„Więcej grzechów nie pamiętam. Przysięgam, że nie ściągałem empetrójek, ani nie rozglądałem się za bardziej płaskimi ekranami. Może kilka razy zerknąłem na Youtube’a, ale to wszystko.” Po porannej litanii odkładam iPoda do ładowarki. W towarzystwie dwóch świeczek i serwetki wygląda jak mały ołtarzyk. „Świętym prawem copyrightu odpuść mi winy i przestań wysyłać raporty do tajnej kwatery Steve’a Jobbsa na dnie oceanu.” Jeżeli jednak elektroniczny pupil raportów wysyłać nie przestanie, oznacza to, że czas już odstawić leki i wyzbyć się korporacyjnego dogmatyzmu. Za progiem rozpościera się bezkresna i niezależna sieć, kraina swobody i możliwości. Podręcznik odkładam na półkę. W tej przejażdżce potrzebne będą obie ręce.
1. Swędzenie fantomowej kończyny, maści i pastylki
Internet to wciąż rozrastająca się metropolia. Nowe wieżowce budowane są tak w pionie, jak i poziomie. Z okna każdego z nich rozpościerają się pajęczyny sznurów z praniem, a mosty łączą już nie tylko brzegi rzek, ale i gzymsy dachów. Podobnie film stanowi dziś raczej zbiór definicji, z których żadna nie jest dominująca ani nie stanowi sztywnego architektonicznego modelu. Kategorią, która najbardziej uległa rozmyciu jest nośnik. Kilometry taśmy celuloidowej, stanowiące metraż filmu, zastąpiła objętość pliku mierzona w megabajtach. Do tego dochodzi rozdzielczość obrazu, stopień i typ kompresji, prędkość próbkowania, a także matryca dynamicznie zmieniających się wartości, przyporządkowująca odcień każdemu pikselowi. Spokojnie, to nie logika jest rozmyta. Równie mocno co medium, zmieniliśmy się my.
„Timecode”, reż. Mike Figgis. USA 2000Przeprowadzka z sali kinowej przed ekran komputera nie była zbyt bolesna. Dokonała się szybko, płynnie i dopiero teraz sporządzamy bilans zysków i strat. Pożegnaliśmy się ze światłowstrętem i niewygodnymi fotelami. W ich miejsce wprowadziliśmy paletę możliwości – słowem, dystraktorów. Ekran się skurczył i rozmnożył przez pączkowanie. Mamy go na wyciągnięcie dłoni: w kieszeni, w telefonie komórkowym, czy pod pachą (iPad). Między jednym i drugim przenosimy uwagę, śledząc kątem oka billboardy na skrzyżowaniach ulic. Cenimy komfort i prywatność ponad kolektywne przeżycie. Wciąż zachodzi wymiana myśli, ale już na większą skalę. Metaforyczny pilot do magnetowidu został wbudowany w film. Teraz możemy w każdej chwili wstrzymać projekcję, by poszukać informacji o oglądanym filmie, jego reżyserze, czy głównym aktorze – gdzie sypia, z kim jada (lub na odwrót). Seans to przeżycie poszatkowane na kawałki.
Jeżeli to choroba, zdiagnozować można ją jako syndrom „białego monolitu”. Nawyki nabyte przy obsłudze iPoda każą nam zlecać organizację filmowych baz danych sieciowym algorytmom, wyrywać sceny ze struktury filmu, nie czekać aż w nudnym filmie się coś się wydarzy. Mamy przecież zawsze jakąś alternatywę. Wystarczy przewinąć lub załadować coś innego. Nie kosztuje to zbyt wiele trudu. I właśnie w tym tkwi problem. Wymagania stawiane widzowi wywołują jego opór, a któż zna nasze słabości lepiej niż producenci sprzętu elektronicznego? Złośliwi powiedzą, że nowy użytkownik dzieła filmowego uwolniony jest od anachronizmów – pojęć pokroju autentyzmu, prototypu, rodowodu. Na pozostałe znalazł swoją receptę. Tagując, nadaje unikalne właściwości utworowi. Charakterystyki takie jak theme (temat przewodni), content (ukłon w stronę cenzorów), mood (nastrój) czy genre mają za zadanie zatrzymać pozycję na danym sicie, gdy filtrujemy zawartość pod kątem wybranych kryteriów.
