W pierwszym rozdziale „Umysłu kruka” Heinrich przekonuje, że jeśli komuś marzy się adopcja dzikiego ptaka, łatwiej nawiązać będzie kontakt ze szpakiem niż z krukiem. Szpak jest również łatwiejszy w hodowli, tłumaczy cierpliwie Heinrich, ostrzegając jednak, że zdarza mu się wtykać dziób do ludzkiego ucha i dłubać w nim tak, jakby zaglądał pod liście w poszukiwaniu robaków. „Dzika gęś nie jest tak natarczywa, ale za to poleci za nami, kiedy wyjedziemy samochodem, jak gdyby przekonana, że właśnie dołączyliśmy do stada, wobec czego musimy uważać, żeby nie zginąć jej z oczu wśród innych pojazdów” – dodaje, a czytelnik z każdą kolejną stroną przekonuje się, że nie jest to wiedza wyssana z palca.
Potem są jednak już tylko kruki. W zaimprowizowanym w prywatnym lesie w Maine awiarium trzyma nawet dwadzieścia osobników naraz. Wykazuje w stosunku do nich anielską cierpliwość i poświęcenie. Żeby sprawdzić, dlaczego w ich jadłospisie nie ma trzmieli, sam pakuje sobie owady do buzi, nie bacząc na to, czy to akurat bezżądły truteń, czy też w pełni uzbrojona samica. Żeby zbadać stosunek kruków do kanibalizmu, podrzuca im kolejno truchło wrony, kawałek czarnej gumy, padłą mewę i różowego plastikowego flaminga ze sklepu ogrodniczego. Obserwując skłonności adopcyjne kruków względem podrzutków, podkłada do gniazda jaja kolejno kurze, kurze pomalowane w ciapki tak, by przypominało krucze, potem pomalowane w całości na czerwono, wreszcie czarny pojemnik na kliszę fotograficzną dociążony wodą („Tak więc kruki nie akceptują wszystkiego, co im się podrzuci do gniazda”, konkluduje). Notuje ruchy, spojrzenia oraz całą gamę dźwięków, którym z pełnym przekonaniem przypisuje konkretne intencje. „Kek kek kek” wyraża niepokój, „gro gro gro” jego przeciwieństwo, a chrapiące krakanie – gniew. Gdyby polski wydawca Heinricha chciał, pijąc do konkurencji, zadrwić z rynkowych trendów, mógłby jego książkę promować tytułem „Sekretne życie kruków”.
Bernd Heinrich, „Umysł kruka”. Przeł. Michał Szczubiałka, Czarne, 504 strony, w księgarniach od stycznia 2018A więc jeszcze jedna książka o ptakach. Polski wysyp pozycji o tematyce okołoprzyrodniczej jest naturalną konsekwencją podobnych zjawisk na Zachodzie. Nature writing lub przyrodopisarstwo (pojęcie utkane przez prof. Joannę Durczak z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie) nie jest jednak zjawiskiem nowym, korzenie nurtu sięgają parę wieków wstecz. Choć za jego ojca uważa się Henry’ego Davida Thoreau i jego dziewiętnastowieczny „Walden”, zapis dwóch lat spędzonych na adorowaniu drobnej przyrody okolic miasteczka Concord w stanie Massachusetts, to w jego pisaniu szukać można śladów dzieł tak odległych, jak „Georgiki” Wergiliusza, starożytny poemat dydaktyczny o rolnictwie.
Heinrich aż prosi się o bardziej dosłowne porównania. Od kilkunastu lat mieszka niedaleko Weld w stanie Maine, w wybudowanej własnoręcznie na jeszcze większym odludziu chacie (sześć lat temu przeniósł się do niej na stałe). Sam uprawia ziemię, poluje, a na dodatek sprzedaje produkowane na własnym terenie drewno. I choć nie ma bieżącej wody, to niewielki panel słoneczny zaopatruje go w prąd. Ma światło, bezprzewodowy internet, komputer. Jeśli więc Thoreau, to taki z oknem na świat. Ale przede wszystkim ma też coś, czego jego poprzednik mieć nie mógł – wiedzę i doświadczenie, jakie płyną z dekad pracy naukowej. Nie jest filozofem, który nagle wypiął się na zdobycze cywilizacji i poprzez pustelnicze życie pragnie nawiązać intymną relację z kosmosem. Heinrich całe życie spędził w tej bliskości, a pisanie jest dla niego aktem tworzenia równie prozaicznym jak stolarka. Książki struga od 29 lat, ma ich na koncie już ponad dwadzieścia.
