Frazesy w plecaku
Estefani Bravo / CC BY-NC 2.0

Frazesy w plecaku

Krzysztof Umiński

W „Shantaram” Robertsa spełniają się dwa turystyczne fantazmaty. Pierwszy: poznać prawdziwe oblicze odwiedzanego kraju. Drugi: zdobyć doświadczenie. Przyswoić lekcję

Jeszcze 4 minuty czytania

1.
Tony ma dwadzieścia parę lat i przyleciał z Brisbane do Bombaju, żeby rozpocząć podróż, która wypełni mu gap year. A może nie Tony, tylko Josh. Josh rzucił pracę w Dolinie Krzemowej i chce zobaczyć trochę życia. Pojeździ po Indiach, planuje wolontariat w Katmandu. Albo nie Josh, Yoram. Przez trzy lata służby wojskowej widział dość życia, a przy okazji trochę śmierci; teraz wolałby popatrzeć na morze. W każdym razie Tony (albo Josh, albo Yoram) właśnie pierwszy raz przyleciał do Bombaju. Netravati Express wyrusza do Goa za parę godzin. Tony zatrzymuje się przed straganem z książkami przy Colaba Causeway. Parę tytułów brzmi znajomo – tak, wspomina o nich przewodnik w rozdziale „Understand”. Tony wybiera: (a) „Boga rzeczy małych” Arundhati Roy; (b) „Dzieci północy” Salmana Rushdiego lub (c) „Shantaram” Gregory’ego Davida Robertsa.

Jeżeli spotkamy go za parę dni, zauważymy okładkę sterczącą z kieszeni plecaka i zagaimy o wrażenia z lektury, odpowiedź będzie brzmiała: (a) „Yyy, spoko, ale jakoś nie mogłem się wkręcić”; (b) idem; lub (c) „STARY! ZA-JE-BIS-TA KSIĄŻKA! Właśnie Lin podszył się pod amerykańskiego dyplomatę, żeby wyciągnąć jedną babkę z burdelu madame Zhou, a potem miał spięcie z Karlą…”. I tak dalej.

Trudno się dziwić. Od postmodernistycznych fikołków Rushdiego można dostać zawrotu głowy. Powieść Roy konfunduje nielinearnym otwarciem i wymaga uwagi, o jaką trudno na dworcach, w pociągach, w natłoku nowych bodźców. Tymczasem Roberts od pierwszych słów obiecuje, że będzie epicko. Słowa dotrzymuje: sprawia, że czytelnik zapomina o Indiach, które ma pod nosem, i pogrąża się w Indiach z powieści.

2.
Dla przemierzających subkontynent backpackerów „Shantaram” jest książką kultową. Czytają ją nawet analfabeci. Jej wydanie w miękkiej okładce (co, u licha, robi na niej Tadż Mahal?) waży 672 gramy, lecz ma zapewnione miejsce w bagażu każdego, kto raz ją otworzył.

Fabuła jest podobno inspirowana biografią autora. U progu lat 80. Lindsay Ford – zbieg z więzienia, były heroinista, wojownik o sercu poety – ląduje w Bombaju z fałszywym nowozelandzkim paszportem. Zaprzyjaźnia się z hotelowym naganiaczem Prabakerem Kharre i pod jego kuratelą odkrywa podszewkę metropolii. Poznaje półświatek, uczy się hindi i marathi, otrzymuje nowe imiona (Lin, Shantaram), zamieszkuje w slumsach, zaczyna trudnić się podrabianiem paszportów, wstępuje do mafii… Są w tej historii dziurawe życiorysy, handel organami, nigeryjscy gangsterzy, kilogramy kaszmirskiego charrasu, kastety, wypatroszone zwłoki i zdania typu: „Lata gniewu wybuchły – cały więzienny gniew, który wtłoczyłem w płytki grób samokontroli. Krew z ran i draśnięć zalewała mi twarz, krew jak płynny gniew, gęsty, czerwony, prosto z mózgu. W mięśnie ramion, barków i pleców wstąpiła mi siła furii”. Jak napisałby Hłasko, dobra książka dla młodzieżowego czytelnika.

I tu dopada mnie wątpliwość: dla czytelnika, ale czy dla czytelniczki? Streszczona wyżej fabuła należy do konwencji, która tradycyjnie winna podobać się „chłopcom”. Co o niczym nie przesądza – bicie w szczękę może też elektryzować dziewczynki. Ale wśród spotykanych przeze mnie czytelników „Shantaram” wyraźnie przeważają mężczyźni. Być może jest to książka kultowa jedynie dla połowy podróżującej populacji.

