Rzadko się zdarzało, żeby pisarz, którego książki kochałem, jeszcze żył. W zasadzie prawie nigdy. Napisanie do większości ukochanych autorów/autorek listu w stylu ,,Uwielbiam Pani/Pana książki i tak bardzo za nie dziękuję! (tu ewentualnie długi i BARDZO MĄDRY fragment o tym, dlaczego je uwielbiam), Grzesiek z Polski” nie wchodziła więc w grę. Dlatego tak niezwykły był dla mnie moment, kiedy uświadomiłem sobie, że Ursula Le Guin nie tylko żyje i ma się dobrze, ale nawet na swojej stronie internetowej podaje adres do tradycyjnej korespondencji, z zachętą, żeby przysyłać raczej takie listy niż mejle. Zbierałem się do napisania bardzo długo (przeszkadzały mi standardowe myśli typu ,,przecież ona dostaje takich listów tysiące, myślisz, że naprawdę potrzebuje jeszcze kolejnego?”) i w końcu oczywiście tego nie zrobiłem. Teraz, kiedy Le Guin zmarła, mam znane czytelnikom poczucie, że w pewnym sensie zmarła bliska mi osoba. To się zdarza przy ukochanych autorach, takich, których książki bierze się z półki, żeby, no, przejrzeć parę stron, bo przecież nie będziemy tego czytali po raz setny, a potem jednak czyta się po raz setny, do ostatniej strony.
Chciałbym się tu skupić – pomijając przy tym resztę imponującego pisarskiego dorobku Le Guin, która pisała i science fiction, i fantasy, i książki realistyczne, i wiersze – na cyklu, który chyba dość powszechnie uznaje się za jej najwybitniejsze dzieło fantasy, i w ogóle za jedno z dwóch, obok ,,Władcy Pierścieni” Tolkiena, najwybitniejszych dzieł fantasy w XX wieku: na ,,Ziemiomorzu” (angielskie ,,Earthsea” genialnie przełożył Stanisław Barańczak).
Po pierwsze: poetyckość. Fantasy jako gatunek daje autorkom i autorom okazję, żeby odwołać się do poetyki baśni, i chyba nikt (poza wyskakującym tu ciągle jak zajączek z pudełka Tolkienem) nie robił tego równie pięknie jak Le Guin. Pisze językiem prostym i bezpretensjonalnym, ale absolutnie nie przezroczystym – przeciwnie, buduje język niezwykle poetycki, chociaż bez ekspresjonistycznych fajerwerków. Jak nikt inny oddaje atmosferę miejsca, bez długich opisów nasącza tekst całą zmysłowością ziemiomorskiej przyrody, potrafi genialnie napisać z punktu widzenia postaci, opowiadając jej odmienny stan świadomości, splątanie emocjonalne, chwilową utratę języka. Jednym z jej ulubionych poetów był Rilke, podobnie jak on wczuwa się w istoty pozaludzkie. Odwoływała się często do fragmentów „Elegii duinejskich” o zwierzętach, a także do wiersza ,,Pantera”. Jej opis przemiany czarodzieja w kamień, opisy jaskiń i podziemi czy wielokrotnie powracające wątki zwierząt, które bohaterowie spotykają (albo się w nie przemieniają), to niezwykły odpowiednik prób Rilkego. Podobnie wizja Ziemiomorskiej Krainy Umarłych to rozwinięcie wizji z dziesiątej Elegii, z suchą rzeką, kamienistym krajobrazem w ciemnościach i Gwiazdami Krainy Cierpienia. Zaryzykowałbym – choć wiadomo, że ryzyko jest małe, najwyżej ktoś się nie zgodzi – twierdzenie, że to, co w opisach Suchej Krainy robi Le Guin, to po prostu jedno z najpiękniejszych przetworzeń wizji poetyckiej w XX-wiecznej prozie. Nikt też – w fantasy czy nie fantasy – tak pięknie jak Le Guin nie pisze o magii i o smokach (smoki dawno niewidzianego w tym tekście Tolkiena to przy smokach Ziemiomorza nieciekawe jednowymiarowe bestie).
