Dzieje Jakuba Franka – przywódcy osiemnastowiecznego, żydowskiego ruchu mesjańskiego, który wraz ze swymi zwolennikami przeszedł w Polsce na katolicyzm – to historia fascynująca i arcybogata w znaczenia. Jest tu niemal wszystko: charyzmatyczny przywódca-awanturnik, który rozbudza wielkie nadzieje; splot mesjańskich snów o wiecznym życiu i bardziej pospolitych marzeń o godnej, wolnej od lęku egzystencji; arcyścisły związek religii, erotyki i żądzy władzy; zawrotna dialektyka zniewolenia i wyzwolenia seksualnego; złożone relacje polsko-żydowskie w przededniu upadku pierwszej Rzeczypospolitej; konflikty i dążenia, jakie rozdzierały zaśniedziałą społeczność żydowską XVIII wieku; początki emancypacji i asymilacji Żydów; wzajemne przenikanie się mesjanizmu i oświecenia – i wiele jeszcze innych rzeczy. Ta historia to wymarzony przypadek do laboratoryjnych badań nad relacjami między działaniem indywidualnym a siłami historycznymi, jeden z kluczy do najnowszych dziejów naszego kraju, a w wolnych chwilach niewyczerpane źródło wiedzy o naturze człowieka jako takiego. Ani trochę zatem nie dziwię się Oldze Tokarczuk, że postanowiła napisać tę książkę.
Tak się składa, że wszyscy historycy, którzy ów ruch badali – Aleksander Kraushar, Gershom Scholem, Jan Doktór, Paweł Maciejko – byli lub są nadal świetnymi pisarzami. Ich z reguły nader przystępne prace poświęcone frankizmowi, uskrzydlone tą niebywałą historią, to literatura wysokich, a czasem najwyższych lotów. Całkiem fascynującym dziełem jest też zapis wypowiedzi samego Jakuba Franka, czyli „Księga słów pańskich”, jedna z najbardziej osobliwych książek w literaturze polskiej, która winna być uważnie studiowana przez polonistów, historyków, psychoanalityków i filozofów (i która domaga się natychmiastowego wznowienia). No, ale powieści, która brałaby frankizm za główny temat, jeszcze nie było. A ponieważ po dzieło poczytnej powieściopisarki – nawet tak obszerne – sięgnie z pewnością znacznie więcej czytelników niż po najbardziej nawet przystępne prace historyków czy po cudaczne teksty źródłowe, znajomość tej niezwykłej historii ma teraz wielką szansę się upowszechnić – no i koniec z moją karierą salonowego piewcy frankizmu, którą ostatnimi czasy rozwijałem po godzinach. Tę nader gorzką pigułkę osładza mi wszakże świadomość dwóch wielkich zalet tej książki.
Olga Tokarczuk, „Księgi Jakubowe”.
Wydawnictwo Literackie, 912 stron,
w księgarniach od października 2014 Po pierwsze – na ile potrafię ocenić – książce Tokarczuk nic chyba nie można zarzucić ani pod względem faktograficznym, ani gdy idzie o zawiłości teologicznych sporów. Pisarka przestudiowała dostępną literaturę przedmiotu, odbyła kilka podróży i archiwalnych kwerend, a nad historyczno-teologiczną warstwą dzieła czuwało dwóch konsultantów – w tym wspomniany już Paweł Maciejko. Po drugie, i bodaj ważniejsze, opowiadając tę historię, Tokarczuk potrafi ukazać jej niewiarygodną wielowymiarowość i przytłaczające bogactwo. Plan historyczny i plan indywidualny, polskość i żydowskość, teologia i erotyka, kobiece i męskie aspekty dziejów frankizmu – chyba wszystkie najważniejsze wymiary tej historii zostają tu dostrzeżone, wychwycone i wydobyte, żaden z nich nie zyskuje też pierwszeństwa, lecz – co bardzo mi odpowiada – wszystkie one tworzą razem ruchomą, kunsztowną, utrzymującą się w równowadze konstrukcję.
