Zbliża się noc sylwestrowa 1975/1976. Moskwiczanin Żenia ma zamiar wieczorem oświadczyć się Galii. Wszystko wskazuje na to, że dziewczyna się zgodzi, więc Żenia idzie do bani, żeby to opić. W ekipie jest chłopak, który dziś jeszcze ma złapać samolot do Leningradu. Panowie grzeją tak intensywnie, że nie wiedzą, którego z kolegów mieli odwieźć na lotnisko. Ostatecznie w samolot wsiada Żenia; na miejscu łapie taksówkę i prosi do siebie, czyli na ulicę Budowniczych 25. Bloki wyglądają identycznie jak w Moskwie, podobnie mieszkanie numer 12, do którego Żenia z trudem się doczołguje. Budzi go wrzask wkurzonej i zaskoczonej Nadii (to rola, której Barbara Brylska zawdzięcza miejsce w sercach Rosjan), właścicielki mieszkania, która czeka z sylwestrową kolacją na swojego narzeczonego – Ippolita. W Moskwie Żeni wyczekuje samotna Galia.
Tak zaczyna się kultowy radziecki film pod tytułem „Ironia losu” (a jak się kończy, można się domyślić, bo to komedia romantyczna). Jest kultowy m.in. dlatego, że opiera się na legendzie miejskiej krążącej w różnych wersjach od Rostocka do Władywostoka. W wersji polskiej, którą przytacza Beata Chomątowska w wydanej właśnie „Betonii”, pijany mężczyzna myli nie miasta, a klatki, i o mało co nie wyrzuca z łóżka śpiącego we własnym mieszkaniu sąsiada. Clou pozostaje to samo: beka, bo bloki i mieszkania, w których żyjemy, są od siebie nieodróżnialne.
Nieodróżnialne, a do tego ciasne, brzydkie i pośledniej jakości, a przez to sprzyjające konfliktom rodzinnym i sąsiedzkim. Taka reputacja towarzyszy blokom od samego niemal początku, na przekór pyszałkowatej propagandzie krajów socjalistycznych. Mimo że dla większości ich mieszkańców przeprowadzka do bloku była bezspornym awansem do lepszego świata, niepochlebne opinie o tym budownictwie są tak powszechne, że powściągnąć ich nie potrafi nawet cenzura. Pierwszy entuzjazm mieszkańców ledwo zaczyna się wypalać, a o niedogodnościach, absurdach i smętkach życia w bloku powstają już piosenki, filmy i książki.
Blokowiska kojarzą się z Europą Wschodnią, choć powstawały też w innych częściach świata. Chomątowska pisze, że do bloków z wielkiej płyty wprowadziło się 170 milionów mieszkańców bloku wschodniego i 80 milionów w pozostałych krajach. To w zachodnim Berlinie powstaje Märkisches Viertel, które swoją beznadzieją radykalizuje aktywistkę Frakcji Czerwonej Armii Ulrike Meinhof. To we Francji miasta obrastają w blokowe przedmieścia, które prędko staną się symbolem frustracji zjeżdżających z byłych kolonii obywateli drugiej kategorii. To w Saint Louis w stanie Missouri w 1972 roku zostanie zburzone szemranej reputacji bloczydło, co Charles Jencks uzna za śmierć architektury modernistycznej.
Trudno kategorycznie stwierdzić, gdzie leżał problem z blokami. Może w samej idei, bo nowoczesne marzenie o skrojonych pod potrzeby ludzkie „maszynach do mieszkania” przegrało Beata Chomątowska, „Betonia. Dom dla każdego”. Czarne, 560 stron, w księgarniach od maja 2018z różnorodnością potrzeb. A może jednak w kiepskiej jakości wykonania, bo zarówno na Zachodzie (gdzie bloki stawiano zwykle na odczep się, żeby było, że zbudowaliśmy mieszkania socjalne), jak na w Wschodzie (gdzie budowano pod presją czasu i braku w dostawach materiałów), oszczędzano na projektach, w tym na wymarzonej przez urbanistów infrastrukturze społecznej. W efekcie i tu, i tam bloki cieszą się złą sławą.
