Jak ujął to angielski filozof Timothy Morton: „Dark ecology is definitely not despair ecology” . Do „mrocznej ekologii” odwoływano się w tekście wyjaśniającym tegoroczny motyw przewodni „Flower Power”, gdzie wspominano też o naturze „sprzed pojawienia się człowieka oraz po jego wyginięciu”. Jednak skończyło się głównie na deklaracjach.
Co zaskakujące, nazwisko twórcy pojęcia nie padło podczas licznych dyskusji ani wykładów. Do jego idei zbliżył się w pomysłowej i dowcipnej prelekcji Luke Turner, który mówił o mrocznej sile lasów i o konstruowaniu natury. Program dzienny stał na naprawdę wysokim poziomie i to wtedy można było zastanawiać się nad pojęciem natury właśnie, rolą człowieka i wszystkimi kwestiami z tym związanymi, co jakoś rekompensowało brak inspirujących w tym aspekcie treści płynących z koncertów. Szczególnie zapadły mi w pamięć rozmowy o ksenofeminizmie, spuściźnie Marka Fishera oraz spotkania z Jamesem Hoffem i Mikiem Cooperem.
Mike Cooper, fot. Theresa Baumgartner
Ten ostatni był chyba jedynym obok Jona Gibsona potencjalnym łącznikiem między współczesnością a przywoływaną przez organizatorów 50. rocznicą lata miłości, choć sam nie należał do ruchu hippisowskiego. Cooper zagrał w ramach znakomitej festiwalowej inicjatywy „Morning Glory”, czyli przedpołudniowych koncertów (niestety w tym roku było tylko jedno takie wydarzenie). Był to na pewno jeden z najbardziej wyróżniających się występów, co w sumie wiele mówi o Unsound jako całości. Przypomniał, że wystarczy gitara i głos, żeby zabrać we wciągającą i odświeżającą podróż. Oczywiście, nie było to po prostu gitara, a „lap steel”, czyli metalowy instrument trzymany płasko na kolanach, traktowany perkusyjnie, z przetwarzaniem sygnału, i uzupełniony nagraniami terenowymi. Tekstami „piosenek” były losowo dobierane fragmenty z książek Thomasa Pynchona; w tym kontekście jeszcze bardziej zaskakująco objawiła się „Movies Is Magic” Van Dyke Parksa.
Szkoda, że nie zaproszono żadnego zespołu, jeśli nawet nie wywodzącego się bezpośrednio z ruchu hippisowskiego, to jakoś twórczo do niego nawiązującego. Prosiło się o jakiś niespodziewany strzał z biodra w postaci amerykańskiego psychodeliczno-folkowego bandu. Zupełnie zaskakująco hippisowskie idee wykwitły na koniec występu Siksy, kiedy wokalistka przypomniała, że wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami. Razem z przytulaniem osób z publiki, którym wcześniej wykrzykiwała w twarz konfrontacyjne teksty, dało to piękne i poruszające domknięcie jednego z najmocniejszych momentów festiwalu (znów tylko głos i gitara, tutaj – basowa). Wcześniej tego wieczora być może do estetyki lat 60. chcieli odwołać się Kuba Ziołek i Wacław Zimpel, ale wyszło to nieco kiczowato z powodu nagromadzenia zbyt wielu nieprzystających elementów z różnych porządków.
Nie chodzi jednak już o samą treść, ale o formę podania. Uderzyło mnie to, gdy czekałem na rozpoczęcie koncertów w Małopolskim Ogrodzie Sztuki, gdzie czarną salę „ożywiały” dwie rośliny ustawione przy głośnikach. Unsound przyzwyczaił do podnoszenia poprzeczki, nie tylko jeśli chodzi o treść, ale i o samą ramę, czego najlepszym przykładem była edycja „Surprise”. Dobra passa została podtrzymana też zeszłorocznym „Dislocation”. Tegoroczny temat dawał naprawdę duże pole do popisu, ale z jakiegoś powodu w ogóle na nie nie wkroczono. Skoro można było ustawić instalację w palmiarni ogrodu botanicznego (przyzwoity Rainforest Spiritual Enslavement), to czemu nie zorganizować tam koncertów – oczywiście nie zmieszczą się tam tłumy, ale może mogłoby to być codziennie powtarzane wydarzenie?
Nawet jeśli zarzucać, że spacery dźwiękowe czy warsztaty z nagrywania dźwięków otoczenia są już zbyt powszechne na wydarzeniach muzycznych (uważam, że nie, i zawsze warto, jeśli odpowiednio wybierze się prowadzącego i otoczenie), to czemu nie pomyśleć o muzykowaniu w naturze, które traktowałoby ją jak równorzędny instrument.