„Chrapiący ptak”, napisana przez Bernda biografia barwnej rodziny Heinrichów, zaczyna się w folwarku Borówki na terenie dzisiejszego województwa kujawsko-pomorskiego. Potem wojna, przesuwający się front wschodni, ucieczka do Niemiec (to w lesie Hahnheide niedaleko Hamburga zrodziła się miłość Bernda do przyrody), wreszcie emigracja i Stany Zjednoczone. Gdzieś pomiędzy akapitami, równolegle do losów bohaterów snuta jest inna opowieść – o naukowej rewolucji, której świadkował XX wiek. Ojciec Bernda, Gerd Heinrich, uznany entomolog, całe swoje życie poświęcił gąsienicznikom, błonkoskrzydłym pasożytom innych owadów i pająków. Był „ogonem długiej tradycji naturalistów”, kolekcjonerem okazów, tropicielem nowych gatunków, przyrodnikiem-podróżnikiem, który na starość czuł się poszkodowany i niedoceniony, bo gdy on z siatką uganiał się po mokradłach, nauka przeniosła się do laboratoriów. Z kolei Bernd stał się forpocztą następnego pokolenia naukowców, a dzięki doświadczeniom ojca potrafił czerpać zarówno z tego, co minione, jak i z dorobku nowoczesnej biologii molekularnej. A potem, gdy znudziło mu się już wykładanie i praca w laboratorium, wyniósł się na wieś i wrócił do korzeni.
Zadziwiającą ilość pozycji przyrodopisarskich brytyjska krytyka zdążyła już ochrzcić mianem „nowego nature writing”. Skąd jednak w Brytyjczykach taka potrzeba bliskości z naturą, skoro swoją dotychczasową działalnością na Wyspach dali jednoznaczny dowód dystansu wobec wszystkiego, co nie jest wytworem ludzkich rąk? „Jaką rolę odgrywają te dzieła i co mówią o naszym stosunku do pozaludzkiego życia?”, pytał Mark Cocker w opublikowanym na łamach „New Statesman” artykule o wiele mówiącym tytule „Death of the naturalist: why is the new nature writing so tame?”, co jest zręczną grą słów, bo „tame” znaczyć może zarówno banalne, jak i oswojone. Zaraz potem odpowiadał sam sobie, przywołując wydaną również w Polsce książkę „J jak jastrząb”, w której zbolała po stracie ojca Helen Macdonald leczy traumę, opiekując się tytułowym ptakiem, oswojonym drapieżnikiem. Takie pisanie o przyrodzie odwraca uwagę od prawdy o tym, co się stało z naszym przyrodniczym otoczeniem – ubolewał Cocker – i prowadzi do kolejnej rozmowy o nas samych – natura jest tylko zieloną płachtą, na tle której się fotografujemy. Polemizujący z nim autorzy przekonywali, że dobrobyt człowieka i natury może iść w parze, a mówienia o przyrodzie, nawet w jej nie do końca dzikich odsłonach, nigdy za wiele. Literatura może prowadzić do aktywizmu i przez to mieć wpływ na politykę, która ostatecznie kształtuje środowisko – pisał uważany za jedną z twarzy nowego nurtu Robert MacFarlane. W całej dyskusji nazwisko Heinricha nie padło ani razu. Jego twórczość wymyka się argumentom obu stron sporu. Jeśli ktoś przenosi się do chaty w lesie, to nie po to, by wpisywać się w nurty.
Kiedy przy okazji jego ubiegłorocznej wizyty w Warszawie zapytałem Heinricha, dlaczego pisze i co chce swoim pisaniem osiągnąć, odpowiedział jak przystało na akademika i wykładowcę. Przekonywał, że nie przyświeca mu żaden dalekosiężny, istotny cel. Chodzi jedynie o obiektywną obserwację otoczenia, zaspokajanie własnej ciekawości i dzielenie się efektami tego spełnienia. Znałem kilka z jego książek i wcale nie czułem się przekonany.
