Wystawa „Dzikie pola. Historia awangardowego Wrocławia” skrojona jest na demonstrację symbolicznej siły przyszłej Europejskiej Stolicy Kultury. Oczywiście w duchu soft power. Pokaz mocy odbywa się zatem nie w rytm bojowej muzyki marszowej, lecz raczej do taktu ballady z gatunku country. Ballada opiewa tytułowe „pola”, które były Dzikim Zachodem ludowej Polski. Zaczyna się western. Do opuszczonej przez teutońskich Indian krainy napływają osadnicy, a wśród nich rewolwerowcy awangardy: Jerzy Ludwiński, Jerzy Grotowski, Stanisław Dróżdż, Lachowiczowie i wielu innych. Intelektualne saloony Wrocławia pękają w szwach od niespokojnych duchów pogranicza. Metropolia na Dzikim Zachodzie to prawdziwe westernowe Miasto Bezprawia. Akademickie reguły tu nie obowiązują, panuje wolność, sztukę wymyśla się od nowa, jak to w świecie pionierów. Na żyznych glebach dzikich pól bujnie wyrastają piękne chwasty dzikiej kultury: feminizm, konceptualizm, performans.
Na wystawie w Zachęcie westernowa ballada kończy się punkowo-psychodelicznym akcentem. Narracja „Dzikich pól” urywa się na początku lat 90. u progu transformacji; wtedy był Luxus, Lech Janerka, Pomarańczowa Alternatywa, Major Frydrych, Kormorany.
A co dalej?
„Dzikie pola. Historia awangardowego Wrocławia”
komisarz wystawy: Dorota Monkiewicz, dyrektorka Muzeum Współczesnego Wrocław,
aranżacja wystawy: Robert Rumas
kuratorzy: Michał Duda, Anka Herbut, Anna Mituś, Paweł Piotrowicz, Adriana Prodeus, Sylwia Serafinowicz, Piotr Stasiowski,
Zachęta – Narodowa Galeria Sztuki, Warszawa, do 13 września 2015.
Dalej będzie rzecz jasna ESK. Wystawa w Zachęcie odbywa się w ramach programu Europejskiej Stolicy; mówi o tym, co było, by promować to, co się zdarzy. Można tej wystawie wiele zarzucić. Jest przeładowana i encyklopedyczna; kiedy chce się pokazać wszystko, niczego tak naprawdę dobrze nie widać. Momentami można odnieść wrażenie, że decyzje kuratorów napędzał przede wszystkim strach, aby niczego nie pominąć i nie wywołać środowiskowego kwasu poprzez nieuważne wymazanie kogoś lub czegoś z „Historii awangardowego Wrocławia”. Nie najlepiej się więc wystawę ogląda, ale na podstawowym poziomie pokaz jest skuteczny. Przekonywająco odpowiada na pytanie: „dlaczego właśnie Wrocław?”. Ano dlatego, że tyle się tam zdarzyło, tacy ludzie się tam spotkali; miasto aż pęka w szwach od tożsamości i dziedzictwa.
Tyle, że wystawa pokazuje Wrocław, którego już nie ma. I nie chodzi bynajmniej o miasto niemieckie, do którego wzdycha w swoich kryminałach Marek Krajewski. Kolejnym Wrocławiem utraconym jest miasto poniemieckie, gdzie wśród germańskich ruin rosną PRL-owskie betonowe domy, a między nimi wiatr szumi w krzewiących się po śródmieściu chaszczach. Tymczasem ruiny odbudowano, chaszcze wykarczowano pod deweloperkę, rewolwerowców zinstytucjonalizowano, a dzikie pola kultury zaorano pod system grantowy, służący do uprawiania projektów w nowoczesny, dobrze zorganizowany sposób. Czy ten nowy, już nie dziki, lecz właśnie udomowiony Wrocław, będzie w stanie dopisać kolejny rozdział do historii Wrocławia awangardowego?