Jest też jedna jeszcze olbrzymia zaleta tej książki, którą chciałbym bardzo mocno podkreślić. Otóż dzieje frankizmu to również historia nader drażliwa – zarówno dla Polaków, jak i dla Żydów. Jest w niej bowiem także całkiem zakapiorski antysemityzm polskiego kleru wygrywającego żydowskich sekciarzy przeciw ortodoksyjnym rabinom, jak też i zajadły konflikt wewnątrz społeczności żydowskiej, w którym żadna ze stron nie przebiera w środkach: frankiści posunęli się wręcz do tego, że licząc na ochronę polskiego Kościoła, nie wahali się sfabrykować dowodów potwierdzających rzekomo słuszność antysemickich oskarżeń o mord rytualny. Tokarczuk dotyka tych spraw z imponującym wyczuciem. Nad wyraz spokojnie ukazuje splot okrucieństwa i głupoty, lecz także paradoksalny węzeł, który potrafi złączyć podłość i marzenia o lepszym życiu. Gdy trzeba, pokazuje świństwo bez wahania, lecz pozwala, by kompromitowało się samo, i niespieszno jej do prawienia morałów. Nie czuje potrzeby, by zapewniać publiczność, że poglądy ma, owszem, słuszne – wedle jakiejkolwiek miary słuszności.
Sam wybór znakomitego tematu, arcygruntowny research, umiejętność pokazania tak wielu wymiarów rekonstruowanej historii i ich złożonych, wzajemnych związków, wreszcie niezwykłe zrównoważenie w obliczu zawikłanych relacji polsko-żydowskich i żydowsko-żydowskich to już oczywiście bardzo dużo.
Zarazem muszę też jednak przyznać, że ta powieść – właśnie jako powieść – pod pewnymi względami niezbyt mi się podobała. Najpierw zatem: nie cieszy mnie jakoś szczególnie język tej książki. Jest to język wartki, ale całkiem bezbarwny. Rezygnując z – owszem, często przecież ryzykownych – prób archaizacji, Tokarczuk pisze bezpiecznym językiem środka. Wynurzają się zeń czasem jakieś szczątkowe i niekonsekwentne archaizmy, mignie jakaś „waszmość” czy „kaffa”, w rozbudowanym tytule książki zaś, który w trybie cokolwiek żackiego dowcipu imituje „Nowe Ateny” Benedykta Chmielowskiego, pojawi się „memoryał”. Z potoku języka sterczą też jednak frazy rażące swoją nadmierną już nowoczesnością, kolokwializmem czy żurnalistyczno-reklamiarskim rodowodem (na targu coś sprzedaje się po „konkurencyjnych cenach”, ktoś jest „kompletnie spłukany”, a ktoś „przeżył jakąś traumę”). Drażni mnie również pomysł, by latynizmami przesycona była jedynie mowa ksiądza Chmielowskiego, a francuszczyzną – jednego tylko niejakiego starosty Łabęckiego. Mamy rozumieć, że to ich cechy osobnicze, a reszta szlachty i kleru gadała współczesną polszczyzną?
Pokusa, by tak wspaniałą historię opowiedzieć publiczności po kolei, od początku do końca, jest po prostu przemożna. No, i Tokarczuk się tej pokusie nie oparła. Wzmacnia to bez wątpienia walor dydaktyczny tej książki, ale osłabia chyba jej moc literacką. Jeśli nie liczyć pewnych wyjątkowych trybów narracyjnych, o których za moment, Tokarczuk opowiada wszystko w trybie po Bożemu i po cokolwiek nudnawemu. Najpierw było to, potem tamto, a na koniec owo. Zgodnie z najbardziej zużytą strategią konstruowania powieści historycznej szkielet faktycznych wypadków dziejowych zostaje tu wypełniony domyślanymi lub wymyślonymi postaciami pobocznymi, epizodami, szczegółami i obrazami. Tak, wszystko opowiedziane jest z niebywałą sprawnością, prowadzi się tu przez dzieje cały tłum spójnie pomyślanych i wiarygodnie zmieniających się postaci, nikogo się przy tym nie gubi, a wszystkie wątki zostają pieczołowicie domknięte. Tyle że niejednokrotnie zdarza się – niestety – że od owych domyśleń wypełniających historyczne ramy wionie nudą, trudno bowiem oprzeć się wrażeniu, że wykonano je z wyobrażeniowych prefabrykatów: kiedy jesteśmy na podolskim targu czy w ottomańskim sklepie, na pewno będzie tam mnóstwo pracowicie opisanych, barwnych, lecz w tej barwności swojej właśnie staropolskiej czy orientalnej cokolwiek przewidywalnych detali; kiedy późnym wieczorem przejeżdżamy przez Dniestr, dziewczęta z wiankami na głowach będą