AMERYKANIN NA DACHU (ŚWIATA)
Na południu Francji ekspaci to młodzi wagabundzi płynący lekko przez życie, wśród których modne jest nicnierobienie i inne nudne formy eskapizmu. W Dubaju obserwujemy ordynarny lans w klubach rodem z fabryki, bez duszy i klimatu. Jednostki wirujące na orbicie średniości. Społeczność ekspatów w Katmandu to inna para kaloszy. Stolica Nepalu zalewa falą inteligentnych, kwestionujących utarte szlagiery, ostrych jak brzytwy, młodych ludzi.
Nieoficjalne zarządzanie, fot. A. SłodownikWielu z nich to Amerykanie. Inteligentni, światli jankesi? Szokujące. Biegle mówią po nepalsku. Posługują się sanskrytem. Młodzi, jeszcze przed magisterium. Z rzadka jakiś 30-letni doktorant. Czasem i profesor. Jeden za drugim okazują się stypendystami amerykańskiej Fundacji Fulbrighta. Według statutu organizacja ta ma na celu umożliwienie wzajemnego poznania i porozumienia pomiędzy obywatelami Stanów Zjednoczonych i innych krajów, umożliwiając dialog idei, wiedzy, umiejętności i doświadczeń w ramach naukowej i kulturalnej wymiany. Misję tę realizuje, przyznając Amerykanom granty na wyjazdy zagraniczne obejmujące prawie cały świat oraz goszcząc przedstawicieli innych nacji na uczelniach w Stanach. Badania przeprowadzane są w ramach szerokiego spektrum dziedzin nauk humanistycznych, społecznych, inżynieryjnych i ścisłych. Beneficjentami programu są osoby na różnym szczeblu hierarchii naukowej: począwszy od studentów z licencjatem, poprzez doktorantów, skończywszy na nauczycielach.
Soft power
Za twórcę tego pojęcia uważa się Josepha Nye (ur. 1937), doktora nauk politycznych Uniwersytetu Harwarda. Pojęcie „soft power” (używane zamiennie ze „smart power”, czyli inteligentną władzą) definiuje się jako „zdolności narodu lub kraju do pozyskiwania sojuszników i zdobywania wpływów dzięki atrakcyjności własnej kultury, polityki, ideałów politycznych”. Podczas gdy tzw. „twarda władza” ucieka się do przymusu i nacisku, także finansowego, władza „miękka” odwołuje się do rozumianej socjologicznie kooptacji oraz atrakcyjności.
Wybrańcy, a jest ich niewielu, mają prawo czuć satysfakcję. Pełna nobilitacja. Eli, jeden z amerykańskich stypendystów (nauki polityczne) wylądował w Nepalu podług klucza „ustrój polityczny”. Chcąc studiować struktury rządowe w tzw. kraju rozwijającym się, otworzył mapę świata, by sprawdzić, który kraj się demokratyzuje i tak trafił na Nepal. W Katmandu znalazł się z garścią ciuchów i walizką książek. „Przyjechałem studiować przemiany ustrojowe z monarchii do demokracji i proces tworzenia nowej konstytucji. Miałem głęboką potrzebę poznania, jak funkcjonuje polityka poza USA, poznania innej kultury, wyjścia z ciepłych domowych kapci i wrzucenia się w nieznany kontekst. Po zakończeniu badań dostałem pracę w organizacji pozarządowej Carter Center i zostałem w Nepalu. Wszystko dzięki stypendium Fulbrighta”.
„Stypendium dało mi wolność” – mówi Kathryn, amerykańska studentka badająca w Nepalu programy zachowania dziedzictwa kulturowego. „Miałam mnóstwo czasu, by nauczyć się nepalskiego i zdobyć wgląd w dziedziny poza tematem moich badań: konflikt zwolenników monarchii z maoistami, historia Nepalu. Zaoszczędziłam tyle, aby móc pracować jako wolontariuszka dla dwóch nepalskich organizacji pozarządowych. Myślę, że główną siłą tego programu jest fakt, iż pozwala on stypendystom rozwijać się w nieoczekiwanym kierunku oraz pozyskiwać umiejętności i wiedzę, na które w innym wypadku nie byłoby miejsca”.