Tym wszystkim niespełnionym (i spełnionym) marzeniom swoją książkę poświęciła Chomątowska – to barwna, wciągająca i wyważona opowieść o betonowych domiszczach, chyba najbardziej wielowątkowa z tych, które można przeczytać po polsku. O ile jednak z „Betonii” wiele się można dowiedzieć o blokowiskach Francji, Szwecji czy Wielkiej Brytanii, Wschód reprezentuje tu Polska, w porywach do NRD. Szkoda, bo blokowiska rozrzucone od Workuty po Ałma Atę, od Ułan Bator po Zagrzeb i od Warny po Tallin kryją w sobie dużo bardziej różnorodne opowieści niż, dajmy na to, krakowskie Azory w zestawieniu z Krowodrzą Górką. Kontekst Europy Wschodniej pozwoliłby też lepiej zrozumieć, co historia polskich bloków i naszego do nich podejścia mówi o nas samych. Ale o tym zaraz.
Że blokowiska różniły się od siebie technologią produkcji, to jedno. W Polsce może nie zwracamy na to aż takiej uwagi (Chomątowska dzielnie te wszystkie warianty wylicza i pokazuje, że nie wszystko wielka płyta, co się wielką płytą wydaje). Mieszkańcy krajów byłego Związku Radzieckiego zdają się bardziej świadomi, czego mogą spodziewać się po danym budynku: kiedy szukałam mieszkania w Tbilisi, agentka nieruchomości zupełnie poważnie wypytywała, czy chcę mieszkać w bloku typu czeskiego, moskiewskiego, lwowskiego, Kawlaszwili (od nazwiska architekta) czy w chruszczowce (od Chruszczowa).
Drugie – i ważniejsze – że wschodnie blokowiska dzieli kontekst (geo)kulturowy, który nigdy nie poddał się urawniłowce, a po upadku ZSRR w pełni rozkwitł za sprawą niewidzialnej ręki dzikiego rynku. Bloki (i to, co z nich wyłazi, czyli okna, balkony i dobudówki) są inaczej odnawiane, inaczej spędza się wśród nich czas, inaczej żyje się z sąsiadami. Dowiedli tego po stokroć członkowie Keleti blokk bloki (węg. bloki bloku wschodniego), jednej z najciekawszych grup, jaką napotkałam na polskim Facebooku.
Grupa służy grze w bloki: jej uczestnicy wrzucają ich zdjęcia albo screenshoty z Google Street View, a reszta zgaduje, gdzie się dany blok znajduje (wybór trzeba wyczerpująco uzasadnić). Chodzi więc o grę na stereotypach, mitach i wyobrażeniach na temat Europy Wschodniej i blokowisk jako takich. Ale najciekawsze w skrolowaniu tych zagadek – zdjęć wraz z komentarzami graczy, m.in. kulturoznawców, geografów, architektów – jest chyba to, że składają się one na opowieść o bolesnej, rozdartej wewnętrznie, ale i pełnej nadziei, transformacji ustrojowej krajów dawnego bloku wschodniego.
Aby ją zrozumieć, wróćmy na chwilę do przeszłości. Upada mur berliński, otwierają się granice, uwolniony zostaje rynek mieszkaniowy. Osiedlowe biblioteki zamieniają się w punkty zaciągania pożyczek, lokalne warzywniaki – w biedronki. Pokoje stołowe nazywają się od dziś salonami, a wersalki – sofami. Z meblościanek wyjeżdżają kryształy, wjeżdża duraleks, a same meblościanki zastąpi wkrótce regał Billy. Wyjeżdżają też sami mieszkańcy: kogo tylko stać, ten kupuje mieszkanie w „apartamentowcu” (tj. nowym bloku), buduje domek na przedmieściach lub wręcz ucieka za granicę. A kogo nie stać – robi sobie w bloku łuki, stiuki i okna ze szprosami, tak jak pan Iwo z „Czterdziestolatka 20 lat później” powiedział.
