RAFAŁ KSIĘŻYK: Ucieszyłeś się z filmu „Lato”? W „Buszującym w barszczu” ubolewasz nad popkulturową eksploatacją postaci lidera grupy Kino, Wiktora Coja, który jest tam głównym bohaterem.
KONSTANTY USENKO: Wszyscy wiemy, ile ma wspólnego podkoszulek z Davidem Bowie czy z okładką „Unknown Pleasures” Joy Division z autentycznym przeżywaniem ich twórczości. Ludzie to noszą, bo taki jest hype. Z Cojem stało się podobnie. Jest on najbardziej wyrazistą i charyzmatyczną postacią w rosyjskiej popkulturze. Od jego śmierci minęło 28 lat, a jego piosenki cały czas mają wpływ na kolejne pokolenia. Jest też komercyjna eksploatacja, są koszulki, a prawa do muzyki Coja należą dziś do korporacji, która sprzedaje je na prawo i lewo.
„Lato” – czytałem wcześniej różne recenzje, ale w sumie zaskoczyło mnie pozytywnie. Przypomina mi film „Bikiniarze”. Jest to bajka, trochę musical. Rozumiem konwencję, film trochę na eksport, trochę dla nastolatków. Najważniejsze, że wielu ludzi spoza Rosji dzięki filmowi może dowiedzieć się, że była taka muzyka z leningradzkiego undergroundu. O szczegóły już bym się kłócił. Reakcje publiczności kojarzą się z koncertami The Beatles, a to jednak była epoka dekadencka, nowofalowa muzyka i zimnowojenna atmosfera. Były wygłupy, ale nie było tak piknikowo jak na filmie. Tu mamy słoneczną stronę tego wszystkiego. Klimatycznie jest pokazany Leningrad i biurokratyczne zaplecze działania Rock Klubu.
W „Barszczu” piszesz o tym, jak w Moskwie przyglądają się rosyjskiej kulturze ostatniego półwiecza, by czerpiąc z niej, budować nową tożsamość. To może być dobry znak, że do tej układanki doszedł wątek rockowego undergroundu.
Na pewno to pozytywny znak. Wymowa „Lata” jest taka, że wolność jednostki jest jedną z najważniejszych wartości. W realiach rosyjskich to ważne przesłanie.
W książce cytujesz graficiarza Paszę 183, który ubolewa , że w Rosji gra się już tylko sprawdzonymi, historycznymi schematami. Undergroundem czasów heroicznych też gra się w ten sposób?
Copywriterzy zatrudniani dziś w agencjach, które kształtują przestrzeń publiczną, to ludzie urodzeni w latach 70. i 80., widać tę pokoleniową zmianę. Ta generacja wychowała się na muzyce undergroundu schyłkowego ZSRR. Stwierdzili, że z tego też da się stworzyć nowy fundament, tak jak z Coja da się zrobić Bowiego. Dziś toczy się gra o to, żeby stworzyć atrakcyjny turystycznie wizerunek Rosji, pozbyć się stereotypów, które kojarzą się z czymś strasznym i groźnym, totalitarnym. Na tej zasadzie na przykład podmieniono kontekst lat 40. i 50., zamieniając Moskwę w lustrzane odbicie Nowego Jorku z tych czasów. Lata 60. i 70. przywołano jako epokę euforii związanej z kosmonautyką, w której z programem kosmicznym powiązana była architektura i muzyka elektroniczna, termenvoxy, polivoxy. To wszystko się mieści w tym nowym rosyjskim wizerunku, aż po postironiczny styl dresiarski lansowany przez modnych na Zachodzie designerów. Składa się to na popkulturową markę Rosji, z którą zetknęli się turyści, którzy przyjechali tego lata na mundial – i dla większości było to szokiem.
