Istnieje wiele powodów, by na wstępie potraktować tę książkę z podejrzliwością. Można by przypuszczać, że to próba załapania się na falę nieoczekiwanej kariery opowiadań, ponoblowskie dyskontowanie popularności piosenkarza i tekściarza albo kolejny pomysł na kapitalizację warszawskiej nostalgii. Można wreszcie być nieufnym wobec faceta, który przed paru laty tak uparcie wyśpiewywał z radia, że nie umie śpiewać, aż w końcu odkrzykiwało się mu, że jak nie umie, to niech nie śpiewa.
No więc można być nieufnym, bo wtedy lepiej się czyta. Ale w tej nieufności można się też rozczarować. Nawet jeśli wszystkie podejrzenia okazują się prawdą. W „Mikrotykach” Paweł Sołtys (czyli Pablopavo) rzeczywiście opisuje Warszawę i jej mieszkańców. Z grubsza rzecz biorąc takich:
Więc nasłuchiwałem, ale osiedle raczej spało. Spali moi rodzice, sąsiedzi, sąsiedzi sąsiadów, spali rodzice moich kolegów. Spał ojciec Kaltowicza, który lubił go lać kablem od żelazka, póki się nie przeliczył w dorastaniu syna i od tego czasu kulał, spały obie moje byłe dziewczyny, śniąc o mnie wszystko, co złe, spał Radzio Wariat dziecinnym snem, bo mimo lat czterdziestu miał nadal lat pięć. Spał Witek, który zachorował na jelita i nigdy nie wychodził, ale dzwonił do mnie i udawaliśmy, że wszystko jest w porządku, że dziewczyny czekają na nasze skinienie, że wyjedziemy do Norwegii i tam będzie jeszcze lepiej, spał Tomek, we śnie skacząc z dachu czteropiętrowca – na próbę, bo dwa lata później skoczy z najwyższego budynku przy Iberyjskiej (piętnaście bezsensownych pięter), we śnie lądował spokojnie jak sroka albo wróbel, spały siostry Miller, a każda z nich ładniała godzina po nocnej godzinie, żeby łamać serca naszym starszym kolegom, ładując ich w dzieci, dzikie emigracje i kosztowne rozwody. Najwyraźniej spali i bracia Grecy („Deszcz”).
Paweł Sołtys, „Mikrotyki”. Czarne, 144 strony, w księgarniach od 11 października 2017Choć (i na szczęście) tego rodzaju społeczna panorama pojawia się w tym zbiorze tylko raz – ustępując miejsca pojedynczym portretom, typom, sylwetkom i figurom – to wskazuje na obszar zainteresowań: raczej klasa robotnicza, z blokowisk i trudnych rodzin, bez nadmiarowych pieniędzy. Trochę jak w dwóch książkach Michała Cichego, kumplującego się z bezdomnymi, towarzyszącego emerytom i zafascynowanego pracą prostytutek. Jeśli jednak u Cichego dominuje patrzenie, które przemienia ludzi z marginesu w elementy krajobrazu naturalnego, to Sołtys przede wszystkim słucha.
„Mikrotyki” wyrastają z żywiołu rozmowy, ulicznego gadania, opowieści snutych przy piwie. Podobnie jak spora część tekstów Pablopavo, który w jednym z kawałków śpiewa: „A ta piosenka jest zrobiona z tego miasta odpadków / Ze śmieci, gruzów, kawałków pozostałych po wypadku / A ta piosenka jest zrobiona z tego, co już niepotrzebne / Z opuszczonego, wyrzuconego, zapomnianego bezwiednie”. Z tego też zrobione są „Mikrotyki”. Sołtys nie jest jednak kolekcjonerem językowych kuriozów; nie pociągają go stylizacje, które bywają literacko efektowne, ale częściej okazują się po prostu stygmatyzujące. Postaci z tych opowiadań używają języka normalnie, choć używają czasem dojmująco. Jak starszy pan z „Pukania w ramię”, który nosi przy sobie karteczki ze zdaniami: „Ukrywający się, przerażeni ludzie”, „Zaginione dziecko”, „Poniżający i poniżani”. Niby nic, styl zero, a jednak.
Skądinąd ze słuchaniem w „Mikrotykach” sprawa jest bardziej skomplikowana, bo jeśli szukać dla tego tytułu jakichś istniejących odpowiedników, to można natrafić na mikrotię, czyli chorobę polegającą na nieprawidłowym rozwoju małżowiny usznej. Wykorzystana metaforycznie, przypadłość ta mogłaby opisywać zamknięte na świat mikrotyczne ucho, które w końcu zanika. Tymczasem opowiadania Sołtysa to raczej antymikrotyki – nie tylko żywiące się tym, co podsłuchane, ale też uczące tego, jak słuchać.