Program Fulbrighta
Twór amerykańskiego senatora Jamesa Williama Fulbrighta, znanego ze swoich propokojowych wystąpień. Jako jeden z pierwszych oficjalnie sprzeciwił się wojnie w Wietnamie. Program powstał w 1946 r. i jest sponsorowany ze środków amerykańskiego Ministerstwa Nauki i Kultury. Od początku działania stypendium otrzymało ok. 294 tys. osób: 111 tys. z USA, 183 tys. z innych krajów. Fundacja przyznaje ok. 7,5 tys. nowych grantów rocznie i obecnie działa w ponad 155 krajach na świecie. „Prostym celem programu wymiany jest… wyplenianie kulturowo zakorzenionego chwastu nieufności, który zwraca nacje przeciwko sobie. Program nie jest panaceum, ale światełkiem nadziei” – senator J. William Fulbright.
Rok badań kończy się zazwyczaj otwartą dla publiczności prezentacją wyników i dyskusją. Poza tym studenci muszą napisać krótki raport podsumowujący ich pracę. Pytam Kathryn, jaki wkład dla nauki ma dwudziestostronicowa rozprawa składana na koniec stypendium. „Nieduży. Nie sądzę, by moje badania, bez poświęcenia im dodatkowej dozy pracy i uwagi, przyczyniły się istotnie do poszerzenia stanu wiedzy. Nie jest jednak rozsądne oczekiwać od młodszych z nas poważnych publikacji akademickich. Rok stypendium jest jak rozbiegówka. Doktoranci mają większe pole do popisu, my uczymy się uczyć, zdobywamy kompetencje językowe i kontakty”.
Eli: „Nie wyprodukowałem treści zasługujących na Nobla, ale zebrałem pokaźną ilość wiedzy o tym, jak funkcjonuje demokratyzujące się państwo i nauczyłem się, jak robić badania w terenie. Wiedza, której nie dałaby mi żadna instytucja ani uniwersytecka aula”.
Teren do podbicia, fot. A. SłodownikObracając się w towarzystwie młodych stypendystów, szybko czuję się oczarowana ich poziomem otwartości, wiedzy, nawet językiem, którym się posługują. W ich angielskim nie pada co chwila „you know”, tylko faktyczne rzeczowniki. Idea wymiany kulturowo-naukowej wygląda pięknie, wzniośle i szlachetnie. Po raz pierwszy od pobytu w nowojorskiej Junior High School rozbija się we mnie stereotyp o Amerykanach. Odzywa się też jakaś tęsknota za wyrżniętą w Polsce starą inteligencją. I nagle z ust któregoś stypendysty pada żartobliwe: „no wiesz, ale my też jesteśmy szpiegami”. W tym miejscu wkracza teoria spiskowa.
KLUB AMERYKAŃSKI W KATMANDU
ekspat
cudzoziemiec na dłużej osadzony w danym kraju w celach zawodowych, nie turystycznych
Z jednym z fulbrightowców umawiam się w Klubie Amerykańskim nazywanym potocznie „Phora”. To teren w samym środku Katmandu, otoczony wysokim murem. Zawsze myślałam, że to teren wojskowy. Umiejscowiony jest na otwartej zielonej przestrzeni miasta – towar deficytowy w Katmandu. Otoczony strażą z bronią palną. Armia maoistyczna ciągle przechadza się po mieście z karabinami i choć uważa się ją za lokalną, to wciąż sztywnieję na jej widok. Żeby wejść do „Phory” muszę:
a. zostać zaproszona,
b. przejść przez detektor metali,
c. pokazać zawartość torby,
d. na czas wizyty oddać ochronie paszport.
Pozostawiam za murem hordy glue-kids wąchających klej ze swoich torebek. Dzieciaki utytłane w kurzu, zasmarkane usiłują wciskać białym pocztówki za kilka nepalskich rupii. Wkraczam do raju: Amerykanie pykają sobie w tenisa, taplają się w basenie i piją amerykański browar. Tu zawsze jest prąd i woda, podczas gdy w Katmandu Właściwym normą jest dawkowanie prądu (czyli też internetu) i zimna woda. Jeżeli w ogóle jest. Obrazek ten czyni poważną rysę na właśnie powstałym pozytywnym wizerunku USA.
