Gdy Dorota Masłowska, wierna czytelniczka broszury kulinarnej „Przyślij przepis”, w jednym z felietonów parakulinarnych dzieliła się pomysłami na tradycyjne polskie potrawy mające w nieodległej przyszłości wkraść się w nasze serca i żołądki, po „bigosie w krążkach” i czipsach o smaku karpia w galarecie zabrakło miejsca na deser. Gafę postanowiła naprawić w setną rocznicę Odzyskania Niepodległości (pisownia oryginalna) jedna z gdańskich fundacji, ogłaszając konkurs na patriotkę. Biało-czerwone ciastko, niepokojąca konkurencja dla kremówki i wuzetki, miałoby być odtąd gremialnie spożywane przez Polaków podczas wzbudzających poczucie narodowej dumy świąt „w cukierniach, kawiarniach, biurach, na ulicy i przy domowych stołach”. Udokumentowane rozczulającą, nieznającą oszukańczych filtrów i flat laya fotografią, zgłoszenia konkursowe wyglądają jak wycięte z ilustrującej felietony Masłowskiej broszurki. Obok wyłaniającego się z chmurki pszennej mąki orła w koronie przelatuje, przyprószona cukrem pudrem i kokosowymi wiórkami, truskawkowa szachownica. Prawdziwą rewelacją jest jednak „polska pizza” z sosem pomidorowym, serem pleśniowym i dżemem truskawkowym, zgłoszona przez rodzinę Zorychtów, przy której „słowiańska pizza” Marcina Kołodziejczyka z „rozdrobnionym kurestwem w curry” i kiełbasą krakowską wypada raczej licho.
Stulecie odzyskania niepodległości obrodziło również w patriotkach literackich. Błędem byłoby jednak podciąganie ich pod jeden strychulec. Nie wszyscy piszą satyry na Polskę, jak chce Justyna Sobolewska. O ile z „Innych ludzi” Doroty Masłowskiej, „Maszkarona” Patrycji Pustkowiak i „Bardo” Agnieszki Szpili da się upichcić narodowe danie jednogarnkowe, wymagające zarówno wilczego apetytu, jak i strusiego żołądka, to „Prymitywowi” Marcina Kołodziejczyka i „Siwemu dymowi” Ziemowita Szczerka należą się jednak osobne pozycje w ciężkostrawnym słowiańskim menu.
Dorota Masłowska, „Inni ludzie”. Wydawnictwo Literackie, 160 stron, w księgarniach od maja 2018Masłowska, Pustkowiak i Szpila montują Polskę z fragmentów gazetowego reportażu, pasty i najgorszych pasków TVP, starając się uzyskać efekt „Polski bez Obrazy” Alicji Białej. Jednak to, co działa w przypadku pielgrzymujących kolaży, zrealizowane fabularnie traci siłę oddziaływania niczym wczorajszy mem. Fanatycy Kaczmarskiego zbierający relikwie po księdzu Popiełuszce, Marie z Radia Maryja produkujące transparenty na pohybel „Żydom, pedałom i arabusom”, niedowidzący chuligani wydziarani podobiznami żołnierzy wyklętych. Czytelnicy Habermasów i Gadamerów, którym ziarna komosy ryżowej spadają na drewniane podłogi w odcieniu whisky albo lansujące się na „Stranger Things dwójkę” projektantki „wnętrz ze skandynawskim approachem”. Oraz ci śmieszni, rozpieszczeni geje, przywożący z Portugalii zeskipowane po śmietnikach zabytkowe azulejos (trzy tysiące euro za nadbagaż), którymi można zabłysnąć podczas przyjęć komentowanych szeroko w tak zwanych kręgach. Podsumowując słowami autorki „Barda”: towarzysko to jest może sztos. Ale literacko – waga piórkowa, facecje, opowieści biesiadne.