Taki motyw przewodni byłby świetnym pretekstem, żeby szersze grono poznało choćby praktykę i teorię Hildegard Westerkamp, która w swoich kompozycjach łączy właśnie odgłosy środowiska i samodzielnie tworzone, czy Mię Masaokę, która w swoich działaniach pracowała z roślinami i owadami. Zamiast tego musieliśmy przeżywać ślamazarnego Richarda Skeltona czy toporne konstrukcje GAS z wizualizacjami, które nie dość, że były idealnym przykładem krytykowanego podczas dyskusji „uładniania” (prettyfying) natury, bo przedstawiały lasy w fantazyjnych barwach, to jeszcze raziły pikselizacjami.
Celowo podałem przykłady kobiece, żeby uzmysłowić, że są również twórczynie, oprócz jakoś popularnej ostatnio (w końcu!) u nas Éliane Radigue czy wcześniej przyswojonej do pewnego stopnia Pauline Oliveros, o sporym dorobku godnym zaprezentowania na prestiżowych wydarzeniach w Teatrze im. Słowackiego. Jasne, Unsound stara się zapraszać dużo kobiet, ale jak się już dostało kwiatek, to chcę się całego bukietu – możliwe, że to już czepialstwo, ale wśród tych zamówionych czy premierowych projektów były tylko trzy z udziałem kobiet. W Kinie Kijów Liz Harris aka Grouper, teraz znana jak Nivhek, razem z MFO zmontowała zachowawczy, nudny i nieco nieskładny dziennik podróży po Wschodzie, akurat w tym przypadku padło na Murmańsk. Dla porządku, skoro mowa o kobietach, należałoby wspomnieć zaprezentowane zaraz potem „Hibridos”, gdzie współautorką filmów jest Priscilla Telmon, jednak wystąpili Vincent Moon (drugi autor) oraz Rabih Beaini. Zamiar przekazania energii zawartej w sfilmowanych rytuałach (głównie brazylijskich) nie do końca udało się wcielić w życie, ale chwilami ta audiowizualna improwizacja porywała.
W Hotelu Forum premierę miało „Try” VTSS, w którym nie dosłyszałem się co prawda zapowiadanych reinterpretacji polskiego folku, ale całość była na tyle nietypowa i wielobarwna, że pozostała mi w głowie. Polka grała w byłej hotelowej kuchni, która teraz pełni funkcję sali nr 3. Z początku wydawało się to świetnym pomysłem – wszystko powinno być lepsze niż znielubione Forum, gdzie zawsze było tłoczno i gwarno. Przetestowana w zeszłym roku kuchnia na dłuższą metę nie wszystkim grającym wyszła na zdrowie. Z powodu kafelków i szklanych powierzchni sala ma brzmienie, w którym kosztem środka mocno dają o sobie znać wysokie częstotliwości. Również wizualnie miejsce pozostawia wiele do życzenia – biel kafelków powoduje, że sala wydaje się chłodna. Nie przysłużyło się to np. muzyce kolektywu Swing Ting, pełnej karaibskich wpływów.
Na głównej scenie po raz pierwszy wystąpili razem Moor Mother i Zonal (Kevin Martin i Justin Broadrick). Moor Mother dała z siebie wiele podczas solowego występu dzień wcześniej, który ułożył się w fascynującą trylogię wraz z poprzedzającymi go koncertami Ewy Justki i Pharmakon. Zaskoczył mnie zwłaszcza ten drugi. Artystka na żywo wykreowała coś tak obezwładniająco mocnego, że choć nie planowałem, to zostałem na całości. Jej wokal dobiegał jakby z dna przepaści, krzyk przeszywał, był zarazem metalicznie chłodny, ale też pociągająco mięsisty. Efekt wzmacniały oszałamiające światła, które były też ważnym czynnikiem klimatu występu 1988. Podobnie jak w przypadku Pharmakon, odsłona koncertowa różni się znacznie od albumu. Po raz pierwszy od dawna nie przeszkadzał mi rozpuszczany sztuczny dym, który wypełnił salę. Tutaj kojarzył się raczej z mgłą, a światła ze sceny z latarnią (tak nazywa się wytwórnia, którą artysta prowadzi, przypadek?). Jej utwory, u rdzenia hip-hopowe, ale przepłukane nową falą i dubem, były jak syreny przeciwmgielne.
Nie zmienia to faktu, że do Forum chodzi mi się coraz mniej chętnie. Jest tam po prostu za dużo wszystkiego, zarówno ludzi, jak i dźwięków, najciekawsze często występy nakładają się ze sobą i trzeba przedzierać się z sali do sali. Jakby tego było mało, w tym roku dodano de facto czwartą scenę. To, co na zeszłej edycji funkcjonowało jako klub afterowy 89, teraz przemianowano na The Secret Lodge. Z jednej strony pomysł ciekawy, bo mieliśmy tutaj kontynuację idei „Surprise” – artyści byli ujawniani na bieżąco. Jednak z drugiej, czy naprawdę potrzeba czterech muzycznych dań naraz? Tylko dlatego, że można sobie na to pozwolić? To na pewno nie sprzyja skupieniu się, bo przecież warto zawsze sprawdzić, czy obok nie dzieje się coś ciekawszego. Rzeczywiście, przydałaby się taka przestrzeń odpoczynku, a z fragmentów koncertów, które tam podsłuchałem, żaden nie był ambientowy czy cichy.