Ale to tylko powłoka. Treści undergroundu lat 80. przejęła nowa postpunkowa scena, choćby Ploho z Nowosybirska. Ale też nowe internetowo-instagramowe gwiazdy. Monetoczka, dziś ulubiona piosenkarka nastolatek, nie boi się komentować różnych spraw społecznych, często sprzeciwia się militaryzmowi czy seksizmowi, używając postironicznego języka. Melodycznie minimalizm i melancholia jej piosenek czasami przypominają późne albumy Kina – i towarzyszy tym piosenkom dziś trochę podobna euforia, tylko wśród innej publiczności. Kiedy w lecie byłem w Rosji, te piosenki słychać było z większości telefonów. Czuć w tym jakiś przełom. Zwykłe dziewczyny śpiewające dla zwykłych dziewczyn, nie było wcześniej czegoś takiego w Rosji. Starsi często wolą machnąć na to ręką, że to kultura Instagrama, oczywiście, takie są czasy, ale to jest triumf feministycznej wrażliwości. Absolutnie coś nowego w rosyjskiej popkulturze, co wnosi pokolenie wychowane w sieci.
À propos szoku kulturowego, przeczytałem w „Barszczu”, że ulubioną używką młodych Rosjan w miejsce wódki stała się marihuana. To może wywołać mentalną zmianę w narodzie.
Tak, marihuana plus kreski. Bogata Moskwa jeździ nakoksowana, a Piter to stolica rave'ów. Kultura wódczana na prowincji też ustępuje miejsca jointom i stymulatorom. Rewolucja psychodeliczna dokonywała się w Rosji w latach 90. A jeśli psychodeliki uważać za ścieżkę do zmian mentalnych czy zachowania, to te zmiany już nastąpiły. Można spojrzeć na to przez nasz pryzmat: jak polskie drechy zaczęły palić, zaczęły robić hip-hop. Zmienili się? Chyba troszkę zmienili. Zaczęli kleić sample, wymyślać rymy, doceniać rolę wyobraźni – czasem bardziej mistycznej, czasem surrealistycznej, stali się bardziej wyluzowani albo zaczęli popadać w filozoficzne nastroje. Można posłuchać pierwszej Molesty, jak THC zmieniło życie chłopaków z podwórka. Z 10-, 15-letnim opóźnieniem to samo zaczęło się w Rosji. Ale widać też dziś sporo młodzieży hołdującej idei ZOŻ (zdorowyj obraz żyzni, czyli zdrowy tryb życia) – to łowcy naturalnej adrenaliny. Buntem przeciw temu stereotypowi łojenia na umór jest też na przykład popularność różnego rodzaju undergroundowych sportów ekstremalnych.
Jeszcze jedna kulturowa osobliwość, o której piszesz w „Barszczu”, to okoliczność, że rosyjski hip-hop bardziej inspiruje się brytyjskim grime'em niż amerykańskim hip-hopem.
Zdecydowanie, zwłaszcza ten z blokowisk Petersburga. Ale co to właściwie jest amerykański hip-hop dzisiaj? Mamy głównie trap. Dziś trap po rosyjsku słychać niemal z każdego samochodu, ale także grime, który dotarł przez Petersburg i trafił w Rosji na naturalne podłoże. To też jest pewna ciągłość, bo jeszcze w Leningradzie lat 80. chłonięto zwłaszcza kulturą angielską. Oczywiście środowisko, w którym powstał grime, jest bliższe rosyjskim slumsowym blokowiskom z przedmieść niż kalifornijskie szeregowce. Rosja to też wielokulturowy tygiel, co również się przekłada na popularność grime'u, który stworzyli w Londynie Nigeryjczycy i Somalijczycy. A poza tym muzycznie grime ma korzenie w kulturze rave'owej, która w Petersburgu także ma swoją długą tradycję.
Konstanty Usenko
Ur. 1977. Muzyk, kompozytor, autor tekstów piosenek i producent. Od początku lat 90. związany z szeroko pojętą sceną niezależną, członek zespołów Super Girl Romantic Boys i 19 Wiosen. Dziennikarz zajmujący się tematyką społeczno-kulturalną, współpracował m.in. z pismami „Lampa” i „Nowa Europa Wschodnia” oraz „Dwutygodnikiem” . Od dzieciństwa zawieszony pomiędzy Polską a Rosją. Tłumacz, znawca rosyjskiej kultury alternatywnej. Autor książki „Oczami radzieckiej zabawki. Antologia radzieckiego i rosyjskiego undergroundu”.
Kultura rave przeżywa teraz w Rosji renesans?