– I co?! – zawołał Marian niecierpliwie. – I ja go tym Iwaszkiewiczem w torebce walnąłem. – Walnął pan profesor? – No, może nawet go pieprznąłem, bo mu głowa poleciała na bok jak wańka-wstańka. – No to zaiste pieprznął pan profesor! – Hmm, wie pan, uczciwszy uszy, to ja go może i pierdolnąłem nawet, bo słaby w nogach się zrobił i usiadł na podłodze. – To może go nawet jebnął pan profesor! – No nie, ten rdzeń, przepraszam, morfem jest dla mnie jednak miłosny jakoś. Zdecydowanie go tym Iwaszkiewiczem nie jebnąłem („Profesor Kruk”).
Piosenki Pablopavo z prozami Pawła Sołtysa łączy też skłonność do elipsy, działającej nie tylko na poziomie zdania („A to nie był wariat, tylko nie wychodził”), ale przede wszystkim konstrukcji całości. Opowiadania często zaczynają się tu od słów: „Albo takie coś”, „Albo kiedy”, odsyłając – po Gombrowiczowsku – do jakiejś większej historii. Z takich rozproszonych kawałków Sołtys kapryśnie układa swój świat.
Pod tym względem „Mikrotyki” jako zbiór opowiadań są bardziej spójne niż na przykład tegoroczne „Świat dla ciebie zrobiłem” Zośki Papużanki czy „Drugie spotkanie” Macieja Miłkowskiego, w których każdy tekst nie tylko stwarza osobną rzeczywistość, ale wypróbowuje też inny literacki chwyt. Natomiast Sołtys, choć w dwudziestu trzech opowiadaniach pisze o najróżniejszych postaciach i zdarzeniach, próbuje raczej niuansować zasadniczo jednorodną atmosferę. W tym sensie „Mikrotyki” są odporne na zarzut, jaki czasem stawia się opowiadaniom: że to tylko szkice do powieści. W tym przypadku właśnie opowiadanie jest najbardziej fortunną ramą.
Do tej prozy i tak nie pasowałby duch literackiego eksperymentu czy światotwórczej inżynierii. Chodzi tu raczej o osłabanie, a nie wzmacnianie, pozycji opowiadającego, który im jest mniejszy, tym więcej rozumie. Tak jak w „Balladzie pijaka z baru Astoria”, kiedy „człowiek chciałby być płytki jak wysychające rozlewiska w Kamieńczyku”, więc zamęcza swoje ciało squashem. Ale w efekcie życie nie staje się wcale prostsze, bo kiedy świadomość pada przygnieciona zmęczeniem, pozostawia miejsce dla widm. Takich jak ciocia Stefania, taka, „jaką siebie sama opowiadała, sześcioletnia, czołgająca się przez niemiecko-rosyjską granicę”. Jasne, że to słabość inscenizowana, bo żeby narratora mogły nawiedzać widma, autor musi to sprawnie skontruować. Ale skoro jesteśmy skazani na udawanie, to czy nie lepiej zgrywać słabszego niż silniejszego?
Zresztą przeszłość szukająca dla siebie miejsca we współczesności to jeden z głównych tematów Sołtysa. Jednak w odróżnieniu od sporej części nostalgicznej prozy, która skutecznie kapitalizuje naszą nieposkromioną skłonność do wspominania, „Mikrotyki” (nie zawsze wolne od takich pokus, na przykład w uroczych, choć niepotrzebnych „Fajkach”) czynią pamiętanie kwestią odpowiedzialności: „Szalki wagi. Na lewej to, co się zapomina, na prawej to, co się pamięta” („Grudzień w obcym mieście”). Albo jak w historii o Wiśni, potulnym wielkoludzie, którego rybka dopiero co kupiona w zoologicznym staje się zastępczą ofiarą złości dzielnicowego zbója, a narrator jest zbyt mały, żeby coś zrobić: „Poszedłem za nim, tyle zrobiłem, poszedłem za nim. Pod pachą prawej ręki niosłem piłkę – kopię azteki z mistrzostw świata w Meksyku. Nie wiedziałem, co zrobić z lewą, w piłkarskich spodenkach nie miałem kieszeni. Może położyłem ją na ramieniu Wiśni? Raczej nie, nie pamiętam, niech mi ktoś wybaczy” („Lato”).
Podobnie jak w „Pensjonacie” Piotra Pazińskiego, narrator Sołtysa może powiedzieć o sobie: „Jestem ojcem moich zmarłych” („Kto”). Bo i świat „Mikrotyków” – świat po apokalipsie, choć nie katastrofie Zagłady, ale zwyczajnym końcu – jest zaludniony bardziej przez zmarłych niż przez żywych.
Został jeden zegarek, ale bez dewizki z grawerunkiem. Zepsuty. Pamiętam go z dzieciństwa, leżał na biurku dziadka tuż obok popielniczki z rysunkiem nagiej kobiety owiniętej w martwego lisa. Nie odmierzał żadnego czasu. Po śmierci dziadka dało się go drugiemu wujkowi, temu, który siedział nie wiadomo za co. Też już umarł („Listy”).