Ten cudowny PRL
Zwiedzając wystawę „Dzikie pola”, trudno nie popaść w zadumę nad fenomenem polityki kulturalnej PRL-u. To jednak były czasy! Wtedy to dopiero Wrocław był stolicą kultury – może nie stolicą europejską, ale na pewno awangardową stolicą Polski ludowej. Pod komunistycznym jarzmem rozkwitają autonomiczne galerie, grupy artystyczne, imprezy i indywidualności. Konceptualny think tank Galeria Pod Moną Lisą, przełomowe Sympozjum Plastyczne Wrocław '70, wczesno landartowy plener działań w krajobrazie „Ziemia Zgorzelecka”, organizowane przez Jacka Müllera wystawy architektury niemożliwej „Terra 1” i „Terra 2”, Permafo, Galeria Sztuki Aktualnej, Galeria Sztuki Najnowszej, Sztuka i Teoria, Antosz & Andzia, Natalia LL, Andrzej Lachowicz i Zdzisław Sosnowski, Lech Mrożek, Anna i Romuald Kuterowie, Piotr Olszański, Witold Liszkowski, Chwalczyk, Makarewicz, Rosołowicz. W tle gra Jazz nad Odrą, a ponad tym wszystkim Grotowski ze swoimi wyznawcami wraca do korzeni, aby wmyślić teatr zupełnie od nowa.
W Zachęcie wszystkie te, w gruncie rzeczy bardzo różnorodne postaci, idee, inicjatywy i instytucje trafiają do jednego wora na kapitał symboliczny miasta. Z takim bagażem, wypracowanym w epoce skądinąd słusznie minionej, można śmiało maszerować w przyszłość. Choć nie jest to bagaż lekki, łatwy i przyjemny. Oprócz tego, że demonstruje ilościową obfitość aktywów, wystawa pokazuje pewien rys wspólny wrocławskich fenomenów. Mamy tu do czynienia ze zbiorem sztuki trudnej i niespektakularnej. Ściany Zachęty są gęsto zawieszone czarno-białymi zdjęciami, tekstami, wydrukami, dokumentacjami. Mnóstwo tu semiotyki, hardcorowego konceptualizmu, wytrawnych intelektualnych gier, efemerycznych gestów, teoretyzowania oraz pracy skierowanej raczej do wewnątrz niż na pokaz, jak w poszukiwaniach radykalizującego się Grotowskiego, dla którego spektakl przestał być stawką gry. Wrocław jawi się tu jako miasto hermetycznego eksperymentu.
Awangardę dobrze mieć wśród przodków, w każdym razie lepiej niż na przykład konformistów, entertainerów i dekoratorów. Awangarda to dziedzictwo szlachetne, na które miło się powołać. Radykalną kulturę trudno jednak zmieścić w poetyce kultury eventowo-festiwalowej. Ku takiej zaś zdaje się naturalnie i poniekąd nieuchronnie ciążyć ESK, która jest przecież imprezą drogą i oficjalną; ma być widoczna i inkluzywna. Nie przypadkiem pod koniec czerwca Europejska Stolica promowała się imprezą, która nie odbyła się w jakiejś zakazanej jaskini awangardy, lecz na stadionie piłkarskim wybudowanym z okazji Euro 2012. Śpiewał Andrea Bocelli. Zresztą ponowczesny Wrocław już teraz jest poważnie zakażony festiwalozą. W czasach, które opiewają „Dzikie pola”, kulturę miasta definiowały wspomniane offowe inicjatywy, indywidualności i laboratoria. Dziś można by równie długo wyliczać festiwale, w rytm których toczy się życie nad Odrą. Survival, Out of Sth, Avant Art, Jazz nad Odrą, Nowe Horyzonty, Brave, Biennale WRO, Wratislavia Cantans, przegląd piosenki – żeglarskiej, studenckiej, aktorskiej; we Wrocławiu zawsze trwa jakiś festiwal. Albo dwa.
ZOMO i poetyka ruin
Wystawa w Zachęcie pokazuje, jak energia dawnego Wrocławia (tego z lat 60., 70., 80.) powstawała w zderzeniu dwóch żywiołów. Jeden to progresywny eksperyment kulturalny, prowadzony przez ludzi, którzy jako osadnicy przybywają na „dzikie pole” i mogą po nim hulać bez obciążenia tradycją. To miejsce, w którym można zacząć wszystko od nowa. Drugi żywioł definiuje poetyka ruin, tak obrazowo przywołana przez archiwalne zdjęcia miasta, których nie brakuje na zachętowskiej wystawie. Nigdzie lepiej nie robi się awangardy niż na ruinach starego świata.
We Wrocławiu wciąż jeszcze zdarzają się momenty tego napięcia, które pojawia się, kiedy spektakl nowej sztuki rozgrywa się w scenografii ruin. Weźmy Przegląd Sztuki Survival. To wędrowna impreza, która w każdej edycji zajmuje, tematyzuje i ujawnia inny obiekt lub zakątek miasta. Na początku lipca wybrałem się na 13. odsłonę Survivalu – i trafiłem do dawnych koszar policji. Gargantuiczne gmaszysko jest doskonałym emblematem symbolicznej (i fizycznej) złożoności substancji, z której ulepiony został Wrocław. Budynek jest oczywiście poniemiecki; w III RP kwaterowały tu siły prewencji, ale najsilniej na tożsamości tego miejsca odcisnęły się czasy, kiedy koszary służyły za siedzibę główną wrocławskiego ZOMO. Po zbrojnym w milicyjną pałę krzepkim ramieniu władzy ludowej zostało tu mnóstwo śladów, które kuratorzy Survivalu inteligentnie wmontowali w narrację wystawy.