W lipcu byłem na ravie w Kazaniu, panowała atmosfera jak w Polsce 20 lat temu, nawet muzyka podobna z mrocznym jungle na czele. Całe nowe pokolenie odkrywa dla siebie dźwięki początku lat 90., kiedy przyszło na świat. Wróciły ortalionowe, fluorescencyjne stroje. Nie tylko w Rosji, też na Białorusi, Ukrainie, w całej przestrzeni poradzieckiej. Podziemne rave’y były w latach 90., w zerowych zanikły, tamte czasy kojarzą się raczej z nagłym zachłyśnięciem dobrobytem, wielkimi rockowymi festiwalami i telefonami dyndającymi na szyjach. Wtedy dopiero zaczęła tworzyć się klasa średnia. Teraz rave wrócił, może na zasadzie eskapizmu. Moja teoria jest taka, że czasy chaosu, globalnych konfliktów i niepewności sprzyjają kulturze rave. Organizacji nielegalnych imprez sprzyja rosyjska przestrzeń, jest pełno miejsc w lesie, gdzie nikt niepowołany cię nie znajdzie. Wystarczy skrzyknąć ludzi w necie, przywieźć sprzęt i generator prądotwórczy. Ta dzika przestrzeń zawsze miała silne znaczenie – jeszcze pokolenie lat 70. wychowane na piosenkach bardów jeździło w tak zwane pochody. Na survivalowe wyprawy zawsze brano ze sobą gitary. A dziś breakcore’owy artysta Borowik Jerałasz mówi o tej przestrzeni: „We własnym kraju jesteśmy turystami, tak naprawdę w ogóle go nie znamy”.
Czy te transowe imprezy łączą się z rosyjską fascynacją szamanizmem?
Szamanizm oddziałuje bardzo silnie na scenę noise'ową, jest obecny częściej w ciężkiej, industrialnej elektronice niż w imprezowej muzyce tanecznej. Nawiązuje się do tego z pełną powagą, nie tylko w wymiarze estetycznym, ale też filozoficznym. Wspomniany Borowik Jerałasz to etnograf wyszukujący lokalnych pieśni czy instrumentów z etnicznych republik wewnątrz Federacji. Interior rosyjski może być niewyczerpanym źródłem inspiracji, a pierwiastek szamanizmu wciąż w wielu miejscach bywa silny.
W finale swojej książki, sięgając do wywiadu z dziewczynami z zespołu Fanny Kaplan, przywołujesz inną tradycję. Dziewczyny mówią o humanizmie. To rzadko ostatnio używane słowo. To humanizm jest największą wartością rosyjskiego undergroundu?
Chodzi tu bardziej o moje osobiste przesłanie do czytelnika, choć kilka osób w książce też o tym mówi na różny sposób. Humanizm przywołuję jako rodzaj kompasu, jedyne światło w tunelu dla ludzi szczutych na siebie nawzajem przez geopolitykę. Jeśli chodzi o rap czy grime, kluczem są różnice klasowe, niesprawiedliwość społeczna. Rozstrzał poziomu życia cały czas jest tu ogromny, dlatego wściekłe nastroje wśród zwykłych obywateli Rosji B i C mniej dotyczą politycznego autorytaryzmu, prawicy czy lewicy, ale bardziej tego, że tak zwane elity zagarniają dużą część państwowej kasy do własnych kieszeni. Ale też przemocy mundurowych, korupcji w sądach, samowolki deweloperów i wielu innych spraw.
Po lekturze „Barszczu” mam wrażenie, że w tamtej kulturze muzyka o wiele silniej pomaga tworzyć tożsamość.
Może to kolejny stereotyp, ale jest coś takiego, że tam się bardzo euforycznie przeżywa kulturę. Gdyby w Rosji zdarzyła się śmierć kogoś takiego, jak Robert Brylewski czy Kora, to oni już by mieli w każdym większym mieście swój mural, pod którym młodzież grałaby ich piosenki, ludzie codziennie przynosiliby kwiaty i palili znicze.
A tobie muzyka pomogła w określeniu tożsamości? Jesteś przecież człowiekiem dwukulturowym.
