CAMP:
„Notatki” Susan Sontag

Bogusław Deptuła

Campowy rodzaj obcowania ze sztuką odrzuca zwyczajowe kategorie „dobry-zły” jako niewystarczające. I proponuje nową: „rzeczy tak złych, że aż dobrych”

Jeszcze 1 minuta czytania

Trzeba mieć serce z kamienia, aby się nie śmiać czytając o śmierci Małej Nell
Oscar Wilde


„Wiele jest na świecie rzeczy nienazwanych i wiele rzeczy, które nigdy nie zostały opisane, jeżeli nawet były nazwane. Jedną z nich jest rodzaj wrażliwości występujący pod kultową nazwą „kamp” – odmiana wyrafinowania, który jednak wyrafinowaniem nie jest” – tak zaczynała swój tekst pierwsza teoretyczka campu, Susan Sontag. Potem w kolejnych odsłonach, którym patronował wielki mistrz campu Oscar Wilde, starała się przybliżyć do tej odmiany wyrafinowania. Sprawiało jej to pewną trudność, bo słowo camp określa tak naprawdę dwa zjawiska, wzajmnie się przenikające i praktycznie nierozłączne. Po pierwsze to styl odbioru czy wrażliwość, sposób patrzenia na świat sztuki. Umiejętność znajdowania perwersyjnej przyjemności tam, gdzie tak zwany dobry smak odwraca z odrazą wzrok: w musicalach, komiksach, filmach pornograficznych (tu konieczne jest doprecyzowanie – filmach pornograficznych oglądanych bez podniecenia). Ten rodzaj obcowania ze sztuką odrzuca zwyczajowe kategorie „dobry-zły” jako niewystarczające. I proponuje nową: „rzeczy tak złych, że aż dobrych”. Nie jest to jednak ten rodzaj złośliwości czy drwiny, z jaką wyższe przygląda się niższemu.

Camp zdaniem Sontag jest akceptacją tego, co ludzkie, a więc ułomne: „Smak kampu jest rodzajem miłości, miłości do ludzkiej natury. Smakuje raczej niż sądzi małe triumfy i niezręczności... Utożsamia się z tym, co go cieszy. (...) Kamp jest tkliwym uczuciem”. Ale camp jest nie tylko w oku patrzącego. Sontag odkrywa go w samych przedmiotach. Tych, które są przesadne, nadmierne i nienaturalne, chorobliwie namiętne, przerysowane, teatralne. Hermafrodytyczne, zbyt męskie albo zbyt kobiece. W tych, których forma góruje nad treścią i tych, które rozsadza zbyt wielkie uczucie. I takich, które miały być poważne i wzniosłe, a nie są. Campem jest misterna lampa Tiffanego, „Jezioro Łabędzie”, rysunki Aubreya Beardsleya, suknia uszyta z milionów piórek i niektóre filmy Marleny Dietrich (a raczej prawie wszystkie). Zdaniem Sontag są całe dziedziny szczególnie przesiąknięte campem, takie jak klasyczny balet, opera i film. W nich królują niezmienne, przerysowane charaktery („kobieta zgubiona”, „kobieta szalona”, „kochanek”, „utracjusz” itp.) i niewytłumaczalne tak naprawdę emocje. Sontag jest bezlitosna: „W pewnej mierze tłumaczy to fakt, że operę i balet uważa się za tak wielkie skarby campu, ponieważ żadna z tych form nie potrafi zdać sprawy z komplikacji ludzkiej natury”. Przyznajmy mimochodem, że ta świętokradcza uwaga rozjaśnia dlaczego poszukiwanie głębszego psychologicznego sensu na przykład w „Traviacie” jest zadaniem bezcelowym. Lepiej się „Traviatą” cieszyć, niż próbować ją zrozumieć, taka nauka płynie z lektury Sontag.

Grób Susan Sontag na Cmentarzu Montparnasse
w Paryżu, dzięki licencji Creative Commons
Attribution-Share Alike 2.5 Generic/Wikimedia
Commons
W tym momencie trzeba wprowadzić kolejne rozróżnienie: na camp naturalny, który rozpoznajemy w dziele bez świadomej intencji jego twórcy i camp cyniczny, wyrachowany – rodzaj zamierzonej twórczej strategii. Pewne dzieła, w tym opery, są campowe w sposób naturalny. I znowu Sontag jest bezkonkurencyjna: „Jest mało prawdopodobne, aby tyle oper z tradycyjnego repertuaru było tak zadowalającym nas campem, gdyby kompozytorzy nie brali na serio melodramatycznych bzdur większości librett”. Ten camp to camp najczystszy, naiwny, o szczerych intencjach, który chce nas wzruszyć i zadziwić. W dziełach, w których camp jest wykalkulowany, takich jak opery Samuela Barbera, Sontag odkrywa za to pewien chłód i metaliczny posmak cynizmu. Taki camp po prostu daje mniej satysfakcji.

„Mówić o campie, to go zdradzać”, pisała jego odkrywczyni. Od 1964 roku, kiedy opublikowała swoje „Notatki”, camp został po wielokroć zdradzony, a na koniec sprzedany. Wydaje się, że utracił swoją subwersywną moc. Stał się nie tyle sposobem obcowania z kulturą masową, co środkiem używanym i nadużywanym przez nią samą. Takie wydarzenia, jak konkurs Eurowizji czy koncerty Lady Gaga są – każde w swoim rodzaju – tak campowe, że potrzebowalibyśmy jakiegoś turbo campu nowej generacji, żeby móc czerpać z nich przyjemność opisywaną przez Sontag. Czy zdradzony camp może się na coś jeszcze przydać operze? A może właśnie tylko w operze camp jest wciąż u siebie w domu?

Susan Sontag, „Notatki o kampie, tłum. Wanda Wertenstein, „Literatura na świecie 1979 nr 9.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.