Trochę dziwny chłopak
fot. vtornick / Flickr CC

Trochę dziwny chłopak

Dariusz Sośnicki

Max Blecher opowiada o dziwnej przygodzie bycia człowiekiem z mroczną, przejmującą logiką. Unika literackich sztuczek, niepotrzebnych ekstrawagancji i nie szafuje cudownością

Jeszcze 4 minuty czytania

„Niedziela, 5 czerwca 1938. Zmarł Blecher. Pochowano go we wtorek w Roman (...). Był to zawsze trochę dziwny chłopak, żyjący, wskutek straszliwego bólu, jakby w innym świecie”. Mihail Sebastian, „Dziennik 1935–1944”.

Wszystko wskazuje na to, że rok 2013 będzie w Polsce rokiem tego „trochę dziwnego chłopaka”. Właśnie ukazała się u nas jego pierwsza powieść, „Zdarzenia w bliskiej nierzeczywistości”, a jesienią ma się ukazać druga i ostatnia, jaką za życia opublikował, „Zabliźnione serca”. Napisał niewiele więcej, umarł w wieku dwudziestu ośmiu lat, z czego dziesięć ostatnich naznaczonych było ciężką chorobą, która szybko i dożywotnio przykuła go do łóżka.

Przyszedł na świat w prowincjonalnych Botoszanach, w północnej części historycznej Mołdawii, prawie dokładnie w połowie drogi między miastami, które w XX wieku zdobyły w literaturze dużo większy rozgłos, Czerniowcami i Jassami. Czerniowce dzięki Paulowi Celanowi i Rose Ausländer, Jassy dzięki Curzio Malapartemu, autorowi genialnej powieści „Kaputt”, zawierającej opis pogromu na tamtejszej społeczności żydowskiej, do którego doszło w 1941 roku. Blecher urodził się w dość zamożnej rodzinie żydowskiej i wkrótce przeniósł się z nią na południe, do jeszcze bardziej prowincjonalnego miasta Roman, gdzie jego ojciec otworzył sklep z porcelaną. To tutaj Maks ukończył szkoły i to stąd wyjechał do Paryża, aby studiować medycynę. Ze studiów jednak wiele nie wyszło, bo krótko po przyjeździe, w 1928 roku, zdiagnozowano u Maksa chorobę Potta, czyli gruźlicę kręgosłupa. Rokowania nie były optymistyczne, los postanowił nie robić dla przyszłego pisarza wyjątku i po licznych pobytach w sanatoriach Francji, Szwajcarii i Rumunii Blecher powrócił na stałe do Roman.

Max Blecher, „Zdarzenia w bliskiej
nierzeczywistości”
. Przeł. Joanna Kornaś-Warwas,
Wydawnictwo Pogranicze, Sejny, 120 stron,
w księgarniach od czerwca 2013
Bez choroby prawdopodobnie nie byłoby Blechera-pisarza. Znawcy tematu, w tym tłumacz „Zdarzeń” na język angielski, Alistair Ian Blyth, podkreślają, że cała literacka twórczość Blechera powstała w okresie jego choroby. Zadebiutował opowiadaniem w 1930 roku, w 1934 wydał tomik surrealizujących wierszy „Przezroczyste ciało”, w 1936 „Zdarzenia w bliskiej nierzeczywistości”, a rok później „Zabliźnione serca”; pośmiertnie, w 1971 roku, ukazał się dziennik z sanatorium „Rozświetlona jama”.

Rówieśnik Eugène’a Ionesco, nieco tylko młodszy od Tristana Tzary; to zadziwiające, że należący do znakomitej i skłonnej do eksperymentu generacji rumuńskich pisarzy, mający za życia wydane książki, w końcu korespondujący z wybitnymi intelektualistami, Heideggerem czy Bretonem, pisarz doczekał się takiego pożegnania jak to z dziennika Sebastiana. Czyżby w trzeciej dekadzie pochodu awangardy przez Europę, po dobrze przyswojonym w Rumunii surrealizmie, były jeszcze w literaturze rzeczy, które wydają się zbyt dziwne i niezrozumiałe?

Jak mówią moi znajomi filolodzy rumuńscy, po śmierci Blechera niewiele się zmieniło: nie popadł w zapomnienie, ale funkcjonował ciągle na prawach „trochę dziwnego chłopaka żyjącego w innym świecie”; owszem, czytano go na studiach, ale do podręczników nie trafił; wznawiano jego książki, jednak nie przedarł się do szerszej publiczności, po jego utwory sięgali raczej pisarze i literaturoznawcy. Jednak sięgali konsekwentnie przez kilkadziesiąt lat. I to coraz częściej, bo gdy w 2000 roku czasopismo literackie „Observator Cultural” zapytało czytelników o najlepsze rumuńskie książki dwudziestego wieku, Blecher znalazł się w pierwszej dziesiątce. Podejrzewam, że jako autor „Zdarzeń”. Mówi się też, że Mircea Cărtărescu, największa chyba gwiazda współczesnej literatury rumuńskiej, nie byłby tym, kim jest, gdyby Blechera uważnie nie czytał.