Mimo to wyjątkowość jej statusu nie podlega dyskusji. Dlaczego właśnie ona, a nie jakaś inna wartka, konwencjonalna, realistyczna fabuła? Oczywiście nie można lekceważyć uroku gangsterskich perypetii. Są one szalenie efektowne i absorbujące, a nadto podane językiem, który nie stanowi nieprzekraczalnej przeszkody ani dla czytelnika wytrawnego, ani nieporadnego. Przypuszczam jednak, że sekret powieści Robertsa leży gdzie indziej. To książka zachodniego autora, opowiadająca o zachodnim bohaterze, który przybywa do Indii, poznaje je na wskroś i ulega przemianie. W „Shantaram” spełniają się dwa turystyczne fantazmaty. Pierwszy: poznać prawdziwe oblicze odwiedzanego kraju. Drugi: zdobyć doświadczenie. Przyswoić lekcję.

3.
Turystyka jest – w przeciwieństwie do podróży – zjawiskiem stosunkowo młodym, zrodzonym w XIX wieku z mariażu dwóch wynalazków: kolei pasażerskiej i czasu wolnego. Od zarania towarzyszy jej osobliwe przeświadczenie, że rzeczywistość dzieli się na „turystyczną” i „prawdziwą”. Turysta – jakby wiedziony nieuświadomionym idealizmem platońskim – ma ambicję docierać do tej drugiej. Literatura błyskawicznie podchwytuje to pragnienie: „Mam nadzieję, że uwolnimy panią od Baedekera. On tylko ślizga się po powierzchni. O prawdziwych Włoszech nie ma pojęcia” – słyszy po przybyciu do Florencji bohaterka „Pokoju z widokiem” E.M. Forstera (1908, przełożyła Halina Najder). W „Shantaram” padają podobne frazesy: „To nie są Indie. Prawdziwe Indie są wyżej, bliżej Himalajów albo w świętym mieście Waranasi, albo na wybrzeżu Kerali” – poucza Lindsaya tuż po wylądowaniu pewien Kanadyjczyk.

Można odnieść wrażenie, że „prawdziwe Indie” (Afryka, Meksyk, Laos…) to mit służący przede wszystkim dzieleniu podróżnych na bardziej i mniej wyrafinowanych. W języku wyraża się on zwykle dychotomią turysta/podróżnik, równie fałszywą i absurdalną, jak jej przesłanka, głosząca istnienie rzeczywistości mniej i bardziej autentycznej.

W jałowym sporze „turysta vs. podróżnik” pomocne okazują się kulturowe studia nad turystyką. Podróż – pisał antropolog Dennison Nash w jednym z założycielskich tekstów tej dyscypliny – to oddalenie się od domu, czyli przestrzeni względnie znanej i oswojonej. Turystyka, pojęcie węższe, stanowiłoby połączenie podróży oraz czasu wolnego. Wedle tych prostych definicji każdy turysta jest podróżnikiem, nie każdy podróżnik turystą. Problem z głowy. Ale marzenie o autentyczności uporczywie trwa. Skąd się bierze? Z indywidualizmu, który domaga się wyjątkowych przeżyć, składników niepowtarzalnej tożsamości? Z mitu Wielkiej Przygody nieustannie odtwarzanego przez kulturę popularną od Phileasa Fogga po Indianę Jonesa? Ze snobistycznej potrzeby dystynkcji? Z buntowniczego (i utopijnego) pragnienia, które da się wyrazić słowami: „Chcę, żeby moja podróż była naprawdę moja” (pod „podróż” można wstawić „życie”). A może przeciwnie – z postawy stanowiącej zaprzeczenie awanturniczego impulsu? Wówczas potrzeba autentyczności oznaczałaby bowarystyczne oczekiwanie, że rzeczywistość okaże się zgodna z przyswojoną wcześniej narracją: filmem, przewodnikiem turystycznym, stroną biura podróży, zdjęciami znajomych – lub powieścią „Shantaram”.

Poszukiwania tak pojętej autentyczności bywają osobliwe. W chwili, gdy piszę to zdanie, wystarczy, że wykonam kilkanaście kliknięć, by zarezerwować miejsce na walking tour po bombajskim slumsie Dharavi. Cena zawiera przewóz klimatyzowanym samochodem z hotelu do slumsów i z powrotem, opiekę przewodnika i butelkę wody pitnej: „Przekonaj się na własnej skórze, jak wygląda życie w Dharavi. Podczas trzygodzinnej wycieczki zobaczysz ukrytą twarz wielkomiejskich Indii, odkryjesz niezwykłego ducha wspólnoty i odwiedzisz miejsca, w których nakręcono film «Slumdog. Milioner z ulicy»”.