Dla mnie kultura jest ważniejsza od pojęcia narodu. Kultura światowa jest w wiecznym ruchu, płynie, zmienia się, tworzy nowe hybrydy. Najciekawsze rzeczy powstają przez mutacje. Pochodzę z polsko-rosyjskiej rodziny, tu się urodziłem i wychowałem, do Związku Radzieckiego jeździłem na wakacje, a później już do Rosji do znajomych. Jak byłem mały, w domu mówiło się i po polsku, i po rosyjsku, ale w równym stopniu wyrastaliśmy też na przykład na literaturze angielskiej. Dlatego od zawsze byłem przyzwyczajony do miksów, uważaliśmy się za obywateli świata, a nie konkretnych krajów. Gdy piszę o Rosji, nie wypowiadam się więc jako insider, bo nigdy tam nie mieszkałem.
Poznawałeś Rosję poprzez muzykę?
Od pewnego momentu tak. Latem 1988 roku, gdy miałem 11 lat, pojechałem z mamą na wakacje do ówczesnego Leningradu. Opisuję tamto doświadczenie w pierwszej książce, „Oczami radzieckiej zabawki”. Zobaczyłem uliczny karnawał subkultur (nieformałów) na Newskim Prospekcie. Słuchałem piosenek granych na gitarach na ulicy, byłem na pierwszym alternatywnym koncercie (zespół Nol), odwiedziłem legendarny squat H4/B4. Moja fascynacja undergroundem i alternatywą zaczęła się właśnie w Leningradzie 1988 roku. Zaczęło się od pierwszych albumów Kina przegranych w jednym z kiosków zwanych Zwukozapisy.
Co to było Zwukozapisy?
Ludzie przynosili tam czyste kasety i przegrywali całe dyskografie różnych zespołów. Przed kioskami zawsze stały kolejki. Gdy przyszły czasy CD i MP3, ta tendencja nie zniknęła – pamiętamy Stadion Dziesięciolecia, gdzie kupowało się całe dyskografie nawet dość niszowych zespołów, czasem na dwóch dyskach z empetrójkami. To jest tradycja, która została po Zwukozapisach.
I dowodzi maniactwa wśród fanów i kolekcjonerów zza wschodnich granic.
Konstanty Usenko, „Buszujący w barszczu. Kontrkultura w Rosji sto lat po rewolucji”,
Czarne 2018, 400 stron, w księgarniach od sierpnia 2018Tak, maniactwo to dobre słowo. Zawsze było duże zapotrzebowanie na muzykę. A u mnie wszystko zaczęło się po powrocie z tych wakacji. Wcześniej słuchałem Kombi i Listy Przebojów Programu Trzeciego, teraz zacząłem szukać nowej fali. Kupowałem winyle i kasety, przegrywałem różne nagrania z Jarocina czy Róbrege, słuchałem Rozgłośni Harcerskiej i chodziłem na pierwsze koncerty, jeszcze z rodzicami. A potem na początku lat 90. pochłonęła mnie scena hardcore punk. Polskiego undergroundu słuchałem na przemian z rosyjskim. Zachodnia muzyka zaczęła się dla mnie od dwóch płyt Joy Division i kaset Dead Kennedys kupionych w dziupli na Ząbkowskiej. A potem Crass – i euforia. Janka i Grażdanskaja Oborona dla mnie korespondowali z Crassem. Punk ożeniony z awangardą, noise'em, konceptualizmem i antymilitarnym przesłaniem pokojowego anarchizmu, który przecież ma swe korzenie u Tołstoja.
Miałeś szczególny obraz Rosji widzianej przez pryzmat muzyki. Utopijny?