„Blok”
reż. Tomasz Knittel, TVP Kultura, 2018
Zostają tylko „ludzie starsi i nieudacznicy, ludzie, którzy się już do niczego nie przydadzą”, jak mówi Paweł Dunin-Wąsowicz, omawiając „Blok” Sławomira Shuty w ciekawym, choć płytszym od „Betonii” serialu dokumentalnym TVP Kultura pt. „Blok”. „Dwa wilki i babuszka”, jak powiedział mi kiedyś kolega z Rosji, którego spytałam o przykołchozowe osiedle, w którym się wychował. „Dziadki z Gestapo i neonaziści”, jak powiedziała dziewczyna, z którą miałam okazję rozmawiać na jednym z blokowisk we Frankfurcie nad Odrą.
Tak przynajmniej się mówi, chociaż w wielkiej płycie (i jej podobnych) wciąż mieszka większość ludności miast i miasteczek. Która powoli sama zaczyna tak o sobie myśleć. Transformacja ustrojowa Europy Wschodniej nie znosiła odcieni szarości – nie tylko w architekturze, ale i w podejściu do niej. Blokowiska i jej niedorastających do modelu homo oeconomicus mieszkańców należało potępić w czambuł, w ich miejsce afirmując wesołą twórczość, która wyraża aspiracje średniej klasy, jej popęd do konsumpcji i marzenie o luksusie (lub o jego wyobrażeniu). Na horyzoncie majaczyła obietnica liberalnej demokracji „jak na Zachodzie”.
O blokowiskach mówi się więc w najtnisach jak o ponurych półwięzieniach opanowanych przez dresiarzy – to już nie pogodne narzekactwo spod znaku „Alternatywy 4”, a wizja apokaliptyczna. Jej szczytową realizacją jest film „Cześć, Tereska”. Krnąbrni, niepotrzebni i przeszkadzający w budowie nowego wspaniałego świata homines sovietici snują się w jego kadrach między kałużami a potłuczonym szkłem, pijąc, bijąc i „na własne życzenie” popadając w degrengoladę.
Taką odstręczającą wizję uwewnętrzni sobie wkrótce polski hip-hop, częściowo także punk (o tym więcej w serialu „BLOK”). Podobne procesy przebiegną w całym dawnym bloku wschodnim – podłość życia na blokowisku stanie się kolejną odsłoną autostereotypu „wschodniej duszy”, tak jak w dużo lepszym (ale i nowszym) niż „Cześć, Tereska” filmie „Dureń” w reżyserii Jurija Bykowa. W Polsce wizję tę skontruje dopiero wchodzące w dorosłość pokolenie urodzone w latach 70., dla którego dzieciństwo na blokowisku było doświadczeniem pokoleniowym. A jak to z dzieciństwem bywa – jego okolicznościom należy się solidna porcja nostalgii. W postaci, na przykład, komiksu „Osiedle Swoboda” Michała Śledzińskiego. A ostatnio – wspominanego serialu „Blok”.
Za nostalgią poszła parodia dyskursu o blokowiskach – w tym specjalizuje się runet, czyli rosyjskojęzyczny (i znany ze swojego ironicznego i czarnego, więc łatwo zrozumiałego z perspektywy polskiej humoru) internet, który zagigabajcił się tekstami kultury na temat życia „gopników”, postradzieckiego odpowiednika dresiarzy. W ten sposób gopniki, pacany iz rajona, czyli ziomki z osiedla, odczarowują swój wizerunek, robią sobie z niego jaja, wstają z kolan – mniej więcej w takim sensie, w jakim twórcy polskiej serii imprez Wixapol chcieliby, by „Wixapolska wstała z kolan” – choć Wixapol odnosi się raczej do transformacyjnej kultury wiejskiej, a nie – jak gop – miejskiej, blokowej.