2. Róża wiatrów
Zdyscyplinowana mobilna jednostka miała w zamyśle filozofa sceny muzycznej, Roberta Frippa, zająć miejsce rozleniwionych kapel, których kontrakty płytowe przyzwyczaiły do monotonnego trybu pracy – album, trasa, album. Cóż, nawet w ogródkach Zen kapiąca w strumyku woda zaczyna w końcu działać na nerwy. W koncepcji Frippa przyszłość należałaby do indywidualistów poszukujących nowych form ekspresji, dbających o najwyższą jakość twórczości, a co ważniejsze ustanawiających bliższy kontakt z publicznością. Wymieńmy słowo „słuchacz” na „widz” i oto pojawia się przed nami obecna sytuacja. Strzałka czasu przedstawia zmianę jaka zaszła w kategoriach dystrybucji i produkcji na rynku filmowym.
„Inland Empire”, reż. David Lynch. USA,
Polska, Francja 2006Nowy konsument sam steruje swoją lekturą, jak artysta. Od twórcy oczekuje podzielenia się częścią zabawek. Co tak naprawdę umożliwia „film 2.0”? Dostępność, powszechność, komunikację… Oczywiście nie wszyscy są entuzjastami zmian. Dlaczego mieliby być, skoro nagle odebrano im chleb? Niezależni twórcy pragną być przygarnięci przez duże wytwórnie. Nie potrafiąc inaczej zwrócić na siebie uwagi, zaczęli zamieszczać swoje prace w sieci. „Starzy” reżyserzy bagatelizowali wpływ nowego rynku na przyszłość filmu, a gdy to nie pomogło, zaczęli przeklinać internet i wieścić jego koniec (Riddley Scott). Byli i tacy, którzy rzucili się w wir zmian, dosłownie dając się ponieść kaprysom mas. „Niewykluczone, że swój następny film nakręcę telefonem komórkowym” – taka deklaracja nie dziwi, gdy pada z ust Davida Cronenberga. Jednak jeśli David Lynch porzuca realizację filmów pełnometrażowych na rzecz wideobloga – coś wisi w powietrzu. Już na planie „Inland Empire” zawęził ekipę realizacyjną i wprowadził lekkie cyfrowe kamery. Wraz z technologią kolejne projekty zaczęły przybierać eseistyczny charakter. Wspomniany wideoblog to seria 121 wywiadów przeprowadzonych na przedmieściach Ameryki ze „zwykłymi ludźmi”, które były regularnie zamieszczane na stronie internetowej, wraz z prognozą pogody dla regionu („Na wschodzie deszcz, na zachodzie deszcz, karzeł zatańczy w czarnej chacie”). Kontakt nawiązany z widzem w ten sposób paradoksalnie okazuje się bardziej intymny niż na specjalnych pokazach filmu z reżyserem. Również młodsi autorzy postanowili skorzystać z nowej sytuacji odbioru i dystrybucji. Mike Figgis w „Timecode” rozbił ekran na cztery „okienka”, prowadząc równolegle historie kilku bohaterów. Zaznajomiony z nawigacją po desktopie widz nie powinien mieć większych problemów z narracją Figgisa. Z kolei Matt Hanson w takich przedsięwzięciach jak „A Swarm of Angels” dąży do zespolenia twórców pod egidą wspólnej narracji. Założona dla projektu strona to portal dla internautów, którzy mają ochotę przyczynić się do stworzenia wspólnego filmu. Ktoś odpowiedzialny jest za animacje, kto inny za koncepcje graficzne czy scenariusz, zawsze jednak dorzuca się swoje pomysły (i wkład pieniężny) do finałowego kształtu produkcji. O ile wszystko pójdzie po myśli Hansona, kilka tysięcy uczestników ma szansę stworzyć pierwszy film sieciowy (dosłownie). Produkcję taką już w fazie wstępnej cechuje otwartość, lub raczej „niedokańczalność” – jedna z najważniejszych właściwości nowych narracji filmowych, pociętych na mniejsze, łatwiejsze do strawienia kęsy. Z natury eliptyczne, prowokują widza do ułożenia z nich spójnej konstelacji.
