Jarkowi
Najprościej byłoby napisać: dziwna książka. Jednak już o tylu tak napisano, że trudno to zrobić całkiem na poważnie. A jednak „Dolina Muminków w listopadzie” jest dziwna. To ostatnia, dziewiąta część opowieści o Muminkach, jedynych w swoim rodzaju bajkowych postaciach, wymyślonych przez piszącą po szwedzku fińską pisarkę Tove Jansson.
Przedstawiać Muminków nie ma co, tak czy inaczej znają je wszyscy. Z ich autorką bywa inaczej, bo nie zabiegała o propagowanie własnej biografii. Miała do tego osobiste powody. Choć napisała nieco kostyczną autobiografię pt. „Córka rzeźbiarza”. Brak w niej pikantnych szczegółów, ale sam tytuł jest już znaczący, bo ojca w życiu pisarki z pewnością więcej było niż matki. Mama – córka pastora – pozostaje figurą nieodgadnioną. Wiadomo, że projektowała i rysowała. Znawcy pisarstwa i życia Tove Jansson w Tatusiu Muminka dopatrują się rysów ojca pisarki, nieco niezaradnego, niefrasobliwego. Po obojgu rodzicach najpewniej odziedziczyła talenty plastyczne. Była wszak niezrównaną wprost ilustratorką swoich książek. To jedne z najlepszych ilustracji w dziejach książek dla dzieci. Artystyczne zdolności mieli również obaj młodsi bracia pisarki.
Powróćmy jednak do „Doliny Muminków w listopadzie”; otóż w tym zamykającym cykl tomie Muminków nie ma. Wyjechały i nie wracają. Oczywiście są przemożnie obecne na każdej niemalże stronie, ale fizycznie ich brak. I mimo, że ich nie ma, to do opuszczonego domu w dolinie ściągają postaci znane z innych tomów. Włóczykij, Homek Toft, Filifionka, Paszczak, Mimbla, a na koniec nieco nieznośny Wuj Truj. Wszyscy oni są nieznośni, może z wyjątkiem Homka Tofta, który budzi uczucia wyłącznie opiekuńcze. Neurasteniczna Filifionka, autystyczny Włóczykij, nadpobudliwy Paszczak, egocentryczna Mimbla, nieznośny, jako się rzekło, Wuj Truj – tworzą menażerię mogącą nawet świętego Franciszka doprowadzić do szału. A jednak, mimo kłótni, sprzeczek i najdziwniejszych zachowań, można nawet całkiem nieźle odnaleźć się wśród tych wymyślonych figur, może aż nazbyt dobrze, jak we własnej rodzinie, czy na przykład w jakiejś efemerycznej redakcji jakiegoś dość kulturalnego pisma, wychodzącego na świat co dwa tygodnie. Możliwości odczytań jest z pewnością nieskończenie wiele. Jedno nie pozostawia wątpliwości, owym zwierzętom – no bo mają łapki i pyszczki – przypisane zostały cechy, fobie, natręctwa i śmieszności aż nazbyt ludzkie.
W tym późnym tomie Jansson pisze już chyba dla samej siebie, nie dla dzieci wcale. Chyba że dopiszemy jej książkę do wcale długiej listy dzieł i autorów, którymi raczej można dzieci straszyć niż zabawiać: Andersen, Bracia Grimm, Amicis, Roald Dahl. Dzieci ponoć uwielbiają się bać. Ja takim dzieckiem nie byłem, a lektura „Brzydkiego kaczątka” napełniała mnie rozpaczą (a nie optymizmem) i myślą, że być może wyrosnę na łabędzia. „Dolina Muminków w listopadzie” jest dziełem głęboko melancholijnym, choć może także wywoływać optymizm, ale raczej nie wśród czytelników młodszych niż lat piętnaście.
rys. surdabsDom w Dolinie Muminków stał jak zawsze dla wszystkich otworem. Przed wyjazdem Mama Muminka zostawiła tylko list: „Bardzo proszę nie rozpalać w piecu, bo mieszka w nim przodek”.