Żeby dostać stypendium Fulbrighta trzeba być cierpliwym. Procedura trwa miesiącami. Nawet rok. W obu przypadkach: Amerykanów i nie-Amerykanów. Wypełnienie niekończących się formularzy. Rozpisanie projektu badawczego. Zdobycie z uczelni listów polecających. Czasem przejście weryfikacji znajomości obcego języka. Wybór kraju docelowego musi być przemyślany. W przypadku nie-Amerykanów planowana praca musi być dobrze osadzona w kontekście amerykańskim. Po skompletowaniu i dostarczeniu dokumentacji, delikwent, o ile spełnia wszystkie wymogi formalne, zostaje zaproszony na spotkanie z komisją egzaminacyjną. Profesorowie z danej dziedziny oraz byli stypendyści przepytują, a bywa, że atakują tezę. Aplikant ma się obronić. Po spotkaniu komisja wystawia ocenę od 1 do 5, gdzie 1 i 2 to rekomendacja kandydata. Reszta ocen się nie liczy. Następnie wysłanie ostatecznej wersji aplikacji i najbardziej fascynujący etap: wyczekiwanie. Czasem po to, by dowiedzieć się, że jest się na ostatecznej liście kandydatów, ale stypendium dostanie się, gdy ktoś inny go nie przyjmie i… trzeba czekać dalej.
„«Phora» to pałac ku czci amerykańskiej ideologii – współczesnego neokolonialnego rasizmu, materializmu, niepewności i strachu” – podsumowuje anonimowy rozmówca narodowości amerykańskiej. „Teoretycznie nie jest to klub tylko dla Amerykanów – dodaje po chwili – ale liczba wpuszczanych na jego teren Nepalczyków jest śmiesznie niska. W pałacu często obchodzone są różne święta amerykańskie, np. Dzień Niepodległości. W zeszłym roku każdy Amerykanin mógł przyjść świętować obchody 4 lipca za 1000 nepalskich rupii i wziąć ze sobą do czterech osób. Zapowiedziano jednak, że nie można przyprowadzić Nepalczyków, z obawy o zagrożenie bezpieczeństwa. Jakie zagrożenie?! Przecież gdy wchodzisz, ochrona przeszukuje cię i przechodzisz przez detektor metali. Piękny symbol amerykańskiej obsesji na punkcie bezpieczeństwa. Inny aspekt: tak się składa, że oprócz kilku Afroamerykanów, wszyscy wizytujący są biali, a wszyscy pracownicy ciemnoskórzy. To kolonialne marzenie. Jakbym mieszkał na południu USA podczas niewolnictwa. «Phora» jako instytucja przejawia zero woli obracania się wśród lokalnych mieszkańców, zdradza ksenofobię i wrogość”.
Z jednej strony wzniosłe idee, które stoją za programem Fulbrighta. Z drugiej – „Phora”, metafora panicznego chronienia dostępu do amerykańskiego sukcesu i bogactwa. Dwie sprzeczne postawy skondensowane w odległym mieście na końcu świata. Ale co z żartami stypendystów o szpiegowaniu? Czy obecność fulbrightowców ma jeszcze, oprócz akademickiego, dodatkowe znaczenie? I po co w Nepalu klub, w którym studenci mogą w spokoju i odseparowaniu pisać swoje prace na temat otwartości na lokalną kulturę? Stypendyści odpowiadają: „Nepal jako Nepal nie interesuje USA, bo nie ma tu żadnych zasobów, ale lokalizacja pomiędzy Chinami a Indiami nie jest bez znaczenia. Fulbrightowcy natomiast są potencjalnym narzędziem wglądu w sytuację lokalną”.
MIĘKKO I SKUTECZNIE
Kathryn: „Program Fulbrighta, owszem, realizuje swoją deklarację programową: buduje wzajemne zrozumienie pomiędzy obywatelami USA i innymi nacjami, prowokuje wymianę idei, wiedzy, itp. Nadaje USA tak zwaną ludzką twarz. Wielu Amerykanów pogardza polityką swojego rządu i działa na rzecz ludzi, których bada. Program wykonuje kawał dobrej roboty w pokazywaniu światu bardziej rozsądnego, wyedukowanego, empatycznego, Amerykanina intelektualisty, którego zazwyczaj nie uświadczysz ani w mediach, ani w Białym Domu. Z drugiej strony uważam, że grant Fulbrighta został uchwalony, ponieważ widzi się w nim narzędzie amerykańskiej «soft power», czyli nieagresywnej formy wpływu”.