Oczywiście, można argumentować, że sytuacja imprezy nie ma służyć koncentracji odbiorcy, ja jednak lubię oddać się w ręce jakiegoś muzyka na dłużej i pozwolić się mu zabrać tam, gdzie sam bym nie trafił. Tak było z Nkisi, której należą się dodatkowe brawa za to, że nie napompowała roztańczonej sali (poprzedzający ją Lena Willikens i Vladimir Ivkovic przyciągnęli taki tłum, że nie dało się wejść), tylko z początku przez kilkanaście minut grała bez siatki bezpieczeństwa rytmu 4/4. To w połączeniu z szybkim tempem, dziwnymi brzmieniami perkusyjnymi i unoszącymi się nad wszystkim chmurami dźwięków zupełnie nie ekstatycznych, ale wręcz przygnębiających, złożyło się na wymagającą, ale też wynagradzającą włożony wysiłek propozycję. Tych, którym było jeszcze mało, porozstawiała potem po kątach Juliana Huxtable, której nieszablonowa selekcja i nieprzewidywalne miksy zaskakiwały i napędzały do 5 rano.
Ale wcześniej na tej samej sali miał miejsce inny występ, który ma szansę zapisać się w festiwalowych annałach. Po raz pierwszy w Europie zaprezentował się Otim Alpha, tutaj z towarzyszeniem Leo Palayengi w nowoczesnych wariacjach wokół muzyki weselnej z Ugandy. Bardzo szybkie (na ucho ze 170 uderzeń na minutę i więcej) i kolorowe, porwały też dzięki energii ubranych w oryginalne stroje (jeden z ciupagą – tamtejszą czy tutejszą?) wykonawców tańczących i skaczących po scenie. Wieczór na tej sali rozpoczęła Ter, która wyszła od skupionych syntezatorowych poszukiwań, ale niestety potem skręciła w ciemną uliczkę bitów, które brzmiały bardzo szkolnie. Nie pomogła też na pewno zbyt duża głośność, przez którą do jej dźwięków dokładały się brzmienia rezonowania różnych elementów sali. Fatalnie było podczas ciekawie zapowiadającego się koncertu Okzharp i Manthe Ribane, gdzie ledwo dawało się rozpoznać piosenki, bo buczący bas przykrywał zbyt cichy wokal. Trudno jednak powiedzieć, od czego to zależało, bo występujący zaraz potem STILL z kilkoma wokalistami brzmiał przejrzyście, dzięki czemu ten zmutowany dancehall zadziałał jak należy. Ale „przegłaśnianie” koncertów wydaje się być ogólnym problemem, działo się to też w Manggha, gdzie subtelny i nastrojowy koncert Laurel Halo z perkusistą Eli Keszlerem stracił wiele z klimatu właśnie dlatego, że nie trzeba było się w niego wsłuchiwać, tylko zostało się nim osaczonym.
Unsound Festival. Flower Power,
Kraków, 8–15 października 2017Na szczęście były też koncerty wycofane, na przykład Laury Cannell, gdzie artystka czerpiąc z muzyki dawnej, stworzyła zestaw ascetycznych miniatur. To popołudnie w ICE skierowali na inne tory Visible Cloaks z fluorescencyjnymi wielowarstwowymi wizualizacjami. Muzyka też była niejednorodna – w większości syntetyczna, ale jakby identyczna z naturalną, korzystająca też z sampli (wibrafon, saksofon?) i głosu (żywego i samplowanego). Zwodniczo przystępna, ale też płochliwa, nie rozbuchana, a jednak zaskakująca. Przyjemnie niespodziewana korespondencja zawiązała się między tym duetem, głównie ze względu na dźwięki perkusyjne i gamelanowe Moondoga. Przy czym gamelan Iwana Gunawana był nietypowy, bo nastrojony został w skali, z którą jesteśmy oswojeni. W ogóle cały zestaw instrumentów został zbudowany na potrzeby tego projektu, którym dowodził Stefan Lakatos, przyjaciel i współpracownik Moondoga. We wprowadzeniu do uroczo hipnotyzującego koncertu zaznaczył, jak bardzo się cieszy, że po raz pierwszy w Polsce muzyka tego twórcy zostaje wykonana w postaci, w jakiej została napisana. Lakatos raczej musiał wiedzieć o niedawnych wydarzeniach w ramach festiwalu Sacrum Profanum, gdzie muzyka Moondoga była obszernie prezentowana. To kolejny problem z tegorocznym Unsoundem – jak te dwa festiwale, zresztą nie tylko one, zaczynają się ze sobą pokrywać i jak mocno powinny dbać o własny język.