Masłowska rymuje dzień z życia niespełnionego rapera Kamila Janika, który w zimowej podróży pomiędzy swoimi kochankami ogląda odstręczający i surrealny, lecz zbanalizowany film o Warszawie. Bohaterką Pustkowiak jest równie brzydka jak Warszawa Masłowskiej Marianna, której życie układa się w ciąg powodowanych nieatrakcyjną aparycją porażek. Marianna jest postacią-transparentem, alegorią i katalizatorem tkwiącej w ludziach pogardy. „Bardo” to poczet przywar polskich, któremu próbuje się dopisać seksowne human story, korzystając nie tylko z pasty, ale i nośnych, literackich wzorców – postać Marka Sośnickiego od razu wywołuje, zbyt mocne jak dla mnie, skojarzenie z sobowtórem Freddiego Mercury'ego z „Florydy” Grzegorza Bogdała.
Jednak pomiędzy tymi ekstremami, nasyconymi roztworami polskości, tam, gdzie powinna być, nazwijmy ją tak, normalność – z książek Masłowskiej, Pustkowiak i Szpili wyziera pustka. Lusterko, którym wedle deklaracji zawartych w blurbach i na billboardach chcą być wspomniane książki, to pułapka na złe sny. Ich żmudne zbieractwo, jak zresztą zauważa Sobolewska, jest w Polsce AD 2018 daremne i równie praktyczne jak wklejanie do zeszytu wycinków prasowych, mimo że na podstawie niektórych dałoby się z pewnością napisać jeszcze niejedno „Bardo”. W tej materii rzeczywistość faktycznie wyprzedza fikcję z prędkością pielgrzymkowego pekaesu. Ale zdarza się, że się z nią dotkliwie zderza.
Ludzie, których nie cierpię, wyglądają bardzo dobrze
Patrycja Pustkowiak, „Maszkaron”. Znak Literanova, 352 strony, w księgarniach od maja 2018Miesiąc przed premierą „Bardo” i „Maszkarona” biały van wjechał w Toronto w grupę pieszych, zabijając 10 osób i raniąc kolejne 15. Złapanym niedługo po tragicznym wypadku kierowcą okazał się 25-letni Alek Minassian, incel (skrót od involuntary celibate), czyli ktoś, kto mimo usilnych starań nie posiada życia seksualnego. Mimo że termin utworzony został w latach 90. przez amerykańską studentkę, założycielkę forum, które miało zrzeszać osoby wszystkich płci i orientacji, dziś oznacza głównie białego, heteroseksualnego i sfrustrowanego seksualnie mężczyznę. Według samych inceli przyczyną ich mimowolnego celibatu jest przede wszystkim lookism. Żyjemy w czasach, w których liczy się tylko wygląd, dlatego na społeczną uwagę i satysfakcjonujący seks mogą liczyć „Chad i Stacy” – znienawidzone idealne postaci z incelowych memów. O incelach zrobiło się głośno za sprawą zdarzeń z Toronto, gdy okazało się, że popularne wśród nich fora kipią nie tylko od pełnych wściekłości historii przegrywów, ale zawierają brutalne instrukcje gwałtów, tortur i nawołują do karania śmiercią tych, którzy sprawują kontrolę nad społecznym kapitałem.
Bo nikt nie słyszał, kiedy nagle
brzdęk! brzdęk! brzdęk! brzdęk się rozległ głośny czaszki
pękającej, gdy biła w tył głowy i poprawiła parę razy w twarz i
widziała Anety oczy, co jak nocą w bloku dwa ostatnie światła
gasły w twarzy krwawej miazdze... Trach, jeszcze raz poprawka,
nagle wtedy Kamil się pojawia: „Ej, kurwa, grumpy cat, co ty wyprawiasz?”.
Ona się odwraca, trach-trach-trach... od razu trafia,
i się patrzy, patrzy, jak kwitną na piersiowej klatce
krwawe róże plam... a ciągle pełne naboi ma palce,
więc strzela i strzela, z dziur w puchówce jak z dmuchawca
idą chmury piór...
Fantazjująca o zemście na ładniejszej współlokatorce Justa-bazylicha z „Innych ludzi” to typowa femcel, wiecznie kująca do kół brzydula z dziurą w wytartych getrach i trekkingowych butach z Decathlonu wkładanych na każdą okazję. Bez szans nie tylko na związek, ale i udaną randkę. U Masłowskiej jest postacią drugoplanową, uczestniczącą w ogólnospołecznym karnawale nienawiści, którego królową jest Iwona (typowa Stacy), ale Pustkowiak oddaje jej bezapelacyjnie główną rolę. „Maszkarona” można więc czytać nie tylko jako satyrę na Polskę, ale i rozjuszony incelski manifest, którego znienawidzonym przedmiotem staje się bezczelnie idealna Alicja Wyczółkowska, urodzona w uprzywilejowanej rodzinie „beneficjentka III RP”.