Koncepcja magii w ,,Ziemiomorzu” jest głęboka i przemyślana. Aby czarować w wymyślonym przez Le Guin świecie, trzeba po pierwsze mieć moc (coś w rodzaju wrodzonego talentu), po drugie – znać Mowę Tworzenia, język smoków, który zawiera prawdziwe imiona rzeczy. Le Guin sięga tu do żydowskich opowieści o mitycznym pierwszym języku, i do całego mnóstwa kultur, w których ważną częścią magii jest znajomość prawdziwych imion rzeczy. Poza wszystkim innym, jest to wizja dość taoistyczna – mądrzy czarnoksiężnicy czarują raczej niewiele, bo nie chcą naruszyć równowagi świata – i w wielu aspektach pokorna (co na pewno nie pasuje do stereotypu fantasy).
Zresztą, jeśli chodzi o przełamywanie schematów (także swoich własnych, ale o tym za chwilę), Le Guin jest w ,,Ziemiomorzu” absolutnie niewiarygodna. Już w pierwszej części cyklu, ,,Czarnoksiężniku z Archipelagu”, odchodzimy daleko od rozmaitych obecnych w fantasy sztanc. Po pierwsze – w świecie Ziemiomorza prawie wszyscy główni (i poboczni) bohaterowie są ciemnoskórzy, a dalekimi obcymi, uważanymi przez większość Ziemiomorzan za dzikusów, są biali Kargowie. Ta wspaniała zmiana perspektywy okazała się zresztą zbyt rewolucyjna dla twórców zarówno telewizyjnego serialu, jak i filmu animowanego na podstawie Ziemiomorza, w których wszystkie główne postacie są białe. Mamy też – podobnie zresztą będzie w następnych tomach – bardzo niestandardowe rozwiązanie głównego konfliktu: Le Guin wystrzega się jak ognia znanej i lubianej sytuacji, kiedy Ten Zły zostaje w efektownym pojedynku pokonany przez Tego Dobrego (i najlepiej rozcięty mieczem).
W ,,Ziemimorzu” mamy też bardzo niekonwencjonalną (nie tylko jak na fantasy, a już jak na fantasy wręcz niewiarygodnie niekonwencjonalną) historię miłosną Tenar i Geda. Le Guin potrafi pokazać miłość i seks między ludźmi bardzo już dojrzałymi w sposób dojrzały i sugestywny. Czytając, miałem wrażenie takiej intensywności opisu (chociaż Le Guin operuje bardzo prostymi środkami), jakby mowa była o prawdziwych, bliskich mi osobach.
Najbardziej nowatorską cechą ,,Ziemiomorza” jest jednak zapewne podjęta przez Le Guin próba zmiany w kolejnych częściach cyklu elementów, które w częściach wcześniejszych wydawały się już raz na zawsze ustalone. Trzy pierwsze tomy były wydane w latach 1968–1974, trzy kolejne – w latach 1990–2001. „Wczesne” i ,,późne” Ziemiomorze dzieli 16 lat – próby przewartościowania rozmaitych zasad rządzących światem Ziemiomorza są zatem przeprowadzane z perspektywy czasu.