„Zdarzenia w bliskiej nierzeczywistości” właściwie nie mają fabuły. Na pierwszych stronach powieści znajdujemy się w bliżej nieokreślonym pokoju, a narrator mówi do nas w pierwszej osobie i w czasie teraźniejszym. Zdaje relację ze swoich ćwiczeń w widzeniu, zagląda w głąb siebie, przeprowadza kolejne eksperymenty na rzeczywistości, o której raczej nie ma sensu rozstrzygać, jak bardzo jest rzeczywista w potocznym tego słowa znaczeniu. Odnosimy nieodparte wrażenie, że narrator jest na ten pokój skazany. I że wyjście z niego może się odbyć tylko przez wyobraźnię. Po kilkunastu stronach zostajemy przeniesieni do czasów dzieciństwa bohatera, by towarzyszyć mu w na pozór bezcelowym snuciu się po uliczkach miasta Roman i okolicznych pustkowiach. Aż do sceny finałowej, która rozegra się w tym samym pokoju i w tym samym czasie.

Max Blecher

Te peregrynacje nie będą jednak nostalgicznym powrotem do czasów beztroski i naiwności. Natychmiast po zmianie scenerii narrator zacznie nam opowiadać o swoich dziecięcych „kryzysach”, a ich nawroty będą wyznaczać rytm powieści. Kiedy tylko bohater wejdzie w którąś z „przeklętych przestrzeni” w odludnych częściach miasta albo znajdzie się sam w jakimś pomieszczeniu, ogarnie go niezrozumiała słabość, osobowość zacznie tracić kontury, a rozproszona świadomość osiągnie na krótko stan nadzwyczajnej, hektycznej aktywności. W tych stanach doświadcza świata z ekstatyczną i bolesną zarazem intensywnością. Najbanalniejsze zdarzenia przeradzają się w misterium, rzeczy odsłaniają swoje nowe, niezwykłe oblicze.

Wokół mnie ewoluowały proste i elementarne sprawy życia. Świnia ocierała się o płot i zatrzymywałem się na dłużej, by na nią popatrzeć. Nic nie przewyższało w doskonałości odgłosu pocierania szorstkich włosów o drewno; odnajdywałem w nim coś bardzo satysfakcjonującego oraz kojące zapewnienie, że świat istnieje nadal…

Jednak Blecher jest modernistą z krwi i kości, trochę spóźnionym dzieckiem epoki wielkiej melancholii w sztuce. Jego ekstazy niewiele mają wspólnego z mistycznym zachwytem nad światem, w którym panuje jakkolwiek pojmowany wyższy ład. Kryzysy są kryzysami w obu znaczeniach, epifanie bez wątpienia świeckie, a Blecherowska transcendencja jest transcendencją pustą. Tylko taki wyrwany z kontekstu cytat może sugerować co innego. Zrównoważmy go zatem prędko:

Kiedy wkroczyłem w wiek dorosłości, nie miewałem już „kryzysów”, ale ów stan zamroczenia, który je poprzedzał, i następujące po nim uczucie głębokiej bezużyteczności świata stały się poniekąd moim naturalnym stanem.
Bezużyteczność wypełniła zakamarki świata niczym płyn, który rozlewa się we wszystkich kierunkach, a niebo nade mną, niebo wiecznie poprawne, absurdalne i nieokreślone, przybrało własny kolor rozpaczy.

Niekonsekwencje należy policzyć autorowi na plus, bo wygląda na to, że niczego się tu nie ustala z góry, dostajemy relację tak bezpośrednią, jak to tylko w literaturze możliwe. Zresztą ta emocjonalna sinusoida staje się kolejną zasadą kompozycyjną powieści. „Nadzwyczajny chaos, pełen okrutnych niedoli i ekstatycznych szczęśliwości” – oto czym jawi się narratorowi rzeczywistość. To także wcale trafna definicja tej książki.