Do dziewczyn dołącza Piłat z „Bardo”, otyły, kompulsywny nerwus, którego patriotyczną misją jest „chronić polskie kobiety przed brudasami z innej planety”. „Ciała świntuszących z Arabami, syryjskimi brudasami, kobiet należą do obywateli Polski” – krzyczy na spotkaniach Wszechpolaków.
W tekście o „Maszkaronie” pisałam, że zniekształcone, potworkowate ciało Marianny jest jednocześnie fantazmatycznym ciałem Polski, które żąda konsumpcji, samo pozostając nieubłaganie nieskonsumowane. Niestety, anarchistyczny wstręt, jakim obdarza się u Masłowskiej, Pustkowiak i Szpili wszystko, co uchodzi za składnik zbiorowej tożsamości i co składa się na polskość, zostaje unieszkodliwiony poprzez fakt, że zamiast w indywidualne, uderza w kolektywne – czyli pustkę. To, co składa się na „polskość”, jak za Piotrem Karwowskim pisała niedawno Katarzyna Trzeciak, realnie nie istnieje.
Agnieszka Szpila, „Bardo”. W.A.B., 416 stron, w księgarniach od kwietnia 2018 Napędzane przez satyrę i jednocześnie utrwalane przez nią atrakcyjne literacko stereotypy myślowe i językowe wbrew pozorom dają czytelnikowi poczucie bezpieczeństwa, lokując go na wygodnej pozycji uprzywilejowanego, pozornie doinformowanego podglądacza. Realizując (ufam tu wypowiedziom samych pisarek) mocną potrzebę krytyczną, Masłowska, Szpila i Pustkowiak ostatecznie umacniają informacyjną bańkę, w której funkcjonuje ich czytelnik, podsuwając mu rozpoznane, lekkostrawne klisze. Wszyscy „inni ludzie i ich sprawki” ułatwiają dookreślenie własnej tożsamości, bo są de facto tym, czym my sami nie jesteśmy, jednocześnie wyznaczając granicę, za którą kończy się jakakolwiek wspólnota, a zaczynają „oni”: rydzyki, korpoludki, kibice i ich dupy oraz geje z dizajnerskim przegięciem. W mocy pozostają więc napisane cztery lata temu słowa Pawła Sajewicza, dla którego wszystkie beletrystyczne patriotki były już wówczas lekko trujące. „Chyba najwyższy czas, żebyśmy ze swojego słownika literackiego wykreślili słowa «Wilanów», «słoik», «wąsy», «korpo», «studentka socjologii» i «bieda» – pisał Sajewicz. – Myślę, że moglibyśmy bez żalu zrezygnować również ze słowa «Polska», albo chociaż nauczyć się używać go w innym niż zazwyczaj kontekście”.
Na miłość boską, nie chcesz tego
Krytyka, upychająca kolanem do jednego wora wszystkie wymienione książki, zdaje się nie zauważać różnicy pomiędzy czerstwym satyrycznym patchworkiem-potworkiem a powieścią dygresyjną, w której konstrukcja przedstawionego świata uzasadnia porzucenie linearnego porządku zdarzeń, jak ma to miejsce w powieściach Kołodziejczyka i Szczerka (co nie wynika, jak mogłoby się wydawać, z różnicy genderowej, ale właśnie z wyborów estetycznych). „Prymityw” i „Siwy dym” nie tyle szydzą z zastanego świata, co wyzyskują jego tkankę do budowy języka i rzeczywistości alternatywnej, utworzonej w ustanowionym arbitralnie bezczasie (Kołodziejczyk) bądź nieodległej przyszłości (Szczerek).
