Hadewijch była trzynastowieczną poetką i mistyczką, ale to nie o niej jest film Bruno Dumonta, lecz o dziewczynie współczesnej i niedzisiejszej zarazem. Celine (debiutująca Julie Sokolowski) pochodzi z zamożnego paryskiego domu. Ma tu wszelkie wygody, lecz nie znajduje – u obojętnych, gnuśnych, zajętych sobą rodziców – odpowiedzi na swe duchowe niepokoje. Te zaś wiodą ją na kraniec przeciwległy do burżuazyjnych luksusów. Celine zamyka się w klasztorze, przyjmuje imię Hadewijch i postanawia przebić nie tylko swoją poprzedniczkę, lecz także zakonne koleżanki, czyli zostać męczennicą. Wystaje godzinami na deszczu, leży krzyżem po nocach itp. W końcu więc wyrzucają ją z klasztoru, bo – jak trzeźwo zauważa matka przełożona – postawa Celine nie ma nic wspólnego z uwielbieniem Boga, jest wyłącznie ekspresją jej osobistych problemów. Dziewczyna z bezpiecznego, zamkniętego getta trafia znowu w bezładną, wielkomiejską rzeczywistość, w której nie potrafi się poruszać, nie umie odnaleźć swojego kierunku.
Kino Bruno Dumonta ciężko polubić i pewnie dlatego z trudem przebija się ono na polskie ekrany. Gdy w 1999 roku jego „L’humanite” dostało niespodziewanie trzy nagrody na festiwalu w Cannes, przyjęto to z drwiną i oburzeniem. Pamiętam też nerwowy pokaz na Nowych Horyzontach filmu „Twentynine Palms”, który ostatecznie wylądował na samym dole rankingu publiczności. O co chodzi? Chyba nie tylko o to, że Dumont opowiada niespiesznie, a na swoich bohaterów patrzy chłodno, wręcz z okrucieństwem– jak na zwierzątka szamoczące się w klatkach. Szeroka publiczność odrzuca jego filmy, bo nie dają one żadnej przyjemności, za to wprawiają w wewnętrzny dygot. Na własnej skórze czujemy napięcie, które targa bohaterami, jak również agresję przyczajoną w świecie wokół nich. Bardzo długo, do samego końca filmu nie znajduje ona ujścia. Dumont (z sadystyczną przyjemnością?) odwleka moment eksplozji, bawi się lękiem swoich postaci i naszym dyskomfortem. Tak to przynajmniej wygląda na pierwszy rzut oka.
Masochizm Celine alias Hadewijch odarty został z wszelkiego ekstatycznego czy mistycznego piękna. Niczemu nie służy, nawet zaspokajaniu cielesnych pragnień bohaterki. Dziewczyna całkowicie wypiera swoją seksualność, jej jedynym kochankiem jest Bóg. Gdy skulona idzie przez dzielnicę imigrantów, a chłopcy taksują ją wzrokiem i wolnym krokiem postępują za nią, czekamy na seksualną przemoc. W świecie Dumonta można być albo ofiarą, albo oprawcą – trzeciego wyjścia nie ma. Chyba, że – jak Hadewijch– połączy się obie te role. Nietrudno zgadnąć, że fanatyzm religijny zaprowadzi ją od katolicyzmu prosto w objęcia islamskich fundamentalistów.
„Hadewijch” reż. Bruno Dumont.
Francja 2009, w kinach od 7 stycznia 2011A jednak, pod tą niemal behawioralną narracją chowa Dumont głębokie współczucie dla swojej zagubionej i bezradnej bohaterki. Stawia także prowokujące pytania etyczne (to połączenie beznamiętności z moralitetem skłania zresztą krytyków do porównywania jego twórczości z kinem Roberta Bressona). „Hadewijch” ma dwa zakończenia. Jedno spodziewane i drugie – mniej efektowne, ale dużo bardziej zaskakujące. Znajduje w nim dopełnienie poboczny, z pozoru zbędny wątek poszukiwanego przez policję przestępcy. Przede wszystkim jednak, zostawia nas Dumont w stanie konsternacji i z dylematem w głowie – cóż wart jest, tak hołubiony w chrześcijańskiej ideologii, akt dobra, skoro jego konsekwencją będzie wielkie zło? Bez tego finału „Hadewijch” można odebrać jako nazbyt prostą opowieść o zależnościach między pustką duchową i ksenofobią zamożnej części społeczeństwa a religijnym ekstremizmem albo o tym, że „religia tak, wypaczenia nie”. Ostatnie sceny prześwietlają myślowe klisze, kwestionują to, co już sobie w głowie poukładaliśmy. I jak tu takiego Dumonta polubić?