Jednym ze stałych faktów tworzących atmosferę domu były spontaniczne zachowania Mamy Muminka, a wśród nich na czele postawiłbym smażenie naleśników, podawanych nieodmiennie z konfiturami. Rozwiązywała kłopoty w najprostszy możliwy sposób – podawała dobre, przyjazne i proste jedzenie. Gdy owego listopada zabrakło Mamy Muminka, jej rolę przejęła Filifionka, która podobno lubiła gotować i najpewniej robiła to dobrze. „Cały czas od samiutkiego początku, myślała, że będzie gotować. Lubiła ustawiać na półkach piękne rzędy słoików i torebek, bawiło ją wymyślanie nowych sposobów przemycania starych resztek w zapiekankach i krokietach, tak, żeby nikt ich nie rozpoznał. Uwielbiała gotować możliwie oszczędnie, żeby się nie zmarnowało najmniejsze ziarno kaszy manny”. Gdy Wuj Truj złowił rybę, postanowiła przygotować zapiekankę. „Ryba Filifionki była gotowa punktualnie o drugiej. Kryła się w wielkiej, dymiącej, przyrumienionej zapiekance. W całej kuchni pachniało jedzeniem kojąco i przekonywająco. Kuchnia stała się rzeczywiście kuchnią, bezpiecznym miejscem gdzie roztacza się opiekę nad wszystkim, tajemniczym sercem domu, jego najgłębszym wnętrzem, gdzie nic nie grozi”. Wszystko w tym opisie wydaje się tak idealne, jak tylko idealny może być ideał.
Kilka stron dalej pojawia się niezbyt konkretny opis tego, jak gotowała gospodyni: „Mama Muminka lubiła gwizdać podczas gotowania – powiedziała Mimbla. – Wszystko było tak trochę byle jak… Nie wiem, ale było inaczej. Czasem brali ze sobą jedzenie i gdzieś jechali, a czasem wcale nie jedli…”. W związku z tym Filifionka funduje wszystkim piknik… w listopadzie: „… wyszła, niosąc jedzenie. Była to zupa z płatków owsianych. Lekki, ale zimny wiatr ciągnął doliną i na zupie powstał kożuch. […]
– Dlaczego musimy jeść na dworze? – skarżył się Wuj Truj, odsuwając kożuch na brzeg talerza.
– Kożuch też trzeba zjeść – zwróciła mu uwagę Filifionka.
– Dlaczego nie siedzimy w kuchni? – powtórzył Wuj Truj.
– Czasami robi się to, co akurat przyjdzie na myśl – odpowiedziała Filifionka niecierpliwie. – Bierze się ze sobą jedzenie albo na przykład nie je się wcale! Wtedy jest zabawnie!
Stół stał krzywo na nierównej ziemi, Paszczak trzymał talerz obiema łapkami”.
I to właśnie jest ta różnica. U Filifionki wszystko jest wysilone, wymyślone, policzone, wymęczone – choćby kosztem gości. Mama Muminka, nawet jeśli wpadłaby na pomysł listopadowego pikniku, to w tych warunkach szybko by z niego zrezygnowała, widząc swój błąd. Filifionka nie była w stanie go dostrzec, i raczej była skłonna przypisać wszystkim innym brak woli do zabawy i chęci zjadania kożucha z owsianki.
rys. Malwina KonopackaTo był błąd natury raczej towarzyskiej, a nie kulinarnej. A kuchenne błądzenie pojawiło się już w opisie, że nie lubiła niczego marnować. Ja też nie lubię, ale w ten sposób łatwo zepsuć cały efekt własnej pracy. Trudno zaakceptować taki opis przygotowywania chlebowego puddingu – niezbyt szczęśnie przetłumaczonego jako budyń: „Nasmarowała formę oliwą, wlała resztki wczorajszej zupy i ukradkiem dołożyła kilka ugotowanych ziemniaków, które nie były już takie, jakie powinny być”. Błędem nie było dodanie ziemniaków, a jedynie to, że nie były świeże – to już poważny kuchenny grzech.