Marcin Kołodziejczyk, „Prymityw. Epopeja narodowa”. Wielka Litera, 496 stron, w księgarniach od kwietnia 2018Asymilując kolokwializmy, publicystyczną nowomowę oraz medialną propagandę, Kołodziejczyk konstruuje wreszcie w „Prymitywie” autonomiczny, konsekwentny i piękny w swojej wadliwości język. Wreszcie, bo o ile w „Dysforii” starał się ledwie podsłuchać gadkę mieszkańców zamkniętych osiedli, czytelniczek „Wysokich Obcasów”, domorosłych poetów i telewizyjnych show, posługując się tak lubianą przez wszystkie parodie mową pozornie zależną i manierą wewnętrznego monologu, w debiutanckiej powieści udaje mu się ten popsuty, ale już samodzielny język stworzyć i uwiarygodnić. Być może dlatego, że tym razem umieszcza akcję w przestrzeni sobie bliskiej, na warszawskiej Szmulowiźnie. Ale Kołodziejczyk nie próbuje jej estetycznie, musicalowo ograć, nie dostarcza zestawu płaskich portrecików jej mieszkańców, tylko wchodzi w tkankę Szmulek, w jej krwioobieg. Zagląda do miejscowego zakładu pogrzebowego, punktu udzielającego chwilówek, wyłożonych boazerią i wypucowanym linoleum mieszkań oraz centrów handlowych.
Powieść ma charakter fragmentaryczny, otwarty, bo w świecie Poczętego (Poczęty rymuje się z Wyklęty), Kwasa, Cygana i Wiktorii Wiedeńskiej politycznie unieważniono upływ czasu, otwierając tym samym Wielkim Bohaterom Przeszłości proceduralną drogę do ekshumacji i dyskontowania gwałtownego progresu gospodarczego. Brzmi jak science fiction, ale to ledwie potraktowana w sposób dosłowny i formująca świat przedstawiony sytuacja, w której funkcjonujemy na co dzień – obok ekshumacji smoleńskich rozpoczęto na początku czerwca poszukiwania szczątków „naszych bohaterów” (cyt. za IPN) na terenie dawnego więzienia przy ul. Rakowieckiej w Warszawie, gdzie powstaje Muzeum Żołnierzy Wyklętych i Więźniów Politycznych PRL.
Zamieszkujące Pragę-Północ indywidua (grabarze!) są doskonałymi tego nieczasu produktami, przy czym warto zwrócić uwagę, że tym, kto nam o nich opowiada, jest niejaki Andrzejek Drella, inteligent prasowy i interwencjonista ligwistyczny, alkopublicysta i kuglarz, który „pracuje nad książką o życiu, ale nad szkatułkową, która by objęła wszystkie spotykane aspekty i była jakby kompendium”. Drella popija ze swoimi bohaterami wódeczkę, polską współczesną literaturę mając w głębokim niepoważaniu, jednocześnie dosadnie postponując także popularność literackich satyr na polskiego prymitywa, do których i „Prymitywa” w końcu przecież zaliczono:
Na przykład ostatnio jest u nas trend; analizował; że wszyscy by pisali przeważnie o sobie, idziem-idziem-co-my-widziem. Czyli można albo po dziewczyńsku – z naciskiem na błotną głębię potencjalnego macierzyństwa, manifestację odmienności płciowych i ogólnie psychologiczność. Albo można po chłopięcemu – o legendarnych bokserach, ich mdłych flamach w woalkach, pościgach samochodowych, nożach sprężynowych, podwójnie szytych butach od Kielmana na nogach Taty Tasiemki, o Czarnej Mani, piciu czystej z czerwoną kartką i innych rzeczach – o których się nie ma pojęcia.
(…) Jak ktoś się znał – wystarczyło go posłuchać – to się okazywało, że modny pisarz kaleczył nawet pokaleczony bałak przedmieścia. To dlatego, że się go uczył jako języka obcego. Przy piciu kawy unosił mały palec nad uszko filiżanki, dlatego że mu mama profesor powiedziała, że tak nie wolno.
Na listach bestsellerów królowali popkulturyści.
Ale to się sprzedawało i zachwycało inteligentów z zamkniętych osiedli; byli spragnieni prymitywu z przystanków tramwajowych.
