MONIKA STELMACH: Muzycy, aktorzy, ludzie ze świata polityki. W ile postaci wcielił się pan dotychczas?
TOMASZ MACHCIŃSKI: Mam skatalogowanych 17,5 tys. wcieleń. Niemal w każdym dniu powstaje fragment mojej opowieści. Całe moje życie jest na tych zdjęciach. Robię też filmy i komponuję muzykę. Chociaż jest coraz trudniej, bo już źle widzę, niedosłyszę, ciągle coś gubię.
Jak powstają prace?
Do każdej postaci muszę się dobrze przygotować. Dziś dużo informacji jest w internecie. Kiedyś często chodziłem do biblioteki. Czytam, oglądam filmy. Patrzę, jak człowiek wygląda, jaką ma mimikę, jak się porusza. Potrafię z ludzi dużo wyczytać. W kaliskich ciuchlandach już mnie znają. Idę tam jak wędkarz na ryby i zawsze złowię ciekawe rekwizyty.
Od początku powiedziałem sobie: żadnej sztucznej brody, żadnych naklejanych wąsów i zero retuszu. Wszystko musi być prawdziwe. Należy umieć zrobić twarz tak, żeby wyglądała naturalnie, jak własna. Zawsze wykorzystuję to, co dzieje się z moim ciałem: odrastanie włosów, łysienie, starzenie się. Projekt zmienia się z biegiem czasu, bo ja się zmieniam. A pomysłów mi nie brak. Nigdy nie retuszowałem zdjęć. To jest ta wyższa poprzeczka moich dzieł. W telewizji widziałem program, w którym różni ludzie przebierali się za znanych artystów. Makabra. U mnie nie ma oszustwa. Ja jestem tymi postaciami: kulturystą, księdzem czy Jezusem. To trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć.
Jak się zostaje Jezusem?
Pierwszy Jezus powstał w 1972 roku. Miałem problem, z czego zrobić koronę cierniową. Wokół szkoły zauważyłem płot z siatki, w nocy odciąłem kawał drutu kolczastego i zrobiłem ładną koronę. Nadziałem ją sobie na głowę. Bolało. Musiało boleć, żebym sobie wyobraził, jak cierpiał Chrystus. Miałem wtedy długie włosy i brodę. Wszystko było prawdziwe.
Tomasz Machciński
ur. 1942 r. w Górkach k. Puszczy Kampinoskiej. Mieszka i pracuje w Kaliszu. Fotograf, performer, aktor. Z zawodu mechanik precyzyjny. Od 1966 roku stworzył przeszło siedemnaście tysięcy fotograficznych autoportretów, na których wciela się w znane postaci z historii, literatury, polityki, kultury, a także wymyślone przez siebie typy ludzkie i stwory. Swoje ciało traktuje jako medium trwającego od pół wieku, konsekwentnie realizowanego projektu artystycznego, będącego dziełem otwartym. Jest zarazem reżyserem i aktorem, charakteryzatorem i kostiumografem, wreszcie artystą – fotografem i archiwistą własnych dokonań. Nagrywa również performansy dokamerowe, będące rejestracją improwizowanych utworów wokalnych.
Prace artysty zostały pokazane na wystawie „Po co wojny są na świecie. Sztuka współczesnych outsiderów” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie (kuratorki: Katarzyna Karwańska i Zofia Płoska). Wystawa potrwa do 1 maja 2016 r. Benefis Tomasza Machcińskiego na 50-lecie twórczości odbędzie się 1 kwietnia 2016.
Często wciela się pan w postaci kobiet.
Kocham kobiety, ale to bardzo trudne zdjęcia. Muszę być gładki, ogolony, zrobić sobie makijaż, założyć sukieneczkę, biustonosz, no i zachowywać się jak kobieta, poruszać się odpowiednio, grać wdziękiem. Czasami po serii zdjęć okazuje się, że na każdym jestem rozmazany i trzeba robić od nowa. Każdy człowiek ma kobiece i męskie pierwiastki. A ja przecież opowiadam o człowieku.
Co pan chce powiedzieć o człowieku?
Interpretację zostawiam widzom. Niech każdy w tej mojej sztuce znajdzie prawdę dla siebie. Nie ma jednej teorii na wszystko.
Jak pan wybiera postaci?
Same do mnie przychodzą. Interesuję się wieloma rzeczami: sztuką, filozofią, astronomią. Astrofizyk Stephen Hawking – mój rocznik – pomógł nam zrozumieć świat. Zafascynowałem się nim i zrobiłem jego wcielenie.
