacques'a Brela czy grupę The Kinks. Przed lekturą książki spekulowałem, że również Reynolds pokusi się o błyskotliwe wnioski, np. o połączenie psychodelicznego rocka lat 60. z punkiem poprzez glam. Albo o staranne wyprowadzenie glamu od bluesmanów, aktorów czy modsów. Kto jak nie on mógłby równie błyskotliwie rozwinąć ten wątek w historii muzyki popularnej, wyjść poza kliszę „rock’n’rolla ze szminką”? Autor „Retromanii” świetnie nadaje się do tej roli. Decyzja wydawnictwa Faber o zleceniu mu napisania książki o glamie była więcej niż przekonująca. To bowiem ktoś, od kogo oczekujemy nie tyle faktografii okraszonej fanowskimi okrzykami podziwu, ile przełomowych konkluzji, stawiających glam w zupełnie nowym świetle.

Czy „Shock and Awe” sięga tak wysoko ustawionej poprzeczki? I tak, i nie. Tak, ponieważ celowo zakreśla szerokie, nieskrępowane granice glamu. Autor udowadnia, że ruch był rodzajem przewrotnej, swawolnej reakcji na coraz ambitniejsze zamiary rockowych wizjonerów, które kulminowały w późnych latach 60. Podkreśla i pieczołowicie objaśnia jego brytyjskość (w Stanach Zjednoczonych usilne próby wylansowania „glitter rocka” nie przyniosły żadnego skutku). Na wstępie jednak już deklaruje ulotność definicji glam rocka i usprawiedliwia się z uwzględnienia grup niemieszczących się w ścisłych ramach tego zjawiska (w rodzaju Queen, The Sensational Alex Havey Band czy The Tubes). Dla Reynoldsa glam to zatem nie tyle gatunek muzyczny, ile „stan umysłu” – trend wizerunkowo-komunikacyjny, który w różnych formach ujawnia się w popkulturowym spektaklu od wielu dekad. To także elastyczna etykietka obejmująca właściwie wszystkich artystów skoncentrowanych głównie na bezwstydnej celebracji sławy. Zresztą zdaniem Reynoldsa glam pasuje do klimatu show-biznesu doby selfie i współczesnego kultu gwiazd „znanych z tego, że są znane”.

W swojej książce Reynolds próbuje możliwie obszernie i na wielu płaszczyznach scharakteryzować glam; zarazem daje upust swojej obsesji tropienia modernizmu i Zeitgeistu. To wszystko tradycyjnie prowadzi go do ekscytujących wniosków. Zauważa, że to pierwsza muzyczna subkultura, w obrębie której wystrojona na koncertach publiczność była równie istotnym elementem większego obrazu, co wykonawcy na scenie. Bada zniuansowany rozkład akcentów między pierwiastkami retro i futuro w glamowym DNA i w rezultacie obarcza twórców glamu odpowiedzialnością za puszczenie w popkulturowy obieg (za pomocą wszechobecnego języka pastiszu) tendencji postmodernistycznych, przedtem terminu obecnego tylko w teorii architektury. Ponadto w igraszkach z nieokreśloną identyfikacją płciową artystów z kręgu glam rocka dostrzega ważne świadectwo emancypacji środowisk gejowskich i biseksualnych oraz zapowiedź narracji gender. Ich źródeł potrafi doszukać się nawet na okładce amerykańskiej edycji singla „Have You Seen Your Mother, Baby, Standing in the Shadow?” Rolling Stonesów. Rozpatruje też korzenie trzech terminów na „d” – dekadencji, deprawacji i dandyzmu – które ufundowały estetykę glamu i w tej rekonstrukcji sięga do pierwszej połowy XIX wieku.

Simon Reynolds, Shock & Awe, Faber 2016, w księgarniach od października 2016Simon Reynolds, Shock and Awe”,
Faber, 704 strony, w księgarniach od października 2016
Oczywiście, wszystkie wspomniane wątki najefektowniej łączy i uosabia postać, która musiała rzucić ogromny cień na „Shock and Awe”. Odejście Davida Bowiego, w sensie „fabularnym” tak idealnie kompatybilne z premierą jego ostatniego, pożegnalnego albumu „Blackstar”, ustawiło i całkowicie zdominowało muzyczny dyskurs roku 2016. Reynolds również pozostał w tej kwestii bezbronny. Kto wie, czy ta słabość nie kosztowała go strącenia poprzeczki wygórowanych oczekiwań. Aż cztery rozdziały książki poświęcono Bowiemu. O ile jego początki oraz etap stricte glamowy są tu wręcz niezbędne, to wnikliwe analizy kilku płyt z okresu intensywnego kokainowego nałogu („Young Americans”, „Station to Station”) i detoksu (trylogia „berlińska”) zdają się raczej odpowiadać na bieżące zapotrzebowanie rynkowe (a przecież sam Bowie twierdził, że glam trwał ledwie półtora roku). Można zarzucać Reynoldsowi oportunizm (piorun na obwolucie, cytujący okładkę płyty „Aladdin Sane”, to nieco tani chwyt marketingowy) i uległość pod naciskiem wydawców, zwłaszcza w kontekście przekładanej premiery. Sam autor uczciwie przyznaje, że wszechstronność Bowiego czyni zeń podstawową referencję dla rozważań o glamie i tej dysproporcji zwyczajnie nie dało się uniknąć.