A od nostalgii i parodii niedaleko już do hajpu. Po pierwsze, jest to hajp na gop, który przeniknął do świata sztuki i mody (zob. też, ponownie, Wixapol albo – z trochę innej beczki – węgierską markę Keleti blokk). Po drugie, hajp na estetyzację blokowej biedy i brzydoty (i związanych z nimi kodów kulturowych), wpisującą się w dyskurs estetiki jebieniej (estetyki zadupia), czegoś w rodzaju postradzieckiej wersji ruin porn, którą można pooglądać tu lub tu (albo gdziekolwiek w internecie pod hasztagiem #ебеня) czy wyczytać u Ziemowita Szczerka. Żeby ją pouprawiać, nie trzeba nawet do Rosji jechać, wystarczy odpalić Google Street View czy Yandex.maps, tak jak zrobili to redaktorzy brytyjskiego Calvert Journal czy Kinga Raab w fantastycznej serii reportaży „Symulując lokację”.
Po trzecie wreszcie – to hajp na architekturę modernistyczną, w tym socmodernistyczną, a więc blokowiska w ich postkomunistycznej krasie. Ten rozlał się równo po całym bloku wschodnim, choć kto wie, czy w ogóle by zaistniał, gdyby wschodnimi blokowiskami nie zajarali się najpierw artyści, naukowcy i wszelakiej maści hipsterzy z Zachodu. Nie sposób zliczyć teksty kultury i nauki, które na fali tego hajpu, chociażby w Polsce, powstały – wymieńmy tylko reportaże Filipa Springera, głośną wystawę „Betonowe dziedzictwo. Od Corbusiera do blokersów” w CSW Zamek Ujazdowski czy liczne doktoraty, ostatnio na przykład wydana przez Bęc Zmianę „Przyszłość do zbudowania. Futurologia i architektura PRL” Emilii Kiecko. O socmodernizmie w całym Wschodzie powstają też fanpejdże i blogi, produkuje się inspirowane nim gadżety. Na przykład takie i takie, ale i takie mniej wydumane.
Nagle z tego wszystkiego okazało się (na uniwersytecie, w mediach, w końcu na facebookowych wallach), że mieszkanie w Berberysowych Ogrodach, Zakątku Rucoli czy innych Wyspach Luksusu w ostatecznym rozrachunku nie bije starych bloków na głowę. Owszem, może i budynki są zbudowane z lepszych materiałów, może i skuteczniej wygłuszają sąsiadów, może mieszkania i są nieco większe (choć i z tym różnie bywa), ale z dostępem do światła słonecznego, komunikacji miejskiej, szkoły, sklepu czy nawet twardej nawierzchni coraz częściej jest fatalnie. Półdzika deweloperka trzecią dekadę oblepia polskie miasta jak sztuczny bluszcz, zabierając im powietrze, wzmagając chaos i nie rozpieszczając swoich mieszkańców. Którzy powoli zaczynają mieć tego dość.
Trailer „Niemiłości” Andrieja Zwiagincewa, który można ciekawie w tym kontekście przeczytać (i który trzeba zobaczyć)
Z „apartmąts” jest podobnie jak kiedyś z blokami. Najpierw jest entuzjazm, zastaw się a postaw się, trzeba iść na swoje. Dopiero później przychodzi rozczarowanie. Chomątowska opowiada o tym w „Betonii” na przykładzie starszej pary, Marii i Władysława (czytelnik domyśla się, że może chodzić o rodziców autorki), którzy uciekli z bloku, ale potem wracali na swoje osiedle, by zrobić zakupy w dobrze zaopatrzonym sklepie czy pogadać z sąsiadami. W może nieco niedorobionej, ale przemyślanej i najpieczołowiciej jak na dane warunki technologiczne i polityczne zaprojektowanej przestrzeni. Wciąż przyjemnej i zielonej, o ile nie dopadło jej jeszcze „dogęszczanie”, czyli chaotyczne dostawianie nowych budynków. „Ważne jest – mówi w serialu «BLOK» Tomasz Fudala, kurator MSN – że bloki są jedynym zrealizowanym projektem mieszkaniowym w historii Polski”.