brodzić po wodzie niczym statystki w jakiejś rodzimej superprodukcji; kiedy zaś przemierzamy miasteczko opanowane przez zarazę, gdzieś będzie smętnie skrzypiała westernowa okiennica. Muszę też wyznać, że choć dusza moja niepraktyczna skłania się nierzadko do teologicznej dysputy, drażniły mnie często tekturowe, informacyjne dialogi i roztrząsania wypełniające spore partie tej książki. Nierzadko zdarza się, że jakaś postać specjalnie nie rozumie się na jakimś szczególe teologicznym dotyczącym judaizmu w ogóle, frankistowskiej herezji czy sytuacji Żydów, tak żeby jej lepiej poinformowany rozmówca, który zawczasu przeczytał już Scholema i Maciejkę, mógł go – jej, a przede wszystkim czytelnikowi – starannie objaśnić. Niemało dialogów w tej powieści to drętwe wymiany mające ukazać nam wielce poglądowo, jakież to rozmaite postawy można było zajmować na tym czy innym rozwidleniu frankistowskiej ścieżyny. A takiej drętwoty nie ożywiają dofastrygowane informacje o tym, że podczas jakiejś rozmowy ktoś szurał palcem w bucie. Jeśli zaś dodać do tego okoliczność, że w tak utkaną materię autorka wpłotła też kilka mądrości o wątpliwej głębi („Czasami tak się dzieje, że małżonkowie żyć bez siebie nie mogą i wolą umrzeć jedno po drugim”), lista przewinień nie będzie wcale krótka.
Liniową opowieść wzbogacają trzy inne tryby narracyjne. Jeden ma charakter epistolarny. Włączone do powieści listy, odsłaniające perspektywy poszczególnych protagonistów lub po prostu popychające akcję naprzód, skutecznie rzecz ożywiają, choć nie ma tu co marzyć o ambitnych zabiegach à la Teodor Parnicki, u którego forma epistolograficzna służyła – między innymi – zakwestionowaniu tożsamości postaci. Spora część tych listów to korespondencja między Benedyktem Chmielowskim a poetką Elżbietą Drużbacką. Ta doimaginowana przez Tokarczuk znajomość to bardzo ciekawy wątek książki, nawet jeśli także w ich rozmowach i korespondencji nie brak pewnej sztuczności (tak jest w przypadku mechanicznie rozpisanego sporu na temat latynizmów w polszczyźnie). Chmielowski i Drużbacka – reprezentujący w trybie nieco może nazbyt czytelnej alegorii encyklopedyczne starania o zgromadzenie faktów historycznych oraz siłę literackiej fantazji – dostarczają komentarza do dwoistego charakteru wysiłków samej autorki. Dwa punkty faktycznego styku tego wątku z głównym nurtem opowieści – scena, podczas której Jakub Frank uczy się czytać po polsku z „Nowych Aten”, oraz scena, w której Drużbacka spotyka Franka na Jasnej Górze i rozmawia z nim krótko o śmierci i odchodzeniu bliskich – należą do szczególnie poruszających momentów powieści.
Trzecioosobową narrację przerywają także fragmenty zapisków Natana z Buska, kabalistycznego teologa, kruchego inteligenta i jednego z najbliższych ludzi Franka, łagodnego i zawsze zbolałego, lecz zapatrzonego w charyzmatycznego i czasem brutalnego mistrza. Do tej ważnej postaci i jej perspektywy powrócę na koniec.
Wreszcie, część wydarzeń w tej historii – zgodnie z tytułem „opowiadanej przez zmarłych” – oglądamy oczyma niejakiej Jenty, babki Jakuba Franka, która zjadłszy papierek z zaklęciem opóźniającym śmierć, znalazła się w dziwnym stanie między życiem a śmiercią. Ta z początku atrakcyjna konstrukcja – ciekawy kontrapunkt dla mesjańskich marzeń o życiu wiecznym – z czasem poczyna sprawiać wrażenie nieco pustego ornamentu, który zwykłą narrację trzecioosobową wzbogaca jedynie o wyznanie wiary we wszechobecność wszystkowidzącej pramatki (która raz – coś okropnego! – spogląda przez oczy Chrystusa na krycyfiksie). Na koniec zaś perspektywa ta staje się całkiem irytująca, gdy Tokarczuk wykorzystuje ją, by nader pośpiesznie dopowiedzieć dzieje potomków poszczególnych frankistowskich rodzin. Biedna Jenta produkuje wówczas coś w rodzaju napisów o dalszych losach postaci, pojawiających się na zakończenie hollywoodzkiego filmu: ktoś dostaje „prestiżową nagrodę”, ktoś zostaje „cenioną tłumaczką”.