Jeśli potężne objętościowo omówienie dorobku Bowiego stanowi tu rodzaj książki w książce, to reszta „Shock and Awe” sprawdza się jako wybór hasłowych biografii wykonawców kluczowych dla glamu. W tej konwencji Reynolds sprawdza się wyśmienicie, czy wręcz gra we własnej lidze. W typowy dla siebie sposób zwraca uwagę na fakty mało wyeksponowane lub wręcz pomijane w innych opracowaniach. I tak w rozdziale o T.Rex uwydatnia aspekt inspiracji magią, czarami, baśniami i naturą u Marca Bolana, co miało niebagatelny wpływ na mitologię glamu, poczynając od etymologii samego słowa. Pod pretekstem skrótowego komentarza na temat Suzi Quatro przedstawia ogólne refleksje dotyczące kobiecych ról w popkulturze. Przy okazji omawiania kariery Queen drąży rzadko poruszany motyw domniemanych skłonności faszystowskich zespołu. Jednak apogeum podchwytliwych insynuacji osiąga pod koniec, w epilogu zatytułowanym „Aftershocks”, gdzie bada rezonans kulturowy glamu od późnych lat 70. aż do teraz. W rolach głównych występują tak nieoczywiste postaci jak na przykład John Lydon, Kate Bush, Prince, The Smiths, Britney Spears czy Kanye West (plus rzecz jasna, mniej zaskakująca w tym gronie, uparcie porównywana do Bowiego, Lady Gaga). To niejako specjalność Reynoldsa. Chociaż wielu recenzentów z rezerwą odnosi się do tych przeważnie subiektywnych intuicji, to z chęcią przeczytałbym całą książkę snującą tak hermetyczne fantasmagorie.

Główne zarzuty prasy wobec „Shock and Awe” są następujące: Reynolds pisze sam dla siebie, ze sporą dozą samozachwytu, zapominając o zwykłym czytelniku; nie skupia się na muzyce, tylko na jej powiązaniach kulturowych, a jego przeintelektualizowany ton cierpi na brak poczucia humoru. Z żadnym nie mogę się zgodzić. Autor traktuje swoją pracę serio, ale wcale nie upaja się sławą – dość powiedzieć, że do promocji swoich wydawnictw od dobrych paru lat używa głównie jednego, średnio widowiskowego zdjęcia, na którym stoi w czarnej kurtce na tle ceglanej ściany częściowo pokrytej kolorowym graffiti. Jego narzędzia stricte muzykologicznej analizy jak zwykle imponują (podobnie przebogaty zasób porównań i odniesień). A mimo klinicznego dystansu zdarzają mu się akapity o potencjale komediowym (bonusowy wtręt o Brianie Eno, który z rozbrajającą szczerością przyznawał, że nie ma nic do przekazania w piosenkach, gdyż jego doświadczenia życiowe nie są tego warte – ma ogromny potencjał komediowy, choć faktycznie jest to humor intelektualny, owocujący bardziej ironicznym uśmieszkiem niż niepohamowanym wybuchem rechotu).

fot. materiały promocyjnefot. materiały promocyjne



„Shock and Awe” to pozornie absolutnie spełniona książka o muzyce, niby w niczym nieustępująca „Bring the Noise” czy „Rip It Up...”. Jednak jako następczyni „Retromanii” brakuje jej odrobiny werwy, nerwu, a może po prostu tej quasi-kryminalnej intrygi trzymającej w napięciu mimo niedbale porozrzucanych puzzli kilkusetstronicowego materiału. Cóż, prawdopodobnie taki punkt zwrotny, jak zasługująca na miano powieści „Retromania”, trafia się w karierze pisarskiej tylko raz. Mimo wszystko Reynolds to wciąż jeden z niewielu krytyków, na których artykuły i wydawnictwa czeka się jak na nowe płyty ulubionych zespołów. I chyba jedyny będący w stanie rozbroić nabuzowanego czytelnika na... pierwszej stronie książki.

Całość otwiera wyznanie o tym, jak w wieku ośmiu lat autor pokochał muzykę pop, po raz pierwszy widząc w telewizji T.Rex wykonujących utwór „Children of the Revolution”. Wierzę, że ta ciekawostka ukazuje najgłębszą prawdę o pisaniu Reynoldsa. Oto gdzieś w gąszczu hiperwyspecjalizowanych, wielopiętrowych, chirurgicznych analiz czai się autentyczny pasjonat, wychowany na tej muzyce od dziecka.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.