Akceptacja dla zakazanych w latach 90. blokowisk rośnie. W Czechach w 2014 roku bloki za „optymalne miejsce do mieszkania” uważa prawie 40% mieszkańców (wcześniej było to 20%). W Polsce blokowiska odczarowuje zarówno lewica – przypominająca, że do bloków trafiliśmy z błota, jak i prawica (Patryk Jaki, który „stał pod blokiem”, choć już nie Jarosław Kaczyński, który pochodzi „z lepszych miejsc”), zmęczona neoliberalnym dyrygowaniem, jak wyglądać i żyć powinien Polak – Europejczyk. Również w Niemczech, gdzie wielka płyta obłożona była symbolicznym no-go, i to nawet w przeładowanym Berlinie, coraz większą popularnością cieszą się osiedla po świetnych rewitalizacjach (jak opisywane przez Chomątowską Ahrensfelde Terrassen). Których w innych postkomunistycznych krajach, notabene, dotkliwie brakuje.
Wizerunek nowych osiedli (które nie są przecież monolitem) nie przejdzie pewnie tak radykalnych zmian jak blokowisko, nigdy nie będzie aż tak zły, a potem aż tak idealizowany. Mimo to w jego ewolucji można dostrzec kilka podobieństw do losu starych bloków. Po fali krytyki, która w ostatnich latach płynęła również z mediów mainstreamowych (dyskurs chaosu przestrzennego, ale też zarówno lewicowe, jak i prawicowe wąty do „lemingów”), zaczynam dostrzegać pierwsze jaskółki akceptacji dla polskiego postmodernizmu, jak obrona Solpolu czy krytyczne, ale i potencjalnie trendotwórcze opracowania w rodzaju „Postmodernizm polski. Architektura i urbanistyka” pod redakcją Lidii Klein.
Trochę nostalgii za najntisami, trochę z nich beki (dokładnie tak samo było z blokami), ale ziarno zostało zasiane. Dodam tylko, że Warszawę wizytowała ostatnio moja koleżanka, historyczka sztuki z Portugalii, którą w mieście najbardziej zachwycił już nie socmodernizm, jak byłoby pewnie dekadę temu, a Hotel Sobieski oraz fantazyjne wykwity Woli, „niepowtarzalne pomniki wschodniego wydania kapitalizmu”…
Tymczasem polityka mieszkaniowa ma się w Polsce kiepsko. Rządowy program „Mieszkanie plus” jak na razie kuleje i pozostawia wiele znaków zapytania, wobec problemów z dostępnością tanich mieszkań w dużych miastach pozostaje bezsilny. Miasta rozlewają się swoją bezforemną, przegęszczoną zabudową w przypadkowych kierunkach. Aktywiści nie radzą sobie z tą magmą jako całością, a plany zagospodarowania przestrzennego, nawet jeśli powstają, są krótkowzroczne, punktowe i nie zmieniają wiele. Mieszkańcy są bezradni – biorą co jest i na co ich stać.
Architektoniczne mody się zmieniają, nie zmienia się podejście do nich spod znaku „jakoś to będzie”. Mieszkaniowe obietnice składane przez aktualną ideologię (czy to komunistyczną, czy kapitalistyczną) mają dziurawe pokrycie. To wywołuje frustrację, która z czasem mija, bo pojawia się nostalgia, bo później będzie tylko gorzej, bo sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu.
Jak tak dalej pójdzie, następne pokolenie protestować będzie w obronie Zakątka Rucoli.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).