Chyba najważniejszym z przewartościowanych tematów jest rola postaci kobiecych. Ciekawie pod tym względem porównać zakończenia ,,Władcy Pierścieni” Tolkiena, zakończenie pierwszej części Ziemiomorza ,,Czarnoksiężnika z Archipelagu” i zakończenie ostatniej części cyklu Le Guin, ,,Innego wiatru”. Na zakończenie ,,Władcy” jeden z głównych bohaterów, Sam Gamgee, który właśnie ostatecznie zakończył przygodę z Pierścieniem, żegnając odpływającego z Szarej Przystani Froda, wraca do domu, gdzie czeka na niego żona Różyczka. Mamy tu jasne przyporządkowanie: mężczyzna – decydująca o losach świata misja, kobieta – dom. Bardzo podobnie kończy się ,,Czarnoksiężnik” – Ged i Vetch wracają do domu, gdzie wita ich siostra Vetcha, Yarrow. Tymczasem napisany trzydzieści lat po ,,Czarnoksiężniku...” ,,Inny wiatr” kończy się już zupełnie inaczej – to Tenar wraca z Ważnych Przygód na wyspie Roke do domu, gdzie czeka na nią Ged. W dodatku, kiedy Tenar pyta, co w tym czasie robił, Ged odpowiada ,,pilnowałem domu”! Mamy tu więc zupełną zmianę perspektywy, która równocześnie nie jest mechanicznym odwróceniem ról (Ged, jeden z głównych bohaterów całego cyklu, już się wcześniej naprzygodował; mamy tu zatem dwie równorzędne osoby), ale po prostu przyznaniem, że obie sfery, i ta Ważnych Światowych Przygód, i ta domowa, są po pierwsze jednakowo ważne, po drugie jednakowo odpowiednie i dla kobiet, i dla mężczyzn).
Pierwszy tom ,,Ziemiomorza” (przy całej swojej genialności) jest mocno męskocentryczny. Główny bohater jest mężczyzną, czarodziejami (tymi naprawdę wielkimi i ważnymi) mogą być tylko mężczyźni, dla kobiet pozostaje rola podrzędnych wioskowych czarownic. Le Guin przytacza nawet powiedzenia: ,,Słaby jak kobiece czary” i ,,Złośliwy jak kobiece czary”, i ani razu tego wszystkiego nie kwestionuje. Co najwyżej możemy się zastanawiać, czy fakt, że (teoretycznie) niezwykle mądrzy nauczyciele ze szkoły magii na Roke są tak koszmarnie nieskuteczni, jeśli chodzi o łagodzenie międzyuczniowskich konfliktów ambicjonalnych, nie wiąże się jakoś z tym, że szkoła jest w stu procentach męska.
W następnym tomie cyklu, „Grobowcach Atuanu”, Le Guin już dokonuje ważnych zmian – główną bohaterką jest Tenar, i choć przez większość akcji jej nauczycielem i wybawcą jest mężczyzna (Ged), to jednak niewątpliwie i Tenar ma pewną sprawczość. Do tego sam Ged – choć, co symptomatyczne, niebezpośrednio, nie tak jasno, jak w późnych częściach cyklu – przyznaje, że Tenar ma Moc. Zasadnicza podstawa podziału ról – poważna magia tylko dla mężczyzn – pozostaje jednak niezmieniona, co widzimy zresztą w kolejnym tomie, ,,Najdalszym brzegu”.
Mija wspomniane szesnaście lat, pojawiają się następne tomy i nagle mamy rewolucję. Okazuje się (powoli i stopniowo), że kobiety także mogą mieć moc. Że mogą być równocześnie ludźmi i smokami, jak Tehanu. Że szkołę magii na Roke założyły kobiety razem z mężczyznami, i że wykluczenie kobiet z funkcji czarodziejów nastąpiło potem (mamy tu wyraźną analogię z rolą kapłańską kobiet w chrześcijaństwie, wzmacnianą jeszcze przez to, że mężczyźni-czarodzieje w świecie Ziemiomorza żyją w celibacie). Że przaśne powiedzonka o kobiecych czarach z ,,Czarnoksiężnika” i ogólne przekonanie o niezdolności kobiet do poważnej magii wynikają z obecnego silnie w kulturze Ziemiomorza seksizmu. Że Ogion Milczący nie zatrzymał trzęsienia ziemi sam, tylko pomógł mu jego mistrz Enhemon, używając zaklęcia, którego z kolei nauczył się od swojej mistrzyni Ard (czyli że jeszcze stosunkowo niedawno przed akcją ,,Czarnoksiężnika…” była w Ziemiomorzu choć jedna potężna czarodziejka, oczywiście zresztą pogardzana i odrzucana jako dziwoląg i obraza magii). Nad tym zaklęciem warto zatrzymać się dłużej, wiąże się bowiem z kolejnym aspektem Ziemiomorza, który Le Guin próbuje zrewidować.