Istnieją dobre powody, by narzekać na formalne niedociągnięcia tej powieści. Historia Franka i frankistów jest bowiem – jako się rzekło – nader fascynująca, jest też jednak całkiem zwariowana. To – by skorzystać z podtytułu książki Tokarczuk – dzieje „wielkiej podróży przez siedem granic, pięć języków i trzy duże religie, nie licząc tych małych”, historia szalonego tournée, śmiesznego i strasznego zarazem, które grupa wykorzenionych ludzi odbyła w poszukiwaniu zbawienia lub lepszego życia, tournée, które mogło przybrać tak zdumiewające rozmiary, ponieważ siła indywidualnych pragnień zbiegła się z osobliwą konstelacją historyczną, w szczególności zaś dlatego, że wspólnoty religijne i polityczne, które przemierzali frankiści, utraciły tymczasem pewność i stabilność, chwiały się w posadach, a ich granice stały się przepuszczalne. Jest to zatem – by skorzystać z formuły Pawła Maciejki – historia pewnego karnawału, który odbył się na pograniczu religii, kultur, państw i epok.
Jeszcze bardziej zwariowana jest sama „Księga słów pańskich”. Ten zdumiewający dokument to – by dla odmiany skorzystać z formuły Henryka Rumelda, niesłusznie zapoznanego badacza frankizmu z Uniwersytetu Muri im. Franza Kafki – kombinacja traktatu mesjańskiego i opowieści pikarejskiej, gdzie rolę zbawcy odgrywa osobnik, który sam określa się mianem „prostaka”, chamskim gestem przecinający gordyjskie węzły wielowiekowych dysput. To także najbardziej polskie pismo święte, w którym rolę miejsca Ziemi Obiecanej, a zarazem miejsca ostatecznego wygnania, rolę miejsca najjaśniejszego i najciemniejszego zarazem – jak u Tokarczuk rabi Nachman nazywa Jasną Górę – odgrywa nasza dobra i głupia Rzeczpospolita. To wreszcie rozprawa, w której czytelnik sam, bez jakiegokolwiek wsparcia ze strony uładzonej narracji musi konfrontować się z niepokojącą, lecz niewątpliwą charyzmą naszego rodzimego mesjaszyny.
Taka zwariowana, wprost buzująca historia zasłużyła sobie chyba na nieco odważniejszą, dzikszą formę, która w pełni oddałaby sprawiedliwość jej sile – i doprowadziła do literackiej eksplozji zmagazynowany w niej materiał wybuchowy. Nie zaszkodziłaby jej spora porcja choćby i okrutnego poczucia humoru – a tego w „Księgach Jakubowych” raczej nie uświadczysz. Najchętniej zobaczyłbym tę historię sfilmowaną przez takiego choćby Ksawerego Żuławskiego, z Krzysztofem Majchrzakiem w roli głównej (niezły byłby też Bronisław Wildstein, ale chyba ma inne sprawy na głowie). Skoro zaś o filmach mowa, warto przypomnieć, że trzy lata temu przez polskie ekrany przemknął niepozbawiony wad, lecz niezwykle interesujący film „Daas”, również bazujący na dziejach frankizmu. Reżyser filmu, Adrian Panek, zrezygnował ze szczegółowego relacjonowania tych dziejów, skupił się na jednym wycinku historii, a samego Franka pokazał bardzo mało – w tym sensie „Daas” nie posiada waloru popularyzatorskiego, którym obdarzona jest niewątpliwie książka Tokarczuk. Swój sukces film zawdzięcza jednak właśnie tym samonarzuconym ograniczeniom, ukazując bowiem dwa komplementarne wątki – byłego wyznawcy, który pragnie ostatecznie opuścić orbitę sekty, oraz austriackiego urzędnika, który coraz bliżej, z lękiem, lecz i nie bez pewnych nadziei przygląda jej się z zewnątrz – potrafi oszczędnymi środkami nakreślić cały dramat nadziei i okrucieństwa, zawrotną kombinację błazenady i powagi. Nawiązując do estetyki Wojciecha Hasa i jego ekranizacji prozy Brunona Schulza, pokazuje też w błyskotliwy sposób, jak w zestawieniu z karnawałowym dworem Franka swoją paradną naturę odsłaniają także realne struktury imperialnej władzy. Tego rodzaju rewelacji książka Tokarczuk oferuje znacznie mniej, niż by się chciało.