3. Dla Ciebie, widzu… (Runda 1: Nurt główny)
Zmiany w systemie dystrybucji są rezultatem transformacji rynku. W planach biznesowych i kampaniach marketingowych mówi się o aktywnym konsumencie, o potrzebie zwrócenia uwagi na niszowe dotąd zjawiska. Sieć to uniwersalny sklep, a zarazem archiwum. To również miejsce, do którego przeprowadziły się „stare narracje” – radio i telewizja. W internecie oferta takich stacji jak AdultSwim nie jest ograniczona ramówką. Widz sam wybiera programy i dzięki przepustowości łączy ogląda je bezpośrednio na stronie. „Gatekeeperzy”, selekcjonujący zawartość pod kątem atrakcyjności, przestali być potrzebni. Widz sam wyraża zainteresowanie i zapotrzebowanie. Mogą to być filmy sprzed lat, albo nowości dostępne w trybie pay-per-view (www.movielink.com, www.cinemanow.com). Ściągnięte z tych witryn filmy oglądać można na Blu-rayu, telewizorze, PC-ecie, czy komórce. Jak widać, lista opcji zmierza ku miniaturyzacji.
Internet to nie tylko domena młodych. Świetnie mają się tu nowe wersje „klasycznych” bibliotek i słowników, które przezwyciężają ograniczenia papierowych tomów. Spisy ustawiać można wedle kategorii, a zawartość dzieł filtrować. Przy tym archiwa takie jak IMDB czy Allmovie, bądź repozytoria zdigitalizowanych filmów są nieustannie uaktualniane i uzupełniane. Korekta również nie sprawia problemu, podczas gdy w przypadku tradycyjnych publikacji oczekiwanie na skorygowaną edycję encyklopedii osłodzić nam mogła jedynie errata. Zmieniła się przede wszystkim metoda promowania wielkoekranowych produkcji i sposób ich „konsumowania”. Rozłożony w czasie, na odmienne media, na celu ma oczywiście doprowadzenie fanów do kin.
rys. Rene WawrzkiewiczNowy film rozpoczyna swój żywot właśnie w internecie. Założona zostaje oficjalna strona, na której śledzi się postępy w pracach i wygląda nowych przystawek do głównego dania. Plotkami podzielić się można na forum, przeglądając w tle pierwsze wywiady promocyjne. Głód podsycany jest przez trailery (w sieci dostęp mamy do kilku wersji, podczas gdy do telewizji trafia zazwyczaj jeden). W przypadku ukochanych sag młodej publiczności, takich jak „Harry Potter”, „Zmierzch” czy „Władca Pierścieni”, wraz z premierą filmu następuje huk rozrywającej się piniaty, z brzucha której wysypują się „łakocie”: gra komputerowa na kilka platform, koszulki, gadżety (od kubków po figurki). Na przestrzeni kilku miesięcy pomiędzy premierą kinową a wydaniem filmu na DVD, będą one zagospodarowywać ciszę medialną. Wtedy też internet działa najaktywniej. Fani spekulują, piszą sequele i spin-offy ekranowej historii, wytykają niezgodności mitologiczne w świecie gry, filmu i książki. W końcu film wydany zostaje na szeregu nośników (Blu-ray, DVD, wersje do pobrania z sieci), przedłużając kontakt z produkcją i poszerzając go o umieszczone na DVD sceny wycięte, komentarze reżyserskie, wywiady, raporty z produkcji. Pakiet (pudełko wraz z zawartością w wersji dla kolekcjonerów) w niektórych przypadkach staje się designerskim majstersztykiem (kostka „Hellraisera”, skrzynka ze skarbami Hogwartu), mającym zrekompensować niematerialność samego filmu. Wszystko to część większej strategii, która wykorzystuje nowe medium, nie tracąc dotychczasowych zysków ze „starego dobrego” kina.