Aby uspokoić trzęsącą się w posadach górę Gont, Enhemon wnika do niej, zmieniając się w kamień, i ta przemiana jest nieodwracalna.
Przemówił w języku nieznanym człowiekowi.
– Cicho. Spokojnie. Już dobrze. No, dalej. Tylko spokojnie.
I stał się spokojny, nieruchomy, skała w skale, ziemia w ziemi, w ognistym mroku góry.
(przełożyła Paulina Braiter)
Żadne z przesunięć akcentów (a są wśród nich jeszcze – niepodjęte tu przeze mnie – kwestie śmierci, życia po śmierci, oraz kwestia relacji smoków i ludzi) nie odbywa się zupełnie bezproblemowo. Le Guin nie mogła i nie chciała przepisywać na nowo starych tomów, wszystkie zmiany musiała wprowadzić w nowych, co skazywało ją na pewne zgrzyty i niezborności. Nie zawsze trzy ostanie tomy gładko pasują do trzech pierwszych – pomaga jednak wyraźna w wielu miejscach cyklu stylizacja na opowieści i pieśni, powtarzane przez samych Ziemiomorzan, jako źródło opowiadanej historii. To ogranicza wszechwiedzę trzecioosobowego narratora/narratorki i pozwala widzieć niektóre niezgodności po prostu jako wynik innych perspektyw kolejnych opowieści, z których narracja korzysta. Stylizacja nie jest jednak na tyle mocna, żeby gładko wszystko połączyć. Widać tu walkę i wysiłek, które dodają zresztą próbie Le Guin wielkości.
Jedną z ważniejszych cech pisarstwa i osobowości Le Guin jest jej niesamowita odwaga intelektualna, którą zresztą przejawia nie tylko w książkach – pamiętam, jak z opadniętą szczęką oglądałem, jak w wieku osiemdziesięciu ośmiu lat odbiera National Books Award. Le Guin najpierw uroczo żartuje, ale zamiast po tych żartach standardowo zejść ze sceny (dokładając ewentualnie parę podziękowań) zostaje, atakuje rynek wydawniczy za zachowawczość i nastawienie na zysk, a o kapitalizmie mówi, że przeminie, tak jak przeminęły boskie prawa królów. To przemówienie (można je obejrzeć na YouTubie, można tam też posłuchać, jak sama Le Guin czyta ,,Czarnoksiężnika…”) to jedno z wielu – poza książkami – wyjaśnień, dlaczego tak wiele osób ją kochało, i dlaczego tak smutno jest po jej śmierci.
Le Guin w wielu książkach podejmowała wątek niesprawiedliwości kapitalizmu – jednym z najmocniejszych przykładów jest króciutkie opowiadanie ,,Ci, którzy odchodzą z Omelas”, idealne do czytania i omawiania na lekcjach etyki – wizja miasteczka, gdzie jakimś magicznym sposobem ceną za ogólną szczęśliwość jest niekończące się cierpienie jednego, zamkniętego w ciemnej piwnicy dziecka, w niezwykle syntetyczny sposób przedstawia, kto płaci za dobrobyt tych, którzy mają dobrze w kapitalizmie. Z tym że to oczywiście tylko jedna interpretacja wizji Le Guin. Niewiele piszących osób ma taką odwagę jak Le Guin, żeby swój – wzmocniony przez sławę literacką – głos wykorzystać do mówienia rzeczy istotnych i nieoczywistych, jeszcze mniej potrafi podjąć próbę kompletnego przewartościowania swojego najsłynniejszego dzieła.