Jeśli jednak „Księgi Jakubowe” – przy wszystkich niewątpliwych zaletach, które wyliczyłem na początku – pod pewnymi względami mnie rozczarowały, to pewne partie tej opowieści do głębi wstrząsnęły duszą moją zatwardziałą, tak że wiele grzechów jestem w stanie autorce wybaczyć. Otóż największym dokonaniem Olgi Tokarczuk wydaje mi się wydobycie melancholijnego, często wręcz rozpaczliwie smutnego wymiaru frankistowskiej awantury, który jest wszak rewersem owego karnawału. Jak nader przekonująco pokazuje Tokarczuk, opuszczając świat żydowski, frankiści wykonali krok w nieznane. W swoim konflikcie ze społecznością żydowską zagalopowali się na tyle, że nie mieli już właściwie innego wyboru jak tylko chrzest. Wyruszając w drogę za swoim Panem, liczyli na zbawienie i żywot wieczny, a przynajmniej na autonomiczne terytorium, gdzieś na Podolu. Znaleźli się jednak bez żadnej osłony w obcym świecie, w którym musieli borykać się z nieufnością lub wrogością otoczenia – i ze zwykłymi, niewesołymi realiami życia niezbawionego. Powoli, lepiej lub gorzej, zaczęli jakoś sobie radzić. I przynajmniej niektórzy z nich jakoś tam przecież na tym wyszli: lepiej robi się w Polsce interesy, gdy ma się polskie nazwisko, a na dodatek szlachectwo. Tokarczuk niespiesznie pokazuje tę melancholię dogasających marzeń, gnicie i zezwyczajnienie sekciarskiego żywota. Z niebywałym wyczuciem i współczuciem obserwuje tych ludzi o podwójnych imionach i zdwojonej tożsamości, tych niedopasowanych do polskiego świata ponuraków, tych zgorzkniałych Jakubków w Ezawowej skórze, co nigdy już nie odwiedzą bliskich, którzy pozostali w tamtym, porzuconym świecie. Istotną rolę odgrywają tutaj zwłaszcza późniejsze partie zapisków Nachmana z Buska (po spolszczeniu: Piotra Jakubowskiego). Ten wrażliwiec nader słabo odnajduje się w nowym świecie, w jego zapiskach szczególnie mocno więc do głosu dochodzi ów dojmujący smutek, ostatecznie przełamany wszakże nadzieją na mistyczne „światło”, którą – mimo zwątpienia, a nawet rozpaczy – Nachman zachowuje do końca. Emblematyczna zaś dla całego tego gorzkiego, dwuznacznego procesu jest wspomniana już, naprawdę wielka scena, podczas której Jakub Frank uczy się czytać po polsku z „Nowych Aten” Benedykta Chmielowskiego. Wcześniej dowiadujemy się, że w świecie zbawionym wszystko będzie może na odwrót – może czas popłynie wstecz, może wszystko będzie zmierzać do źródła, może będzie inny alfabet. Teraz Frank musi nauczyć się czytać książkę odwrotnie niż dotąd: od lewej do prawej. Ale to nie Nowa Jerozolima, to tylko – i aż – „Nowe Ateny”. Chcieliśmy zbawienia, a wyszła nam Polska. Naciemniejsza i najjaśniejsza zarazem. Ale przecież można było trafić gorzej.
Książka Olgi Tokarczuk opowiada dzieje grupki żydowskich konwertytów, które ostatecznie okazały się jedynie epizodem, zarówno w historii żydowskiej, jak i polskiej. Ale czy na pewno? Czy gdzieś tam w głębi każdy z nas nie czuje się nieswojo w swojej Ezawowej skórze? Czy gdzieś tam na dole się od siebie nie odkleja? I czy zarazem owo odklejenie, źródło niezręczności, nie budzi w nas wciąż na nowo tej większej nadziei, nadziei smutnego Nachmana z Buska vel Piotra Jakubowskiego, że jeśli tylko coś rozedrzemy, coś poprawimy, coś zszyjemy inaczej, gdzieś w fałdach rzeczywistości – polskiej nowoczesności – błyśnie okruch światła? Właśnie dlatego, że nie sposób tak łatwo oddalić tych pytań, „Księgi Jakubowe” wydają mi się książką bardzo ważną. Wszyscy możemy dogrzebać się w sobie frankisty, czyśmy z Żyda, czyśmy z chłopa, czyśmy z króla.