Trudno powiedzieć, bo byłem 12-, 13-latkiem. Ale tak naprawdę to underground lat 80. jako pierwszy opisywał w piosenkach rzeczywistość i konkret, nawet jeśli był to poetycki język metafor. W tak zwanej muzyce oficjalnej – estradzie czy disco, mógł to być kompletny kicz, ale często też fajny melancholijny funk czy bardzo ładny synth pop – teksty nie miały zbyt wielkiego znaczenia. Tak naprawdę Wysockiego też dałoby się zaliczyć do kultury drugiego obiegu. Dzisiaj popkultura lubi go przedstawiać jako takiego rosyjskiego Johnny'ego Casha, odpowiednika bluesmana z etosem gitowskim i zamiłowaniem do używek. Istotne są też szemrane korzenie tego stylu, sięgające kultury błatnej, kryminalnej, która w Rosji zbudowała odrębny świat znaczeń i symboli. Wysocki nie był żadnym zekiem, tylko aktorem, ale przeszczepił ten pierwiastek do świata kuchni inteligenckich mieszkań, w których do rana odbywały się zakrapiane posiadówki z dyskusjami i piosenkami. Ale muzyka rockowa pojawiająca się od końca lat 70. niosła już inną świadomość.
Tak jak u nas Kryzys?
Można zestawić Kino i Kryzys. Nawet Robert Brylewski, jak zaczął słuchać Kina, coś takiego powiedział: „Dlaczego myśmy nawzajem o sobie nie wiedzieli?”. To były te same czasy. Te same inspiracje. Ten sam David Bowie, ta sama ironia, to samo science fiction, ta sama miejska romantyka i outsiderska melancholia. Bratnie zespoły. Problem był taki, że przez to całe geopolityczne gówno nigdy nie było autentycznej komunikacji między Polską a Rosją – tylko jedna wielka oficjoza, która wszystko zatruwała. Niby granica żelaznej kurtyny przebiegała w poprzek Berlina, ale według mnie była jeszcze jedna żelazna kurtyna, która przebiegała na Bugu. Sprawy kulturowe wciąż natrafiają na rasistowskie bloki, głównie po polskiej stronie. Z kolei Rosjanie Polski prawie nie znają albo ich niewiele obchodzi. I tak zmienia się to na lepsze w nowym pokoleniu, które komunikuje się przez sieć i nie jest obarczone historycznymi zaszłościami.
Bardzo chciałbym kiedyś opowiedzieć o polskiej muzyce ludziom stamtąd. Kiedyś to zrobię. Jak puszczam rosyjskim znajomym polską muzykę i tłumaczę, o czym są te piękne piosenki i w jakiej sytuacji powstawały, są pod wrażeniem. Emocjonalnie bardzo to do nich dociera, obojętnie, czy jest to Anna Jantar, Maanam, Siekiera czy Kaliber 44. Często też mówią z zachwytem i zazdrością: „Mieliście wtedy możliwość tak wspaniale się nagrywać!”.
Jeszcze à propos filmu „Lato”, bo zestawiłem pierwszy Kryzys i pierwsze Kino, a ważnym zespołem jest tam nie tylko Kino, ale również Zoopark i jego lider, Majk Naumienko. Trudno odnaleźć w polskiej muzyce odpowiednik takiego chuligańsko-ironicznego bluesa, przepełnionego jadowitym humorem. Może trochę Shakin Dudi, gdzie teksty pisał i grał na gitarze Darek Dusza ze Śmierci Klinicznej. Majk był też maniakiem brytyjskiej kultury modsów, która w Polsce raczej się nie przyjęła, a w Leningradzie tych czasów była widoczna na ulicy.
A który z tworzących do dziś weteranów undergroundu ZSRR najbardziej cię zaskoczył swoją woltą w czasach po rozpadzie imperium?
Tak bardzo osobiście to Fiodor Czistiakow z Nol. W pewnym momencie on totalnie odleciał w dragi, w latach 90. tak go pogięło od psychodelików, że na którymś bad tripie zaatakował nożem swoją koleżankę. Odratowano ją, a on poszedł do więzienia i psychiatryka o zaostrzonym rygorze. Potem został świadkiem Jehowy, przecisnął się przez wszystkie kręgi piekła i czyśćca i znowu stał się tym romantycznym łobuzem z ciętym jęzorem, Wujkiem Fiodorem, jakim był na początku. Nikt nie wierzył, że jeszcze będzie w stanie narodzić się na nowo. Teraz, odkąd świadkowie Jehowy zostali w Rosji zdelegalizowani, mieszka i nagrywa w Nowym Jorku, znów wymyśla ostre piosenki w klimacie z końca lat 80. To bardzo szczera i autentyczna postać.