Inspiracją do tekstu były rozmowy o ,,Ziemiomorzu” z Aleksandrą Mokrzewską i Maciejem Sosnowskim.
Komentarz
Droga o wyraźnych koleinach
W bibliotece ojca Ursuli, antropologa Alfreda L. Kroebera, znajdowała się stara książka oprawna w żółte płótno, z kolorowymi chińskimi znakami na okładce. Było to dwujęzyczne wydanie „Tao Te Ching” z 1898 roku w tłumaczeniu Paula Carusa. Kiedy zobaczyła, że ojciec przepisuje z niej fragmenty, i zapytała, po co to robi, odpowiedział jej, że zaznacza zdania, które chciałby, żeby przeczytano na jego pogrzebie. W tym samym egzemplarzu Ursula K. Le Guin zaznaczyła rozdziały na swój własny pogrzeb.
„Tao Te Ching”, jak wiele tekstów będących podstawą religii, ma początek niknący w przepaści wieków. Jej autor znany jest jako Lao Tsy, co jednak po chińsku znaczy po prostu Stary Mistrz. Może żył w VI wieku p.n.e., a może kiedy indziej. Przy słowie „religia” w odniesieniu do kultury chińskiej dobrze jednak zrobić zastrzeżenie, jakie w pierwszym zdaniu swojej „Krótkiej historii filozofii chińskiej” zrobił profesor Feng Youlan: „Tym, czym na Zachodzie jest religia, w Chinach jest filozofia”.
Sama Le Guin napisała o „Tao Te Ching” tak: „Spośród wszystkich wielkich religijnych tekstów ten jest najbardziej zabawny, przenikliwy, łagodny, życzliwy, skromny i pełen wdzięku. Wciąż tak samo bulwersujący i zawsze ożywczy. Spośród wszystkich głębokich źródeł to daje najczystszą wodę. Dla mnie jest to źródło najgłębsze”.
Księga, do której zajrzała jako dziewczynka, zawierała tekst angielski, a obok tekst chiński z transliteracją i tłumaczeniem każdego znaku. Dzięki temu Ursula mogła w następnych latach porównywać rozmaite przekłady „Tao Te Ching” z wersją najbliższą źródłu, oswajając się z poszczególnymi chińskimi słowami, powracającymi wielokrotnie w tekście.
Nie znała chińskiego, ale dostępne tłumaczenia jej nie zadowalały. „Wiele z nich rozmazuje, rozpuszcza, gubi właściwy tekst w nudzie i wieloznaczności – napisała. – Lao Tsy ma twardy umysł. Ma delikatny umysł. Nigdy, w żadnym wypadku, nie ma papkowatego, kapuścianego umysłu. Myląc mistycyzm z brakiem precyzji, takie wersje są zdradą ducha tej księgi i jej cudownie ostrego, lakonicznego, pięknego języka”.
Zaczęła tłumaczyć dla własnej przyjemności. Miała wtedy dwadzieścia parę lat. Cała praca trwała około lat czterdziestu. Le Guin zrobiła przekład, który jest w istocie adaptacją – adaptacją chińskiego pojęcia świata do warunków zachodnich. Adaptacją zachowującą poetycki walor i gęstość oryginału. Jej wersja została przetłumaczona z angielskiego na polski przez Barbarę Jarząbską-Ziewiec i wydana przez wydawnictwo Sic! w roku 2010 pod tytułem „Tao Te King, czyli Księga Drogi” z dopiskiem: „Napisała na nowo Ursula K. Le Guin”.
Jest to jedna z trzech książek, które stale mam na nocnym stoliku. (Dwie pozostałe to „Wiersze wybrane” Wisławy Szymborskiej i „Śmierć pięknych saren” Oty Pavla).