Do czego jest nam więc potrzebne przyrodopisarstwo? W przedmowie do „Pająków pana Roberta” Robert Pucek tłumaczy swoje bratanie się ze stawonogami (w czasie pisania nad jego biurkiem wisiał parometrowy, czarny baldachim z pajęczyny nasosznika) zasypywaniem rowu oddzielającego humanistykę od nauk przyrodniczych. Jeśli Babcia Literatura ma jakąś przewagę nad innymi, młodszymi środkami przekazu, to jest nią trwałość emocji i postaw, które kształtuje. Raz zasypany rów może stać się przestrzenią dla kilku pokoleń czytelników. Wspomniany już „Walden” jest wciąż wznawiany, kupowany, czytany. Przekłada się to potem na – zacytujmy prof. Durczak i jej „Rozmowy z ziemią” (2010) – spowolnienie „procesu obojętnienia współczesnej wyobraźni i współczesnego języka na rzeczywistość przyrodniczą. Pozwala czytelnikowi nie tylko patrzeć, ale i widzieć”. Durczak przekonuje zresztą, że jednostronna komunikacja z ziemią jest specyfiką zachodniej kultury. „My mówimy, ona ma słuchać”. Ziemia jest nieruchomością, obiektem posiadania, przedmiotem transakcji i zabiegów, które tylko pozornie zwą się pielęgnacyjnymi. Tymczasem wśród pierwotnych plemion rozmowa z ziemią jest czymś tak oczywistym jak sama mowa. Według wierzeń rdzennych mieszkańców Australii ziemia musiała być najpierw wyśpiewana, a więc opisana, by mogła w ogóle powstać. Do dziś kontynent ten oplata gęsta sieć niewidzialnych ścieżek śpiewu, umożliwiających wędrówkę w przestrzeni i czasie. Relacja Aborygenów z ich ziemią jest bezinteresowna, dwustronna i trwała. Jej celem nie jest kontrola, a zrozumienie.
Jeśli więc każde zdanie z książek Pucka jest jedną łopatą piachu wrzuconą do głębokiego rowu ignorancji, to Heinrich robi dokładnie to samo, tyle że stojąc po drugiej stronie przepaści. Jest naukowcem z krwi i kości, pragmatykiem, dla którego większą wartość nad wszystko to, co zostało napisane, będzie miała jedna tylko obserwacja sugerująca, że może być inaczej (na łamach „Umysłu kruka” wspomina, że warte publikacji są nie prace potwierdzające obowiązujące teorie, lecz te, które je podważają). Nie bawi się w cytowanie innych autorów, nie szuka odniesień, skojarzeń, ciągów myślowych. Jest po prostu cholernie zaintrygowany przyrodą, przygląda się jej, a potem w prosty sposób wykłada swój ciąg myślowy oraz wnioski mniej biegłym czytelnikom. „Kiedy się tu sprowadziłem na stałe, nie miałem pojęcia, co będę badał. Teraz jestem otwarty na wszystko, co się nawinie. Lubię być znowu dzieckiem, po prostu idę przed siebie i znajduję pytania” – mówił w grudniu ubiegłego roku magazynowi „Outside”, który – nomen omen – nazwał go ostatnim z naturalistów.
W „Umyśle kruka” jest jeszcze jedna scena warta wspomnienia. Początek maja, w Maine o tej porze roku wciąż zdarza się świeży śnieg. Heinrich dogląda kruczych gniazd, które są pod jego stałą obserwacją, po czym wraca do chaty, gdzie trzy studentki z Uniwersytetu Vermontu pieką chleb. On sam wypija filiżankę kawy, siada na schodku za progiem domu i słucha żwawej piosenki strzyżyka. Sielską sytuację przerywa nagle krakanie kruków. Heinrich patrzy w niebo, widzi kruczy taniec. Ptaki nurkują, po czym wzbijają się w powietrze, akrobacjami przywołując jeszcze więcej kruków. Naukowiec podrywa się ze schodka i pędzi sprawdzić, co tak ożywiło ptaki. Jak pisze, gdyby tego nie zrobił, byłby jak opisana przez Aldo Leopolda dama z „Zapisków z Piaszczystej Krainy”, która „nigdy nie widziała ani nie słyszała dzikich gęsi, które dwa razy w roku ogłaszają powrót pór roku na jej pokrytym dobrą izolacją dachu”.
„Czy możliwe, by edukacja była procesem wymiany świadomości na rzeczy mniejszej wartości?” – pytał Leopold. „Powszednią rzeczywistością jest dzisiaj świat, a nie tylko okolica” – zauważa z kolei Heinrich w „Wiecznym życiu”, jednej z wcześniejszych książek. „Ostatecznym kryterium rzeczywistości jest zaś przyroda, a na podstawie tego, co dotąd odkryliśmy, widzę cały świat jako jeden organizm, który nie ma oddzielnych części. Pragnę jedności z najwspanialszym, największym i najbardziej rzeczywistym bytem w znanym nam kosmosie – życiem ziemskiej przyrody”. Książki Heinricha to najlepsze tłumaczenie aborygeńskich ścieżek śpiewu, jakie kiedykolwiek dostaniemy.
A kruki? Pewnie mają swoje pieśni. Ich świat doznań zmysłowych, przekonuje Heinrich, częściowo pokrywa się z naszym. Mają dobry wzrok i słuch, widzą i słyszą mniej więcej to samo co my, jednak uwagę zwracają na zupełnie inne szczegóły.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).