Skądinąd ostatni technologiczny boom na odświeżony eksperyment sprzed lat – kino 3D – może okazać się deską ratunku dla boxoffice’ów, które rzekomo świecą pustkami. Telewizory oferujące tę technologię są jeszcze poza zasięgiem przeciętnego portfela. W gruncie rzeczy to kolejny bajer – trwająca od kilku lat wojna kin z ich domowymi odpowiednikami sprowadza się właśnie do gadżetów i drobnych innowacji. Odtwarzacze DVD z obsługą formatu divx i Youtube’a, serwis Youtube oferujący jakość HD, telewizja Internetowa posiadająca wszystko to, co powyżej, a w końcu i iPad, który na dodatek zmieści się w teczce… wszystko to przypomina powtórkę z J.R.R. Tolkiena – „Jeden, by wszystkie zgromadzić i […] związać”. Niekoniecznie w ciemności.
4. Bez Dogmatów (Runda 2: Internauci)
Internet jest jak szuflada z przezroczystym dnem. Twórczość, która do niej wędruje, mimo że w charakterze osobista, oglądana jest przez tysiące. Nawet jeśli blog to tylko elektroniczna wersja pamiętnika, nie można pominąć interakcji, jaką ta inkarnacja zakłada. Komentarze do wpisów, dyskusje, polecanie strony znajomym to wedle niektórych naczelne atuty nowej formy komunikacji, docierającej od wszystkich do wszystkich. Kluczem jest wierna baza fanów – potencjalnych nabywców, sponsorów lub też współpracowników, wspierających przedsięwzięcia pokroju „A Swarm of Angels”, czy ocierających łzy bezsilności z policzka Ridleya Scotta.
Wpisywanie filmu w multimedialny pakiet praktyk, pomimo rozmachu jaki zakłada, zaklasyfikować możemy jako strategię konserwatywną. Przejdźmy jednak do rewolucyjnej. Tej, która nie tylko narusza tkankę dzieła filmowego, ale zmusza je do ciągłej ewolucji (czytaj: adaptacji do nowego środowiska). W tym kontekście dzieło otwarte, o jakim pisał Umberto Eco, nie jest już postulatem, ale bazową funkcją filmów realizowanych przez eksperymentatorów kina. Kilka lat temu Peter Greenaway wyruszył w trasę z pokazami VJ-owania, w czasie których na żywo remiksował materiał z sagi o Tulsie Luperze. Nic nowego. W latach pięćdziesiątych William S. Burroughs tworzył cut-upy reorganizując teksty z gazet w autorskie kompozycje, a Alain Robbe-Grillet zrobił podobną rzecz ze swoim filmem „Eden i później”, przemontowując go w nową historię pod tytułem „N took the dice”. Zaopatrzeni w odpowiedni program, sami możemy stać się twórcami, przetwarzając ulubiony film wedle własnej koncepcji. Tak też uczynił fan George’a Lucasa, wycinając z „Mrocznego Widma” postać Jar Jar Binksa ku uciesze fanów „trylogii” i niezadowoleniu jej reżysera. Istotne w tej historii jest to, że film został potraktowany jako surowy materiał do dalszej obróbki, a w perspektywie, – do skonstruowania nowego sensu utworu. Rezultat czasem przybiera formę parodystyczną (mash-upy, czyli połączenia scen z kilku, czasem bardzo odmiennych filmów), czasem staje się paletą barw do stworzenia nowego obrazu. Mutacje i przetworzenia mają swój skutek uboczny. Widz nie zawsze zada sobie trud, by dotrzeć do oryginału (choć i tu ponownie można zapytać: „a czym jest oryginał?”) i poznać całość kontekstu. Praktyka ta wyeksploatowana została przez scenę hip-hopową. Nieustanne przetwarzanie klasycznych melodii nosi już znamiona pierwszych stadiów demencji. Ile razy jeszcze usłyszymy kanon D-dur Pachelbela maltretowany podbitymi basami z boomboxa?