Ziemowit Szczerek, „Siwy dym”. Czarne, 336 stron, w księgarniach od maja 2018Drella uczciwie uprzedza, że jego książka, a więc i książka Kołodziejczyka, jak możemy wnioskować, będzie niełatwa w odbiorze i ma rację. „Prymityw” zdradza co prawda jakiś zarys fabuły, ale – do czego odnosi sam tytuł powieści czerpiącej z nomenklatury informatycznej – chodzi tu o świat rekonstruowany z fragmentów, figur i punktów, a więc jednoczesnych zdarzeń.
Równie wymagającą lekturą jest „Siwy dym” Szczerka, opowiedziana na dopingu powieść łotrzykowska. O ile u Kołodziejczyka cieszy przede wszystkim sprawność językowa, to Szczerek, spadkobierca buńczucznego Chryzostoma Paska i Sienkiewiczowskiego Zagłoby, ma epicki rozmach i poczucie humoru oraz skłonność do zgrywy. I podczas gdy tercet Masłowska, Szpila, Pustkowiak brzydką Polskę nam do reszty obrzydza, to bohater Szczerka z nieodległej przyszłości – zdecydowanie i wbrew gustom pragnących uporządkować nam rzeczywistość dizajnerskich paniczyków (określenie autora) – będzie za nią tęsknić. Bo Polski (jednej) w 2050 roku już nie ma.
Opowiadana w „Siwym dymie” historia napisana w onirycznej, katastroficznej konwencji toczy się symultanicznie. Kakofonia gwałtownie zmieniającej się rzeczywistości, jak u Kołodziejczyka, skutkuje decyzją o wyborze na pierwszy rzut oka bałaganiarskiej, niespójnej formuły. Zewsząd wyłażą tu (w warstwie fabularnej) zarówno historyczne zaszłości, narodowe i międzynarodowe lęki, jak i (na poziomie języka) nieznośne neologizmy i makaronizmy dyktowane neuropejską nowomową. W akcję powieści wchodzi się jak w przywieszającą się co chwilę przygodówkę, co niezwykle irytuje, ale umożliwia ujęcie w ramy pikareski świata, który spowija płynący ze Wschodu Siwy Dym. Świata, który nie ma już żadnej treści, idei, sensu i konsekwencji. I tylko próba jego opowiedzenia, na której zarabia także bohater Szczerka, dziennikarz neuropejskich portali informacyjnych, jest ciągle na propsie. Choć teraz to już i tak nie taka amba jak kiedyś, pisze Szczerek, nawet do niewytłumaczalnego można przywyknąć, do „duchów, jędz, lykantropów, wampirów i całego tego tałatajstwa”. Zdaje się, że właśnie mamy w Polsce taki moment.
Żadne to odkrycie, że żyjemy w dobie nieskończonego zmierzchu wielkich narracji. Jednak okupiona poczuciem chaosu profuzja opowieści, którą proponują Kołodziejczyk i Szczerek, w odróżnieniu od przywołanych wcześniej utworów Masłowskiej, Pustkowiak i Szpili, wskazuje na relatywność i ostatecznie bezsilność postawy ironicznej. O ile pisarki szukają tego, co „wspólne”, poza światem przedstawionym, w bezpiecznej pozycji sytego czytelnika, „Siwy dym” i „Prymityw” próbują tę bańkę dobrego samopoczucia przebić. Słynna teza Lyotarda nie uwzględniała istnienia społeczności, w których ideologicznie podbudowane wielkie narracje mogą być wskrzeszane. Tymczasem Kołodziejczyk próbuje opowiedzieć moment, w którym zgiełk czasów i dyskursów, pozbawiając nas poczucia bezpieczeństwa, staje się pożywką dla ich gwałtownego, bezładnego odradzania. Przy czym żadna z opowieści nie jest tu „lepsza” od innej, żaden z języków jeszcze nie triumfuje. I jeśli zdemaskowane, zagrożone wyginięciem „małe narracje” miałyby wskazywać na jakąś zakorzenioną w polskim języku prawdę, to mogłyby jedynie udowadniać, że rządzi ten, kto akurat gada – nie bez przyczyny słowa te używane są na Śląsku zamiennie. Tyle że, przypomina Szczerek, wszyscy krzyczymy tu jednocześnie.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).