Jeśli chodzi o metodę pisarską, najbliżej Blecherowi do surrealizmu. Nie wiadomo do końca, czy kryzysy przychodziły z zewnątrz, to znaczy z ciała, co przy autobiograficznej lekturze książki jednak się narzuca, czy to raczej ciało padało ofiarą eksperymentów duchowych bohatera, sądującego swoją podświadomość metodycznie i bezwzględnie. Chyba był do takich praktyk szczególnie predestynowany, nie musiał się uciekać do flagowych metod surrealistów, jak na przykład zapis automatyczny, który miał gwarantować ominięcie punktów kontrolnych rozsądku i prawdopodobieństwa, a na planie literackim wydostanie się z kolein konwencjonalnej narracji. Blecher opowiada o dziwnej przygodzie bycia człowiekiem może nie ze spokojem, ale z jakąś mroczną, przejmującą logiką, unikając literackich sztuczek, niepotrzebnych ekstrawagancji i nie szafując cudownością.

Przy tym wszystkim można czytać „Zdarzenia w bliskiej nierzeczywistości” jako powieść inicjacyjną. Mamy tu kanoniczne dla dorastającego chłopca wtajemniczenia: w seksualność, śmierć, a nawet, co przy tak wsobnym charakterze protagonisty nieco zaskakujące, w życie społeczne i jego rytuały. Swoją drogą, seksualność bohatera jest nader wybujała i na stronach tej niezbyt obszernej powieści przytrafią mu się nie tylko banalne eksperymenty z równolatkami pod kołdrą czy w ciemnej sieni. Mamy tu także piękną, pełna napięcia i wyraźnie masochistyczną scenę uwodzenia nastoletniej Klary w sklepie z maszynami do szycia, snucie się po mieście za dojrzałą kobietą, a nawet homoerotyczną przygodę z niejakim Walterem, czytelnikiem przygód Buffalo Billa, przywracającym naszego omdlałego bohatera do zmysłów indiańską metodą, która dziś z czystym sumieniem nazwalibyśmy stosunkiem oralnym.

A wszystko to rozgrywa się w scenerii znanej i egzotycznej zarazem; z jednej strony domy i sklepiki drobnych kupców żydowskich (ten z maszynami do szycia nie jest jedyny), z drugiej mieszkańcy podupadłych ruder, jarmarcznych bud, aktorki prowincjonalnej rewii; tu zaprzyjaźniona rodzina kupca Webera, ówdzie zaborczy pracownicy zakładu pogrzebowego dający lekcję fachu zrozpaczonemu bratu osoby zmarłej, który zapragnął sam przygotować denata na ostatnią drogę.

Szukając dla Blechera towarzystwa w literaturze, wymienia się najczęściej Franza Kafkę, Roberta Walsera i Brunona Schulza. Kolejność powinna być zdecydowanie odwrotna, choćby z powodu scenerii prowincjonalnego miasta na krańcach dawnej Monarchii Austro-Węgierskiej, w jakiej rozgrywają się „Zdarzenia”. Blecher prawie na pewno nie czytał Schulza, sytuacja odwrotna też mało prawdopodobna, jednak zbieżności jest tutaj zaskakująco dużo. Pewnie niektóre motywy i rekwizyty występujące u obu pisarzy były wówczas po prostu popularne, ale jednak ich podobna konfiguracja daje do myślenia. Mamy więc u Blechera rzeczone sklepy, mamy motyw księgi, mamy lokalną, obnażającą się publicznie wariatkę, mamy w końcu kino i wypełnione woskowymi figurami panoptikum; to ostatnie u Blechera, podobnie jak u Schulza, urasta do rangi symbolu. I u obu w końcu płonie – w świecie Schulza naprawdę, u Blechera w marzeniu, ale czy to coś zmienia? No i bohater Schulza, przynajmniej ten ze „Sklepów cynamonowych”, jest mniej więcej w wieku bohatera „Zdarzeń”.

To, co obaj wyprawiają z rzeczywistością, także jest do pewnego stopnia podobne. Choć przy Blecherze Schulz jest pisarzem radosnym i eleganckim, a jego bohater to zaledwie początkujący herezjarcha i fantasta, w imię romantycznego arcyksięcia Maksymiliana uwalniający rzeczywistość spod panowania rygoru i nudy, których uosobieniem i gwarantem jest starszy brat arcyksięcia, nieśmiertelny cesarz Franciszek Józef. Blecher wyzwala rzeczywistość ze wszystkiego. W imię niczego. Jak brzmi ostatnie zdanie tomu „Sklepy cynamonowe”? „Kot mył się w słońcu”. Nawet jeśli ów kot jest figurą banalności ogarniającej miasto, gdy kończy się noc wielkiego sezonu, to Schulz po przygodzie wyobraźni, jaką nam zafundował, odstawia nas jednak grzecznie do domu. Blecher inaczej. Jego książkę otwiera motto z Shelleya: „I pant, I sink, I tremble, I expire”, zamyka zaś zdanie: „Zawsze tak było, zawsze, zawsze.”