Zorganizowane gapienie się na ubóstwo nie jest specjalnością wyłącznie bombajską. Podobne wycieczki odbywają się w Manili, Nairobi, Dżakarcie i wielu innych molochach. Bombaj ma jednak przewodnika wyjątkowego. Taksówkarz Kishore Khare przedstawia się jako brat Prabakera z „Shantaram” oraz „autentyczna postać z powieści”, a w charakterze dowodu zamieszcza na swojej stronie internetowej skany dokumentów i zdjęcia Prabakera. Sam Prabaker nikogo już nie zaprowadzi na Chowpatty Beach ani na Chor Bazaar (dlaczego – o tym w powieści Robertsa lub w opowieści Kishore’a). Pozostaje wycieczka z bratem, który obiecuje zabrać swoich klientów na the original Shantaram tour (bo istnieją też inne, zapewne mniej autentyczne), obejmujący zwiedzanie miejsc z książki, picie herbaty z rodziną Khare i ustne apokryfy do „Shantaram”.

Gdy słyszę o „autentycznym doświadczeniu” i „zrozumieniu”, które wynosi się z wycieczek po slumsach, przed oczami stają mi dwa obrazy. Pierwszym jest rysunek brytyjskiego artysty o pseudonimie Polyp. Kobieta i mężczyzna siedzą przy stoliku, kobieta pije martini. Mówi: „Pojechałam w podróż do Indii, żeby odkryć siebie, i odkryłam, że w głębi ducha jestem tak naprawdę konformistyczną japiszonką, która uważa Trzeci Świat za emocjonalny plac zabaw dla bogatych”. Drugi obraz pochodzi z „Imigrantów” Jacques’a Audiarda. W sekwencji początkowej główny bohater, tamilski bojownik Dheepan, spędza ostatnie chwile na Sri Lance. Pali na stosie zwłoki towarzyszy, rozmawia z kimś w obozie dla uchodźców, czeka na prom do tzw. lepszego świata. Cięcie. W ciemnościach migoczą dziwne światełka. Mrok rzednie, światełka okazują się diodową kokardką na głowie Dheepana. Były partyzant próbuje sprzedawać tandetne gadżety w okolicach bazyliki Sacré Coeur.

Skrót montażowy ukazuje, jak pod rzeczywistością turystyczną (durne lampki), a zatem niegodną uwagi, kryje się historia, o jakiej marzą łowcy autentyczności. Ale jak porozmawiać z Dheepanem? Kolega, który pracuje z migrantami, ujmuje tę kwestię klasowo: czy nie jest tak, że naprawdę porozumieć mogą się jedynie ludzie o wspólnych celach?

Fabuła „Shantaram” jest szczególna, ponieważ ukazuje Bombaj i jego najuboższych mieszkańców okiem białego, który utracił każdy przywilej, jaki go od nich dzielił. Lin musi żyć w slumsach, nie może wrócić, żadna rodzina nie przyśle dolarów przez Western Union. Chyba dlatego wyznanie miłości do Indii zawarte w „Shantaram” brzmi wiarygodnie. Czuć, że nie chodzi o zauroczenie, którego rzeczywistym przedmiotem jest Moja-Osoba-w-Indiach; zauroczenie, które w literaturze podróżniczej często przybiera postać samogwałtu na tle egzotycznego landszaftu.

4.
„Obecna moda na konformizm minie, a po niej nastąpi wołanie o indywidualizm. Wyróżnienie się w roli urzędnika może być trudne, ale zwiedzenie indonezyjskiego Borneo jest względnie łatwe. Zrób coś w tym rodzaju i w ten sposób umocnij na dobre swoją opinię – jako indywidualności; jako człowieka, który zwiedził Tasmanię; jako człowieka, który zna świat” – wyzłośliwia się C. Northcote Parkinson w książeczce „Jak zrobić karierę” (przełożył Juliusz Kydryński).

Skojarzenie wędrówki z poznaniem jest stare jak „Odyseja”. Nowożytnym wyrazem wiary w kształcącą moc podróżowania był XVIII-wieczny Grand Tour, edukacyjny wojaż odbywany przez zamożnych dżentelmenów po ukończeniu szkół. Dziś podróż inicjacyjna, nawet egzotyczna, wiedzie do świata znanego wcześniej z miliona migawek i niekoniecznie ten wstępny obraz urozmaica lub pogłębia, zwłaszcza gdy przebiega w myśl idei „wypij swoje pół litra w innym mieście” (ewentualnie spal blanta).