Zasoby rozproszone, fot. A. Słodownik„Soft power” to antonim „hard power”. Spowodowanie, by inni chcieli tego, co my. Subtelnie i po kosztach. Twórca tego pojęcia, Joseph Nye, pisze: „Jeśli przywódca reprezentuje wartości, za którymi inni chcą podążać, rządzenie mniej kosztuje” („Soft power and leadership”, 2004).
Amerykańscy fulbrightowcy są w jakimś stopniu polityczną inwestycją. Według Kathryn program dostarcza USA grona terenowych ekspertów, którzy mówią w lokalnym języku i którzy mogliby być pomocni rządowi, gdyby ten kiedykolwiek zdecydował się na wojnę z danym krajem. „Nie mam co do tego wątpliwości, że Amerykańscy stypendyści-naukowcy rozpowszechniają amerykańską ideologię i politykę w krajach, w których pracują. Mój promotor był stypendystą Fulbrighta podczas zimnej wojny i jego badania w Afganistanie były jawnie obciążone podobnymi skrytymi motywacjami. Podczas oficjalnego przyjęcia przed samym wyjazdem studenci musieli złożyć przysięgę lojalności Stanom Zjednoczonym i przysiąc nie propagować komunizmu za granicą. Bezsprzecznie jesteśmy narzędziem amerykańskiej dyplomacji i polityki, nieważne jak bardzo opieramy się, czy odrzucamy nasz rząd. Możesz nas również nazwać szpiegami lub informatorami, jeśli chcesz. Nawet reprezentant państwowy na moim oficjalnym przyjęciu nowych stypendystów określił nas jako najlepsze narzędzie amerykańskiego «soft power», udowadniając w ten sposób, że tego typu myślenie jest stale obecne”.
Eli: „Zgadzam się z tym, że misją programu jest zwiększanie wzajemnego zrozumienia pomiędzy obywatelami USA i innymi nacjami. Czas spędzony w Nepalu pozwolił mi pokazać, jaki może być «Amerykanin». Wielu ludzi ma przyjęte z góry poglądy o naszym niebywałym bogactwie, arogancji itp., ale te opinie bledną wraz z tworzeniem się więzi. Polityka zagraniczna USA, szczególnie na przestrzeni ostatnich lat, nie jest spójna z tym, w co wierzy większość obywateli Stanów”. Skoro mowa o postrzeganiu Amerykanów jako bardzo bogatych, pytam ile wynosi grant. „Niektórzy powiedzieliby, że za dużo. Inni, że wystarczająco. Zależy, z której strony spojrzeć. Osobiście uważam, że była to adekwatna kwota, by funkcjonować w Katmandu wygodnie, zgodnie ze stylem życia ekspata. Ktoś mógłby powiedzieć, że pieniądze były niedorzeczne. O wiele większe niż średni zarobek najbogatszych katmandczyków”. Faktycznie stypendyści nie muszą oglądać się na koszty. Stać ich na codzienne jedzenie w knajpach, na dobre lokum. Przychodzi mi na myśl psychologiczna koncepcja podwójnego wiązania. Dwa sprzeczne komunikaty wysłane z tego samego źródła na dwóch poziomach. Jeden komunikat jest werbalny: Amerykanie nie śpią na pieniądzach. Drugi niewerbalny: śpią, śpią.
Gra wydaje się bardzo subtelna. W świat idzie bardzo pozytywny wizerunek USA, a przecież fulbrightowcy nie są reprezentatywni dla całego narodu amerykańskiego. To wyjątki od reguły, jaką jest „North American Scum” (sformułowanie zespołu LCD Soundsystem). Jest to grupa elitarna, która robi Ameryce wybitnie dobry PR.
Z TRZECIEJ STRONY
Jak to wygląda z perspektywy fulbrightowca wizytującego w Stanach? Robert Łuczak, jeden z polskich stypendystów Fulbrighta (doktorant, geografia społeczno-ekonomiczna), jest pod wrażeniem poziomu dydaktyki, z którym spotkał się w trakcie stypendium w Kalifornii. Dostęp do materiałów i do kadry oraz efekt swojego półrocznego pobytu porównuje do 5 lat studiów w Polsce. („Studiowanie na polskiej uczelni to feudalizm”). „Wymiar akademicki jest głównym aspektem stypendium Fulbrighta, ale trudno nie dostrzec PR-u Ameryki, jaki się na nas uprawia”. Robert opisuje mi reklamową wręcz wizytę w Waszyngtonie, cotygodniowe proszone obiady, dopieszczenie prawami obywatela USA: ubezpieczenie, możliwość założenia konta w banku. „Wprawdzie po zakończeniu stypendium warunki wizowe wykluczają pobyt w USA przez następne 2 lata (oprócz stricte turystycznego), ale ma się nieuchwytne wrażenie, że po tym czasie Ameryka chętnie przyjmie na swoje łono światową śmietankę intelektualną”.