Jedyne wytchnienie daje bohaterowi „Zdarzeń” doświadczenie teatralności i sztuczności świata, choć i one budzą w nim skrajne emocje, fantazjował przecież na temat zagłady panoptikum, w książce mamy także scenę pożaru w kinie. Zresztą nawet w apologiach świata upozowanego pobrzmiewa tu niekiedy nuta gorzkiej ironii:

Woskowe postaci były jedyną autentyczną rzeczą na świecie, tylko one ostentacyjnie falsyfikowały życie, stanowiąc część, za sprawą ich dziwnego i sztucznego bezruchu, prawdziwego obrazu świata. Mundur podziurawiony kulami i splamiony krwią jakiegoś austriackiego arcyksięcia, o smutnej i żółtej twarzy, był o wiele bardziej tragiczny niż jakakolwiek realna śmierć.

Nawiasem mówiąc, czy ten austriacki arcyksiążę to nie Schulzowski Maksymilian, nieszczęsny cesarz Meksyku, pojmany w czasie wojny domowej i stracony przez republikanów? Wygląda na to, że w panoptikach Drohobycza i Roman wystawiano te same woskowe figury.

Bohater Blechera nie tylko przygląda się światu zastygłemu w teatralnych pozach, sam także je przybiera. Tak jak w jednej z najlepszych literacko scen powieści, gdy snując się wieczorem uliczkami miasta, zaczyna śledzić nieznaną sobie kobietę. Zapamiętuje się w tym tak bardzo, że dociera pod dom nieznajomej, a gdy ta, nie zauważywszy go, znika we wnętrzu, postanawia zakraść się do ogrodu i z niezrozumiałych dla siebie powodów odegrać rolę adoratora. Wchodzi do klombu, klęka, kładzie rękę na sercu i przyjmuje „błagalną pozycję”. Decyduje zostać tam jak najdłużej i odczuwa z tego powodu irracjonalną radość.

Postanowiłem tkwić w całkowitym bezruchu, nawet jakby nikt mnie nie przegonił i musiałbym pozostać tak do następnego dnia rano. Powoli skostniały mi ręce i nogi i moja pozycja zyskała wewnętrzną skorupę bezkresnego spokoju i nieruchomości.

Ktoś go jednak zauważa. Trywialne przegonienie intruza nie wchodzi w grę:

– Jak długo tak tkwi? – usłyszałem nagle krzyki w domu i światło na zewnątrz zgasło.
W ciemności poczułem wyraźniej powiew nocnego wiatru i odosobnienie, w jakim się znajdowałem w ogrodzie obcego domu.
Po kilku minutach światło zapaliło się ponownie, a potem na nowo zgasło. Ktoś w domu zapalał je i gasił, by zobaczyć, jak to na mnie działa.
W dalszym ciągu tkwiłem nieruchomo, zdecydowany stawić czoła doświadczeniom cięższym niż zabawy światłem. Trzymałem nadal rękę na piersi, a kolano na ziemi.
Drzwi otworzyły się i ktoś wyszedł do ogrodu, podczas gdy gruby głos z domu zawołał:
– Zostaw go, zostaw go w spokoju, sam sobie pójdzie.
Kobieta, którą śledziłem, podeszła do mnie. Była teraz w podomce, z rozpuszczonymi włosami i w pantoflach. Patrzyła mi w oczy i przez kilka sekund nic nie powiedziała. Pozostawaliśmy tak oboje w milczeniu, w końcu położyła mi rękę na ramieniu i powiedziała łagodnie:
– No… skończyło się już.

Czy bohater odetchnął? Tym razem niestety nie. Najpierw poczuł się, jak najsłuszniej, „rozbrojony”, a po chwili znów oddał się rozpaczy. Scena w każdym razie wyborna, napięcia rozłożone po mistrzowsku. Dziwaczny, niezrozumiały nawet dla niego samego spektakl młodzieńca z jednej strony – codzienna krzątanina i zdrowy rozsądek z drugiej. I ten znakomity finał, gdy cząstka drugiego świata robi krok w stronę pierwszego i mediując, wygasza konflikt.

Takich scen jest w książce więcej. Nieco je zaniedbałem, skupiając się na postaci tego „zawsze trochę dziwnego chłopaka”, ale przecież prawie nic o nim w Polsce nie wiadomo. Zresztą to, co naprawdę dobre literacko, rzadko poddaje się parafrazie i omówieniu. Trzeba to czytać.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.