Gregory David Roberts, „Shantaram”. Przeł. Maciejka Mazan, Marginesy, 800 stron, wznowienie powieści dostępne w księgarniach od lutego 2016Gregory David Roberts, „Shantaram”. Przeł. Maciejka Mazan, Marginesy, 800 stron, wznowienie powieści dostępne w księgarniach od lutego 2016Mimo to domniemane doświadczenie zdobyte w dalekich krajach nie tylko zapewnia prestiż po powrocie do domu, lecz i stanowi rodzaj waluty używanej w stosunkach z innymi turystami. W długiej podróży utarte kryteria oceniania bliźnich (mowa o bliźnich z Zachodu) – majątek, pozycja społeczna – tracą na wartości (wyjątek stanowi uroda), a ich miejsce zajmuje Doświadczenie. Pojawia się tu pewien paradoks – nazwijmy go Paradoksem Jiřiego. Jiři przez pół roku zmywa gary na Fuerteventurze, drugie pół szwenda się po Azji. Dla Anne-Charlotte i Xaviera, paryskich mieszczan na tygodniowym urlopie, jest niewidzialny. Lecz jeśli zimą los zetknie ich w Hampi czy Palolem (urlop Xaviera i Anne-Charlotte trwa tym razem piętnaście dni), notowania Jiřiego wzrosną. To on jest Doświadczony. To on wodzi rej przy stole zastawionym butelkami kingfishera.

Na szczęście nie chodzi tu wyłącznie o hierarchię i szpan. Podróżne opowiastki i dyskusje zawiązują też ulotną wspólnotę, a tematy płyną jak Ganges. Gdzie ćwiczyć ashtangę? Jak przetransportować royal enfielda do Europy? Jak w Radżastanie odróżnić barwione howlity od turkusów? Jak na ognisku z łupin kokosowych upiec rybę zawiniętą w liście bananowca? Gdzie lepsza fala, w Orisie czy na Andamanach? Co począć w razie ataku rekina? Pięścią w nos? Nożem pod płetwę? Palcami w oczy? Jak dostać epizod w bollywoodzkim filmie? Jiři raz załapał się do roli rosyjskiego milionera w reklamówce Chivas Regal, którą Wong Kar-Wai kręcił w Dźajpurze.

Można się zastanawiać, ile w ostatecznym rozrachunku ważą te doświadczenia. Zapewne nic, jeśli nie towarzyszy im intelektualna i emocjonalna czujność w stosunku do świata i ludzi. Bez empatii nie ma doświadczenia, lecz co najwyżej fotka, anegdota, kolekcja wrażeń. Prabaker, prowadząc Lindsaya na zwiedzanie bebechów miasta, uprzedza: „Trzeba mieć dobre głowy, żeby podobać te miejsca, i trzeba mieć dobre serca, żeby ich za bardzo nie podobać”. Jeśli podróże czegoś uczą, to między innymi tego, że można zjechać pół globu, a mimo to pozostać tępym, seksistowskim, ksenofobicznym, burżuazyjnym wieprzkiem.

Książka Robertsa przedstawia się czytelnikowi jako opowieść o lekcji, którą pobrał w Bombaju narrator i którą dzieli się z odbiorcą. Bywa też czytana jako przewodnik lub inspiracja, lecz tu jej rola zdaje się ograniczona. To nie tyle scenariusz przygód do odtworzenia (w przeciwieństwie do utworów w rodzaju „Jedz, módl się, kochaj”), co wzorzec poznawczo-etycznej postawy wobec tego, co inne. „Shantaram” jest sugestywnym, choć egzaltowanym, zapisem przekraczania własnych przyzwyczajeń, obaw i poglądów pod ciśnieniem skrajnie obcej rzeczywistości. Być może w tym tkwi najcenniejsza nauka płynąca z tej powieści, o ile w ogóle przystaniemy na założenie, że powieści udzielają nauk. Ale może trochę udzielają – myślę – i przypomina mi się historia Grzesia.

Pięć lat temu Grzesio czytał „Shantaram” w hamaku w Gokarnie. Od czasu do czasu wstawał, chodził po plaży i liczył: gramy, rupie, złotówki. Trzymiesięczna podróż dobiegała końca, a Grzesio marzył tylko, by jak najprędzej powrócić do Indii. Pieniędzy już nie miał, szanse na pracę w Polsce zdawały się znikome. Zadanie matematyczne dla bezrobotnego humanisty: ile haszyszu upchać w prezerwatywy, a następnie zatopić w butelkach przeciwłupieżowego szamponu Himalaya, by dzięki imponującemu przebiciu zarobić na kolejny bilet? Tak kalkulował Grzesio, aż dotarł do scen więziennych. Opisy warunków sanitarnych, relacji międzyludzkich oraz wiktu w Arthur Road Jail raz na zawsze ugasiły w nim szmuglerski entuzjazm. Grzesio wrócił do Polski i został tłumaczem. Czasami pisze o Indiach.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.