„Wersja programu w Stanach dla osób z zagranicy idealnie wpisuje się w cały ten drenaż mózgów” – mówi Kathryn. „Ludzie, owszem, nie mogą przyjechać do USA w ciągu 2 lat od zakończenia stypendium, ale porządne wypełnienie swoich stypendialnych obowiązków jest niemal gwarancją otrzymania wizy w przyszłości. Że nie wspomnę o łatwości, z jaką takie osoby otrzymują później pracę. Zestaw tych okoliczności zachęca ludzi, by wracali do Stanów, po tym jak zarazimy ich naszym oglądem świata”.
Ulotne wrażenia sięgają głębiej,
fot. A. SłodownikAnna Pochmara studiowała anglistykę w Connecticut, New Haven na Uniwersytecie Yale. „Wszystko zależy od kierunku i miejsca studiów” – stwierdza. „Środowiska nauk humanistycznych, zwłaszcza filologii, są dużo bardziej lewicowe. Mówi się nawet, że ośrodki anglistyki na renomowanych uniwersytetach to ostatnia ostoja komunizmu. To na pewno głęboka przesada, ale wśród profesorów, na których zajęcia uczęszczałam, wizja Stanów jako ziemii obiecanej posiadającej idealny, najlepszy na świecie system, zupełnie nie funkcjonuje. Jeśli miałabym się dopatrywać «soft power», to w seminarium, w którym uczestniczyłam w Chicago w czasie wyborów kandydatów na prezydenta. Urządzono nam inscenizację kampanii prezydenckiej. Odgrywaliśmy wybory między sobą. Wygrał u nas ktoś, kto się stylizował na Obamę. Miało nam to dać wgląd w system polityczny”.
Program jest zbyt poważny, żeby pozwolić sobie na ewidentną użyteczność polityczną, ale ten aspekt jest obecny. Anna Pochmara mówi, że „na pewno ma użyteczność polityczną, bo ja Stany i rząd Stanów Zjednoczonych bardziej lubię przez to, że finansował moje badania przez rok. I przełamuje stereotypy, ponieważ mieszkając w miasteczku uniwersyteckim, nie poznajesz Amerykanów, którzy są tak grubi, że używają wózków w supermarketach, bo inaczej nie są w stanie przejść alejką, żeby zrobić zakupy, tylko młodych, bardzo otwartych, bardzo inteligentnych ludzi, którzy wiedzą gdzie jest Polska, Warszawa, znają historię”.
„Amerykanie nie są amerykańskim rządem. Tak samo jak Polacy – polskim. Myślę, że dlatego właśnie rząd USA może używać amerykańskich obywateli do nadawania ludzkiej twarzy swojemu bestialstwu – wyzyskowi i wojnom, które uprawiają” – mówi Kathryn. „Ludzka twarz pozyskuje sobie w ludziach sprzymierzeńców. Następuje rozłam jednej całości na nieakceptowane działania rządu i podziwianych obywateli. Działania rządu trudniej wtedy atakować”.
„Soft power” jest z definicji subtelną formą zdobywania wpływu, czyli władzy. Ze względu na nienamacalność i nieoczywistość środków, ale i efektów, jest o wiele trudniejsza do uchwycenia. To z kolei buduje jej przewagę nad agresją, gdyż target, na który wywierany jest wpływ, nie musi się nawet orientować, że jest mu poddawany. Efektywność może być więc nieporównywalnie wyższa, niż gdyby stosować metody tradycyjne. Program Fulbrighta powinien być rozpatrywany głównie w kategoriach naukowych. Jest tylko przykładem, ale niech będzie też inspiracją do wglądu w pojęcie „soft power” – wykalkulowaną na zimno metodę ekspansji politycznej, pod przykrywką rozpowszechniania oficjalnych wartości danego państwa.
Imiona niektórych osób cytowanych zostały zmienione.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.