Kiedy zainteresował się pan Marksem?
Wstępując do partii, czytałem „Kapitał”. I zgadzałem się z tą myślą. Socjalizm to jedna z lepszych idei, jakie dotychczas wymyślono. Nie udało się nie z winy Marksa. Idea była dobra, ludzie ją zniszczyli – pazerni na pieniądze, władzę i karierę. Ze dwa lata byłem w partii, potem mnie wyrzucono.
Za co pana wyrzucono?
Za dziewczyny. Byłem kawalerem. Bywalcem. Dużo ludzi mnie znało. Wielu do mnie przychodziło. Była moda na prywatki. Któregoś razu dziewczyna wróciła nad ranem do domu, ale bała się ojca, więc powiedziała, że ją siłą trzymaliśmy. Weszła milicja do domu, dodatkowo znalazła zdjęcia, całkiem przyzwoite akty. Zamknęli nas do aresztu. Potem wyszło na jaw, że dziewczyna kłamała. Pierwszy sekretarz w naszym zakładzie pracy przyszedł osobiście poinformować mnie, że mam oddać legitymację partyjną. Miałem dwa tygodnie na odwołanie, nie skorzystałem.
Pana droga do sztuki jest dość niezwykła. Z zawodu jest pan mechanikiem maszyn biurowych.
Dzieciństwo spędziłem w sierocińcach i szpitalach. Moja mama umarła na gruźlicę, kiedy miałem 2 lata, a ojca w 44 roku Niemcy zamęczyli w obozie w Pomiechówku. Najstarszy brat gdzieś zaginął. Rodzeństwo znalazłem przez Czerwony Krzyż, jak miałem ponad 20 lat. Za późno, nie udało się zbudować więzi. Od 4 do 11 roku życia leżałem przywiązany na wyciągu, chorowałem na gruźlicę kości. Przeżyłem 7 operacji, ostatnią nowotworową. Od nowa uczyłem się chodzić. Po wojnie nie było zabawek, to na bandażu ciągałem za sobą szpitalny basen z jakąś szmacianą kukiełką w środku. Pięknie rysowałem konie, więc w 1954 roku Dom Dziecka w Bodzewie koło Gostynia posłał mnie na egzamin do Liceum Sztuk Pięknych w Poznaniu. Oblałem matematykę. Skończyłem szkołę jako mechanik precyzyjny, naprawiałem maszyny do pisania, liczenia, powielacze. To nie były łatwe czasy. Mam ciekawy życiorys na film.
O pana dzieciństwie powstał film dokumentalny „Dziecko z katalogu”.
Na mojej wystawie fotografii we Wrocławiu w 1992 roku dziennikarz Krzysztof Mroziewicz przypadkowo dowiedział się, że miałem korespondencyjną mamę w Ameryce, która znalazła mnie w katalogu dzieci, których rodzice zaginęli podczas wojny. Zobaczyła mnie na tym wyciągu i powiedziała, że chce zostać moją przybraną mamą. Odradzano jej, bo byłem bardzo chory i mogłem umrzeć. Ale Joan się uparła. Przysyłała mi listy i zdjęcia. Piękna kobieta, aktorka. Listy przychodziły odklejane, cenzurowane. Żelazna kurtyna przerwała nasz kontakt na wiele, wiele lat. Na gwiazdkę kiedyś dostałem pierniki w blaszanym pudełku, do dziś je mam. Do Ameryki pojechaliśmy z reżyserką Alicją Albrecht i tłumaczem Krzysztofem Mroziewiczem. To było wzruszające spotkanie. W Stanach odbyła się moja wystawa na potrzeby filmu dokumentalnego. „Dziecko z katalogu” było szlagierem.
Jak wyglądały początki pana twórczości?
Pracowałem jako technik maszyn biurowych w Zakładzie Techniki Biurowej w Kaliszu. W 1966 roku uczeń w pracy przyniósł mi pobiedę (zegarek) do naprawy. Nie miał czym zapłacić, więc podarował mi aparat fotograficzny Smienkę. Wtedy o fotografii nic nie wiedziałem. Józek, od którego dostałem aparat, też się na tym nie znał. Sam uczyłem się nastawiać czas, przysłonę, odległość. Statyw robiłem z trzewika, który stawiałem na parapecie – wkładałem do niego aparat. Wiele zdjęć powstało w ten sposób. Na początku to była zabawa. Lubiłem się pośmiać i powygłupiać. Przebierałem się za dziadka, wziąłem jego czapę, szalik, laskę. Pokazałem dziadkowi zdjęcie, powiedział: „maładoj ja wyszoł” – dziadek był Ukraińcem.