Nikt już chyba nie pamięta kiedy dokładnie okienko komórki stanęło w szranki z ekranem kinowym. Nieco wcześniej, pomimo słabego dźwięku i obrazu o niskiej rozdzielczości, krótkie filmy flaszowe zyskały równie wielką popularność na łączach. W 2006 roku po raz pierwszy pokazano na festiwalach pełnometrażowe filmy nakręcone przy użyciu telefonu komórkowego („SMS Sugarman”, „New Love Meetings”). Właśnie z tego powodu, że znacznie odbiegały jakością od normalnych produkcji czy analogicznych filmów, jakie dziś powstają na iPhone’ach, stały się ciekawostką. Wywołały też gorącą debatę o tym, czy nie powinno się ich traktować nieco poważniej. Mamy 2009 rok i pytanie zmienia wektor. Pojawia się „Rage”, film renomowanej reżyserki (Sally Potter), którego premiera odbywa się właśnie na telefonach komórkowych. Przybierając formę serii wywiadów przeprowadzanych wokół zbrodni na pokazie mody, stanowi zdecydowanie poważną produkcję, w którą zaangażowały się gwiazdy: Steve Buscemi, Judi Dench i znana z „Parnassusa” Lily Cole. Najwięksi reżyserzy kręcą też specjalnie na poczet internetu. W 2001 roku BMW zamówiło serię ośmiu reklamowych filmików u Guya Ritchiego, Anga Lee, Johna Woo i innych, podczas gdy produkcją całości zajął się David Fincher. A kompilacja DVD pojawiła się dopiero dwa lata i kilkadziesiąt milionów odtworzeń później. Jeszcze innym zjawiskiem jest oglądanie filmów streamowanych na żywo w internecie, na przykład tegorocznego koncertu Arcade Fire, reżyserowanego przez Terry'ego Gilliama. Inni zainteresowani czekają w kolejce.
To, co na początku było normą (jakość pierwszych filmików w sieci), stało się estetyką. Manifesty „Dogma 2001” i „Plugin” redefiniują pojęcie autentyzmu na korzyść cyfrowego medium. Fakt faktem, zainstalowanie w aparatach komórkowych kamer sprawiło, że w zestawieniu z nimi nawet materiał zrealizowany domową kamerą VHS wygląda jak inscenizacja. Powszechniejsza komórka doczekała się swoich festiwali filmowych, a niska jakość obrazu i rozmyty dźwięk nie przeszkadzają jurorom wpadać w zachwyt. Co więcej, szumy – inne dla każdego medium – są czymś pożądanym. Stanowią znak rozpoznawczy techniki realizacyjnej. Nurt sentymentalny ma już rozbudowaną filmografię złożoną z „walentynek” dla przebrzmiałych nośników: dla taśmy filmowej w „Death Proof” Quentina Tarantino i amatorskiego wideo w „Trash Humpers” Harmony’ego Korine. Pojawiają się też analogiczne nakładki przypominające o wszystkich usterkach, jakie nękały (i nękają) widzów skompresowanych filmów: przeskoki, przerwy w „stremowaniu”, pikseloza. Nie byłoby to wcale nie na miejscu, gdyby pod koniec „The Social Network” Finchera pojawiło się okienko z napisem „Rate this video”.
5. Widz rzucił kośćmi
Aż chce się krzyknąć „nie wszystko naraz!”. Wrzucanie do jednego worka tak odmiennych zjawisk, jak kultura open source, remiksowanie zawartości, rewolucja w dystrybucji, realizacji i odbiorze filmów to szalony pomysł. A jednak świat filmu w ten sposób obecnie funkcjonuje. Jest to obraz wzięty żywcem z finałowej sceny „Damy z Szanghaju” Orsona Wellesa. Rita Hayworth w lunaparku, otoczona „dziczą luster”, próbuje rozpoznać czy zbliżający się kształt to człowiek z krwi i kości, czy tylko odbicie. Wiele nowych rozwiązań przedwcześnie okrzykniętych zostaje przełomami. W efekcie trafia się też w ślepe zaułki. Wciąż jednak pozostajemy na terenie wesołego miasteczka i wszystkie atrakcje są dalej otwarte. Zabawa do odwołania, szaleństwo w cenie biletu.