Konstanty Usenko, fot. archiwum autoraWciąż występuje Piotr Mamonow ze Zwuków Mu, zaszył się na wsi, ale co jakiś czas przyjeżdża do Moskwy, pojawia się w teatrach z monodramami poprzetykanymi piosenkami, można go trochę przyrównać do Toma Waitsa. Wszystkie jego spektakle są wyprzedane na kilka miesięcy w przód, ogląda je publiczność różnych pokoleń.
A poza tym wielki szacunek dla Borysa Griebienszczikowa. To absolutny fundament całej rockowej kultury w Rosji, autentyczny weteran i postać z innych czasów, ale dziś jeden z większych nonkonformistów. Nagrywa teraz bardzo mocne albumy, antywojenne, antynacjonalistyczne. A kiedyś był jak najdalszy od polityki, nagrywał piosenki abstrakcyjne, eteryczno-filozoficzne.
Od lat dużo czasu spędzasz w Berlinie, tamta perspektywa zmienia twoje widzenie Rosji?
Pomiędzy Berlinem a Warszawą krążę już od 10 lat. To kolejna oczywistość, że Berlin sam w sobie jest oceanem różnych wpływów. Ale niewielu tak naprawdę rozumie, jak ważnym elementem tego miasta jest tureckość – i wcale nie chodzi o tę powierzchowną. Żeby dobrze rozumieć Berlin, trzeba znać podstawy najnowszej tureckiej historii i kultury, tych wiecznych społeczno-ideologicznych konfliktów w Turcji. Sporo słuchałem tureckiej psychodelii z lat 70., która inspirowana była i przez sufizm, i przez niemiecki krautrock. Suficki pierwiastek jest też bardzo istotny w kulturze tatarskiej, taka muzyka staje się inspiracją dla tych młodych ludzi w Tatarstanie, którzy chcą odkrywać na nowo swoją tatarskość. W tej chwili bardzo aktywna jest muzyczna scena w Kazaniu, młodzież odnajduje swoją tradycję na winylach z lat 70. zespołów z Azji Środkowej, które grały mieszankę progrocka, fusion i muzyki etnicznej. Tam, i w tureckiej psychodelii, szukają swoich kulturowych genów.
Gdybyś miał polecić komuś pobudzonemu przez „Barszcz” i „Lato” kilka płyt, które esencjonalnie wprowadzają w rosyjski underground…
Trudna sprawa. Musiałbym zrobić dwie listy, jedną z fundamentami, drugą z najciekawszymi nowościami. Spróbuję. Kino, „Grupa krwi”, Janka „Anhedonia”, Grażdanskaja Oborona „Armageddon Pops”. To są moje fundamenty. Strannyje Igry „Smotri w oba”, coś lżejszego i z totalnym odpałem, esencja petersburskiego odrealnienia. I żeby złożyć hołd syntezatorowej kulturze new romantic, zespół Kofie ,„Balans”. Zwuki Mu też trzeba posłuchać, ale już się poddaję, którą płytę. Bratja Po Razumu to samo, historia zupełnie unikalna. Z lat 90. Chimera, „Zudva”, to szamanizm w postaci totalnej, nie lubię takich porównań, ale w tamtych realiach byli trochę jak Nirvana, choć może bliżej im do Ministry czy Sepultury, tych indiańskich albumów. I Sołomiennyje Jenoty, zespół, który jest podstawą dzisiejszej sceny garażowej i postpunka.
A ze współczesnych artystów unikalny raper Husky i jego zeszłoroczny album „Urojone piosenki urojonych ludzi”. I Monetoczka, „Kolorowanki dla dorosłych” – mam sporo muzycznych zastrzeżeń do tej płyty, ale są tam rzeczy ważniejsze od muzyki czy nawet bardzo inteligentnych tekstów. Chemodan to według mnie najważniejszy skład osiedlowego, mrocznego psycho-rapu, muzycznie i zwłaszcza tekstowo. A z nowych gitarowych zespołów Ploho, są dla mnie spadkobiercami melancholii i surowości brzmienia Kina. Ploho zagrają wkrótce w warszawskim Pogłosie. Dokładnie 8 września. Gorąco polecam.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).