Kim był dziadek?
Nie był moim prawdziwym dziadkiem, tylko tak go nazywałem. Dom Dziecka skierował mnie do Kalisza. Wydział opieki społecznej miasta nie miał mnie gdzie zakwaterować, kilka dni mieszkałem na dworcu. W końcu znaleźli miejsce u dziadka – Ukraińca w kozackiej czapce. Zmarła mu żona i mnie zakwaterowano na jej miejsce. Mieszkanie to była straszna rudera, w ścianie szpary takie, że rękę można włożyć, ale byłem zadowolony, że mam gdzie mieszkać. Potem mnie z dziadkiem przeprowadzono do mieszkania przy ulicy Cmentarnej, obok cmentarza. Klitka, bez łazienki. I tak mieszkałem z nim 6 lat, ale byłem szczęśliwy, bo byłem młody.
Dziadek był pierwszym pana wcieleniem?
Jednym z pierwszych. A może pierwszy był Charlie Chaplin, którego uwielbiałem. To jeden z większych artystów. Geniusz. Tak jak i Leonardo da Vinci. Prześledziłem historię sztuki od malowideł naskalnych i największym artystą świata jest właśnie Leonardo da Vinci.
Dlaczego Leonardo da Vinci i Charlie Chaplin są pana mistrzami?
Leonardo da Vinci stworzył dzieła, jakich nikt przed nim nie wymyślił. Obaj nikogo nigdy nie kopiowali, są artystami oryginalnymi.
W którym momencie zaczął pan traktować swoje wcielenia jak sztukę?
Nie potrafię dokładnie określić tego momentu. Na początku miałem na fotografowanie mało czasu, bo pracowałem. Sesje robiłem sezonowo: seans wiosenny i jesienny. Wtedy po dwa tygodnie siedziałem na działce i robiłem zdjęcia. Był moment przerwy, bo nie miałem pieniędzy na aparat. Filmy i wywołanie zdjęć też było drogie. Z tysięcy negatywów, które powstały, połowa do dziś nie jest wywołana. Z czasem na więcej mnie było stać. Odkąd weszły aparaty cyfrowe, powstaje więcej zdjęć. Nie wszystkie jednak wchodzą do kolekcji, jestem coraz bardziej wybredny. Ale wszystkie są ważne, bo mówią o jakimś momencie w moim życiu. To tak jak z tekstem, wyjmujesz jedno słowo czy zdanie i wszystko się sypie.
Bardzo się pan identyfikuje się ze swoją sztuką.
Sam jestem dziełem sztuki, to, co robię i jak żyję, jest tożsame. Idzie ze mną krok w krok. Tomasz Machciński żywe dzieło sztuki. Szkoda mnie zakopać.
Pana prace pokazane w Muzeum Sztuki Nowoczesnej budzą zainteresowanie. Czy czuje się pan docenionym artystą?
Dziś stoję nad grobem i sława mnie już nie cieszy. To przyszło za późno. Zgodziłem się na tę wystawę, bo z Kalisza nie mogę wyprowadzić mojej sztuki na szerokie wody. Dziennikarze znają mnie, ale nie interesują się moim dorobkiem, nic nie rozumieją, ignorują. Nasze Centrum Kultury zaprosiło mnie na rozdanie nagród, byłem im potrzebny na widowni do klaskania.
Miał pan przecież wystawy w Polsce i w Stanach Zjednoczonych.
Kiedy to było? Za komuny! W całym swoim życiu miałem może ze dwadzieścia wystaw, powstały trzy filmy dokumentalne na mój temat. Fakty mówią za siebie – jestem niedoceniony i nieodkryty. To jest tragiczne. Zaraz mnie już nie będzie, nie boję się śmierci, ale zależy mi, żeby moje dzieło poszło w świat.
Komentarze
dr Ewa Klekot
Antropolożka kultury, Instytut Etnologii i Antropologii Kulturowej UW i School of Form.
Outsider art to nie my
Mamy olbrzymi problem ze zdefiniowaniem sztuki tworzonej przez artystów nie posiadających formalnego wykształcenia artystycznego. Ksawery Piwocki w książce z 1975 roku „Dziwny świat współczesnych prymitywów” wymienia aż dziesięć określeń tego zjawiska w sztuce.