Taka kondycja skłania jednak narratora opowiadań Sołtysa nie do resentymentu – jakiejś gorzkiej niezgody na współczesność – lecz do pogodzonej ze sobą melancholii. Zresztą powrót tej ostatniej do literatury może zaskakiwać, bo współczesność prowokuje raczej do gwałtownej krytyki albo chociaż aktywnego wynajdywania enklaw. Tymczasem w „Mikrotykach” melancholia jest nie tylko sposobem radzenia sobie z obumierającym światem, ale nieoczekiwanie pozwala również dostrzec i zaakceptować nowe, które przychodzi na miejsce starego:
Rozmawiały o jakichś idiotyzmach. Dużo było w tej rozmowie anglicyzmów wklepanych polską fleksją, żeby nie wystawały, jakieś wakacje w Mielnie i picie wódki z jakimś Andrzejem. Pojąłem, że jestem dziadem i że to nie są żadne idiotyzmy, tylko życie, choć opowiadane w języku, który już nie jest mój. Ktoś go wziął i przemalował na seledynowo. Byłem przez te kilka minut w Kraju Młodych Dziewczy („Hrabal”).
Choć melancholia Sołtysa, operująca na materiale opuszczonych mieszkań czy podwórek przerabianych na biurowce, nie przypomina odwołującej się do Baudelaire’owskiego Paryża melancholii Marka Bieńczyka, to nie jest jej obca estetyzacja tego, co napotyka. To właśnie z tego rodzaju uwznioślenia wyrasta jeden z najcelniejszych przepisów na uprawianie literatury (a może i na życie w ogóle):
Patrzeć na świat jak sześcioletnia dziewczynka na ojca, wspinając się bezwiednie na palce, aż słychać chrobot kostek stóp. Tak patrzeć. Nawet gdy się patrzy z góry na dawno ufarbowane włosy, to podnieść je do słońca i wąchać ten kolor („Ballada grubego poety w marynarce”).
„Mikrotyki” to nie jest proza wielkich ambicji, usiłująca zarysować jakąś krytyczną panoramę współczesności czy pomyśleć możliwość innego urządzenia świata. Stawka jest tu znacznie mniejsza, choć najbardziej podstawowa: odrobina współczucia. Formuła empatii wyłaniająca się z tych opowiadań jest jednak odmienna od tej, którą można znaleźć na przykład w trylogii Michała R. Wiśniewskiego. W „Jetlagu” czy „Hello world” próby zrozumienia bohaterów napotykają ostatecznie granicę: czego nie da się usprawiedliwić, to trzeba potępić. Tymczasem Sołtysowi bliżej do Wellsa Towera, który w „Ruinach i zgliszczach” (po polsku w przekładzie Michała Kłobukowskiego) towarzyszy klęskom swoich bohaterów, ale nie próbuje ich ratować.
A jednak, pomimo skromności zamiarów, pomimo – zdawałoby się, mało produktywnej – zgody na niedoskonałość świata, Sołtysowi udaje się wykonać ruch chyba najbardziej radykalny. Wykroczyć we współczuciu poza granice instynktu samozachowawczego, który zabrania nadmiernego utożsamienia z bólem nie do zniesienia. Nawet – a może szczególnie – jeśli to nieludzki ból umierającego samotnie kota:
Gdzie są ręce, które go tu przyniosły? Ręce, które dotykały go czule przez siedem lat, pod które podstawiał głowę, kark i, rzadko, nieco zbyt obfity brzuch? Wenflon przeszkadza, czuć ukłucia bólu przy każdym poruszeniu, ale tego poruszania mało, nie ma sił. Unosi na chwilę głowę i po paru sekundach opuszcza. Prawdziwy ból jest niżej, idzie od brzucha dalej, tak że nawet niepodobna się skarżyć. Gdzie są ręce, znów unosi głowę, nie wie, czy jest dzień, czy noc, instynkt milczy, jakby ból go odciął. Jest ciepło, można zasnąć od tego ciepła. I chciałoby się, ale chciałoby się jeszcze tych rąk, żeby nie było strachu, żeby mniej bolało. Nie ma („Jurek”).
Nie chodzi tu o naiwne twierdzenie, że można tak po prostu wyjść z siebie i wejść w cudzą skórę albo – na odwrót – ustąpić komuś miejsca. Bohaterowie Sołtysa nie udają nie wiadomo czego, ich cierpliwość ma swoje granice, a po bliskiej śmierci w końcu idą na piwo. Ale jeśli literatura może nam się jeszcze do czegoś przydać, to do ćwiczenia wrażliwości. Żeby nie zanikła.
Cykl tekstów powstaje we współpracy z Krakowskim Biurem Festiwalowym, organizatorem Nagrody Conrada za debiut literacki, przyznawanej w ramach programu Kraków Miasto Literatury UNESCO.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).