„Tao Te Ching” to jest najbardziej zagęszczony tekst, jaki miałem w rękach. Jakby Księgę Rodzaju napisał Heraklit z Efezu. 81 krótkich wierszy prozą. Przy niej każda z biblijnych ksiąg, może poza Pieśnią nad Pieśniami i Księgą Psalmów, wydaje mi się monumentem gadulstwa.
Ze wszystkich polskich wersji „Tao Te Ching” wersja Le Guin jest najgłębiej przyswajalna, najmniej spętana filologiczną ścisłością, która przyprawia inne wersje tekstu o nieczytelność.
Le Guin:
„Prawdziwe dobro
jest jak woda.
Woda jest dobra
na wszystko.
Nie walczy.
Płynie prosto
i do niskich, i do pogardzanych miejsc,
tak znajduje drogę”.
Tadeusz Żbikowski (przekład z chińskiego):
„Najwyższa dobroć podobna jest wodzie. Dobroć wody (polega na tym, że)
przynosi ona korzyści dziesiątkom tysięcy rzeczy, mimo iż z nikim nie walczy.
Pozostaje (ona w najniższym położeniu), w którym żaden człowiek nie chciałby się
znajdować. Dlatego zbliża się ona w swym podobieństwie do tao”.
Anna Iwona Wójcik (z chińskiego) już lepiej:
„Najwyższe dobro jest podobne do wody.
Woda nie walczy, a pożytek mają z niej wszyscy.
Zajmuje miejsce, przed którego przyjęciem wszyscy się wzdragają.
Dlatego jest nieomal jak dao”.
Porównując rozmaite przekłady „Tao Te Ching”, zbliżam się do otchłannej kwestii, którą tu tylko delikatnie na koniec zaznaczę: czym w ogóle jest znaczenie tekstu? Co to znaczy, że tekst coś znaczy? Moje zdanie w tej sprawie jest utylitarne: słowa są tylko środkiem, a tekst znaczący to jest tekst, który działa. Dla mnie „Tao Te Ching” nie jest wstępem do taoizmu. Taoizm w ogóle mnie nie obchodzi. Poprzez wieki stał się wiejską religią ze składaniem plonów na ołtarzach i wiarą w nieśmiertelność fizyczną mędrców. Trudno mi sobie wyobrazić coś odleglejszego od „Tao Te Ching” niż taoizm.
Przypomina mi się zdanie jednego z nauczycieli buddyjskich, a tao z buddyzmem ma dużo wspólnego: „Celem buddyzmu nie jest produkcja buddystów. Celem buddyzmu jest produkcja Buddów”.
Ursula K. Le Guin dała taką postać tekstowi Lao Tsy, że można pójść z tym tekstem dalej. W pewnym momencie zostawić go i wejść na własną równoległą drogę.
Komentarz
Marceli Szpak
Magia słów i imion
Z czego bierze się magia? Ze znajomości słów i odpowiedzialności za to, jak ich używamy. To dla mnie jedna z najważniejszych lekcji, jakie można wyciągnąć z rozległej i wielowątkowej twórczości Ursuli Le Guin. Zrozumieć świat można tylko poprzez poznanie prawdziwych imion i znaczenia wszystkich rzeczy, zjawisk i ludzi; kształtować świat to tworzyć nowe słowa i przypisane im działania. Umiejętność władania słowami nadaje każdemu boskie moce sprawcze, dlatego też powinniśmy traktować je z największą ostrożnością, posługiwać się nimi z namysłem i starać się, by mówiły prawdę. Można to wyczytać wprost w jednym z najpiękniejszych opowiadań w dorobku autorki, „Regule imion”, można też odnaleźć w cyklu o Ziemiomorzu, gdzie magia słów i imion stanowi podstawę całej rzeczywistości – gdziekolwiek byśmy sięgnęli, Le Guin powtarza tę naukę – przyjęcie jej do siebie to najlepszy hołd dla pisarki.