Za nic na świecie nie chcę powiedzieć tym samym, że Filifionka nie umiała gotować, a jedynie, że nie miała zbyt dobrego do tego podejścia. Każdemu może nie wyjść i nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Ale jedną z najbardziej pożądanych cech w kuchni jest owo cudowne je ne sais quoi – owo „nie wiadomo co”, które zapewnia odwieczną przewagę tym, którzy w kuchni posługują się intuicją, w przeciwieństwie do tych, którzy wolą posługiwać się wagą. Waga bywa potrzebna, a intuicja jest niezbędna.
W tym też sensie owe dokładne proporcje, które musze podawać w przepisach w „Literaturze od kuchni”, wywołują we mnie niechęć i delikatny sprzeciw. Zawsze wołałbym, by owe składniki i proporcje były impulsem niż brewiarzem. Choć na to chętnie przystaję: wszystkim na początku przepisy się przydają.
Zatem poszukajmy przepisu na coś, co mogłoby pogodzić bynajmniej nie zwaśnione: Filifionkę i Mamę Muminka. Filifionce udała się rybna zapiekanka. Najbardziej podstawowa zapiekanka ziemniaczana w kuchni to bez wątpienia gratin dauphinois – przepis pochodzi z Francji i ma tyle wersji, ile pań i panów kucharzy ją przygotowuje. Nad Sekwaną jest ona tradycyjnie dodatkiem do różnych potraw, raczej nie samodzielnym daniem. Jednak dodając jeden lub dwa dowolne składniki smakowe, bardzo łatwo przemienić ją w samodzielne i satysfakcjonujące danie, które na dodatek będzie miało znamiona grubej nadsekwańskiej elegancji, mniejsza, że tam kompletnie nieznanej i nie stosowanej. Gratin dauphinois z rybą, nieważne: surową czy wędzoną, rodowity Francuz nawet piętą się przeżegnawszy by nie tknął, co można też zrozumieć. Takie jednoskładnikowe zapiekanki mają swój rodowód na północy Anglii, w Skandynawii. Śpieszę uspokoić, że rybę można przygotować osobno na patelni lub na parze, a efekt może być nawet znacznie większy, choć i roboty przy tym jest więcej. Decydujcie więc decydenci: wasz smak w waszych rękach, w drodze do waszych ust!
Zapiekanka ziemniaczana wzorcowa, albo i nie
1 kg spoistych, obranych ziemniaków, pokrojonych w cienkie plasterki
1 ząbek czosnku, do posmarowania formy do zapiekania
3 jajka
250 ml mleka
250 ml śmietany
ew. 150 g startego sera gruyere
masło
sól, pieprz, gałka muszkatołowa.
– szklaną, fajansową lub porcelanową formę do zapiekania natrzeć czosnkiem, wysmarować masłem;
– warstwami układać plastry ziemniaków, posypywać solą, pieprzem, gałką;
– rozmieszać jajka, mleko i śmietanę, tym zalać ułożone ziemniaki;
– na wierzchu posypać startym gruyerem;
– piec godzinę lub więcej w piekarniku o temp. 180 °C, ziemniaki powinny być miękkie, ser zarumieniony.
To idealny wprost dodatek do jasnych mięs i ryb.
Wariantów jest mnóstwo, prawie nieskończenie wiele: jeżeli dodamy pokrojoną szynkę lub pieczarki, lub anchois, lub wędzone albo świeże białe ryby: halibuta, dorsza, karmazyna albo łososia, otrzymamy samodzielne dania. Najlepiej podawać z lekkimi czerwonymi winami z Burgundii, Rodanu lub Alzacji. Wegetarianie mogą dodać szparagi, zblanszowane pory, albo wszystko jedno jakie zioła. Weganie mogą nawet usunąć jajka, ale wtedy szanse na to, że śmietana z mlekiem przestaną być płynne, maleją, chyba że doda się do nich mąkę. W ten sposób można zapiec większość warzyw korzeniowych, choć na pewno z wyjątkiem buraka, bo ten jest wyjątkowo trudny w obejściu i wymaga zazwyczaj indywidualnego trybu postępowania…
Na koniec chciałbym jeszcze wrócić do Tove Jansson, która jest wielką pisarką. Nie ma powodów, żeby przekładać ją na półkę z literaturą dla dzieci. Podczas lektury „Doliny Muminków w listopadzie” zalecane jest szczególnie uważne oglądanie ilustracji zrobionych przez pisarkę.