Zainteresowanie twórczością pacjentów sanatoriów psychiatrycznych pojawiło się na przełomie XIX i XX wieku. Pierwszym zauważonym artystą tego nurtu był Szwajcar Adolf Wölfli. W latach 20. XX wieku odbyła się pierwsza wystawa asylum art – sztuki pacjentów – i ukazała pierwsza poświęcona jej książka autorstwa niemieckiego psychiatry Hansa Prinzhorna. Plastyka została wprowadzona wtedy do terapii, jednocześnie na dzieła takich twórców zwrócili uwagę nie tylko psychiatrzy, ale też artyści profesjonalni.
Równolegle rozwijało się zjawisko zwane „sztuką prymitywów”, którego najbardziej znanym przedstawicielem jest Henri Rousseau Le Douanier (Celnik Rousseau). To twórczość artystów, którzy nie mają wykształcenia artystycznego albo wykształcenia w ogóle i malują po godzinach. Budzą zainteresowanie świeżością swoich prac. Ich twórczość miała odzwierciedlać tę inność, nieskażoną zepsuciem edukacji.
Z tych dwóch nurtów: asylum art czy później art brut oraz „sztuki prymitywów” tworzy się outsider art. Ta kategoria jest jednak niejednorodna, tworzona na zasadzie: co nie mieści się w usankcjonowanym, oficjalnym dyskursie o sztuce, artystycznym mainstreamie, jest wrzucane do worka z innymi. Czasami umieszcza się tam również sztukę ludową. Wystawa „Po co wojny są na świecie” w MSN pokazuje krytyczny nurt outsider art. Dzięki takiemu wyborowi wyraźnie widać, jak zacierają się granice między sztuką współcześnie tworzących nieprofesjonalistów i profesjonalistów. Nie mamy jednak dobrej perspektywy, która pozwala nam zobaczyć, jak bardzo są blisko, bo wymagałaby ona naruszenia silnych klasyfikacji społecznych, które sztuka wytwarza w świecie nowoczesnym. Te światy są od siebie odległe, bo jeden z nich jest w założeniu społecznie zewnętrzny wobec drugiego.
Małgorzata Szaefer
Dyrektorka galerii „tak” w Poznaniu, badaczka outsider art/art brut.
Osobny obieg sztuki
W ostatnich latach na świecie jest bardzo duże zainteresowanie art brut . Od 1992 roku organizowane są targi outsider art w Nowym Jorku, a od 3 lat targi w Paryżu, które diametralnie zmieniają pozycję takich artystów na rynku, ponieważ ich prace osiągają wysokie ceny (m.in. Henry Darger, George Wiedener, Lubos Plny, Miroslav Tichy, Belucci Franco, James Edward Deeds). Niektóre z nich są już nie do dostania, np. prace Adolfa Wolfliego czy Edmunda Monsiela. Istnieją bardzo cenione na rynku kolekcje, które mają w swoich zbiorach klasyków outsider art (m.in. Aloise'a Corbaza, Adolfa Wolfliego, Martina Ramireza, Carlo Zinelliego, André Robillarda, Annę Zemankovą), a jednocześnie powstają kolekcje, które promują całkiem nowe nazwiska.
Przełomem w dyskursie sztuki stało się wprowadzenie przez Haralada Scheemanna prac art brut na najważniejsza imprezę w świecie sztuki profesjonalnej, Documenta 5 w Kassel (1972). Ostatnio szerokim echem odbiła się wystawa „The Alternative Guide to the Universe” w Hayward Gallery w Londynie (2013) poświęcona alternatywnym wizjom outsiderów i ich próbom stworzenia świata od nowa.
Outsider art funkcjonuje w osobnym obiegu wyspecjalizowanych galerii, muzeów, targów sztuki, kolekcji i pism. Zdarza się jednak, że wchodzi w nurt sztuki głównego nurtu. Podczas 55 Biennale w Wenecji (2013), w Palazzo Enciclopedico, kurator Massimilliano Gioni obok sztuki artystów głównego nurtu umieścił art brut, nie wartościując jej w żaden sposób.
Trwająca właśnie wystawa „Po co wojny są na świecie. Sztuka współczesnych outsiderów” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej stawia odwieczne pytanie o granice sztuki; o to, kiedy praca staje się sztuką, czy outsider art jest sztuką. Niektórzy ciągle mają z tym problem. W MSN mamy do czynienia z zupełnie nową strategią kuratorską, oddającą głos krytyczny outsiderom. To pierwsza tego typu wystawa.