Parafrazując klasyka, artyści biorący udział w Survivalu mogliby powiedzieć: „Stoimy tam, gdzie stało ZOMO”. I w rzeczy samej, ciekawie stoi się (i wystawia) w miejscu, w którym kiedyś stali ZOMO-wcy – tym bardziej, że tematem 13. edycji imprezy były „czyny zabronione”. Jakie może być lepsze miejsce od siedziby policji dla rozważania i obrazowania przekroczeń oraz uprawiania twórczości jako przestępstwa? Survival wydał mi się jednak jedną z tych wystaw urządzonych w obiektach znalezionych, w których sztuka staje się pretekstem do wydobycia i wysłuchania narracji samego znalezionego obiektu. Zwiedzając wystawę, zwiedza się jednocześnie budynek; to kwatera ZOMO jest najciekawszym dziełem, ona ma największą symboliczną moc. Oglądając Survival, obserwowałem jak dziedzictwo PRL-u wyświadcza wrocławskiemu życiu artystycznemu jeszcze jedną przysługę, dostarczając festiwalowi interesującego kontekstu. To jednak jedna z przysług ostatnich. Budynek koszar jest oczywiście ruiną (jesteśmy przecież w mieście, w którym awangarda doskonale odnajduje się w poetyce ruin) – ale nie pozostanie nią długo. Gmach jest już wystawiony na sprzedaż, a wszędzie wokół trwają intensywne prace rewaloryzacyjno-developersko-gentryfikacyjne. Z dialektycznego ścierania się niemieckiego Breslau i PRL-owskich „dzikich pól” rodzi się coś nowego: „Miasto spotkań” znane też jako „Wroclove” (czytać z angielska). To dwa z arsenału haseł, w które uzbrojona jest ekipa kreowania wizerunku miasta z magistratu prezydenta Dutkiewicza. Możemy zazdrościć Wrocławiowi Grotowskiego i awangardowych tradycji, ale większość samorządów w Polsce zazdrości miastu nad Odrą właśnie doskonałego PR-u.
Antywestern
Nad Odrą dawni rewolwerowcy z Dzikich Pól stali się oficjalnymi szeryfami; Paweł Jarodzki, lider postpunkowego Luxusu, jest teraz dyrektorem artystycznym BWA, poezja konkretna Stanisława Dróżdża zdobi fasadę tymczasowej siedziby Muzeum Współczesnego Wrocław – instytucji systematycznie kolekcjonującej i archiwizującej dokonania twórców, którzy wśród ruin pisali heroiczne rozdziały „Awangardowej historii...”. Nieortodoksyjne postawy dawnych „kowbojów” z wrocławskiego Dzikiego Zachodu obrastają w coraz bardziej ortodoksyjne interpretacje; dość wspomnieć gwałtowne reakcje środowiska Instytutu Grotowskiego na rewizjonistyczny film „Książę”, w którym Karol Radziszewski ośmielił się spojrzeć na historię Teatru Laboratorium z nieco mniej jedynie słusznego punktu widzenia.
Tak oto Wrocław, kiedyś dziki, teraz ma już swoją tradycję. Zachęta pęka od niej w szwach. Awangarda wskazywana jest jako fundament przyszłej kultury miasta. Ciekawe co wyrośnie na tak solidnych podwalinach? Pewnie, jak to na fundamentach, wyrosną jakieś instytucje – bo dzikie pola to jednak już nie będą. Daje tylko do myślenia, że w przeszłości najciekawsze rzeczy wydarzały się raczej wśród takich dzikich pól, a nie w instytucjach. I byłoby doprawdy paradnym paradoksem, gdybyśmy w nowym, odbudowanym Wrocławiu – w Europejskiej Stolicy Kultury – mieli zatęsknić za peryferyjnym, na wpół zburzonym, poniemieckim, PRL-owskim miastem, w którym swego czasu tyle się działo.
Zdjęcie główne: koncert Krzysztofa Kamana Kłosowicza i Macieja Maleńczuka, Wrocław, końcówka lat 80., fot. Mirosław Emil Koch.