Jednym z przekleństw młodej polskiej muzyki niezależnej jest przypadłość, którą można określić mianem „jednostrzałowości”. „Jednostrzałowcem” w typologii osiedlowej dżungli nazywano (i chyba nazywa się wciąż) osobników z pozoru porywczych i skłonnych do bitki, a faktycznie tchórzliwych i niespodziewanie zachowawczych. W sytuacji konfliktu, a dokładniej: na granicy bezpośredniego fizycznego starcia, po oddaniu symbolicznego „jednego strzała” czym prędzej oddalali się oni na bezpieczną odległość, dowodząc prawdziwości innego, znacznie starszego i bardziej szacownego aforyzmu – że krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje.
Obserwując młodą, polską scenę piosenkowej muzyki alternatywnej w ciągu ostatniej dekady, mam wrażenie, że składa się głównie właśnie z takich „jednostrzałowców”. Czasami niezwykle zdolnych, niepozbawionych ambicji i snujących doniosłe plany na przyszłość, ale ostatecznie niepotrafiących spełnić oczekiwań, które były naturalną reakcją na niezwykle udane single. W najgorszym razie kończyło się na pojedynczych piosenkach – jak w przypadku niezwykle zdolnego duetu Sorja Morja (choć podobno płyta już w przyszłym roku). W najlepszym – efekt okazywał się już tylko zadowalający i towarzyszące mu emocje dość szybko przenosiły się na inne, bardziej aktualne gatunkowo i stylistycznie projekty. Płyty w rodzaju „Kinky Dramas & Magic Stories” KDMS czy „Kamp!” połączyło to, że ich wydanie poprzedzało budowane kilka lat napięcie. W efekcie te zespoły przegapiały swoje 15 minut, a ich debiuty w chwili wydania sprawiały wrażenie raczej archaiczne.
Dlatego historia Rycerzyków, jednego z zespółów należących do kolektywu Stajni Sobieski, może służyć za doskonały przykład nauki na błędach. Ich debiutancka płyta formacji wychodzi w chwili być może najodpowiedniejszej – z jednej strony mając silne oparcie w środowiskowej legitymacji innych projektów wywodzących się z tej oficyny, a z drugiej wypełniając w jej katalogu pewną niszę o wyższym potencjale popularyzatorskim i komercyjnym.
Powstała w 2012 roku Stajnia Sobieski zrzesza w tym momencie kilkanaście osób udzielających się w około ośmiu projektach. Katalog tego pół labelu, pół kolektywu – w którym można znaleźć takie nazwy jak Die Flöte, Armando Suzette czy Kaseciarz – oscyluje generalnie wokół szeroko rozumianej gitarowej alternatywy nawiązującej do amerykańskiego rocka niezależnego przełomu tysiącleci. Wydawnictwa Stajni Sobieski, pomimo gatunkowych rozbieżności, łączą cechy wspólne: nostalgiczna, łagodnie melancholijna wrażliwość i plastyczna, komiksowo-baśniowa wyobrażeniowość. Mimo raczej wciąż skromnej wspólnej dyskografii, Stajnia w krótkim czasie wypracowała sobie istotne miejsce na muzycznej mapie Polski i to właśnie dzięki niej coraz częściej mówi się o charakterystycznym „krakowskim soundzie”. Rycerzyki, jak żaden inny projekt Stajni, mają szansę na jego skuteczne rozpropagowanie.
Po pierwsze Rycerzyki kontynuują, przynajmniej na poziomie brzmienia, rozwijanie estetyki, którą od dobrych kilku lat zajmują się trochę starsi stażem Enchanted Hunters – opartej na bogato rozpisanym bestiariuszu rozmaitych, mających raczej folkowe powinowactwo środków wyrazu; wybranych instrumentów, ozdobników i zabiegów realizacyjnych. Oba te zespoły wydają się być w równym stopniu zawieszone pomiędzy przeszłością a doświadczeniem teraźniejszości. Po drugie zanurzenie w tradycji barokowego popu (The Kinks, The Zombies, Beach Boys, a w Polsce choćby Skaldowie), folku czy indie rocka nie funkcjonuje tu jedynie w charakterze przedmiotu imitacji, wyabstrahowanego z historycznego kontekstu zestawu muzycznych sztuczek. Odżywa natomiast w zupełnie innej geograficznej i czasowej rzeczywistości. Przywołanie tradycji realizmu magicznego być może jest w tej chwili zbyt łatwym wybiegiem interpretacyjnym, ale – zważywszy na to, że teksty „Rimemba” i „Trampled Flowers” oparte są na fragmentach „Stu lat samotności” G.M. Marqueza – wydaje się jak najbardziej na miejscu. Rycerzyki i Enchanted Hunters niespodziewanie odświeżają na polskiej scenie pojęcie „hauntologii”: niesłusznie sprowadzane do żonglerki etykietkami i topornej imitacji.
O ile jednak „Peoria” Enchanted Hunters była płytą nocy, to „Rycerzyki” otwierają przed słuchaczem roztańczony i hałaśliwy baśniowy las, niczym ze starych animacji Disneya. „Nie zasnę, jeszcze nie czas” – śpiewa w euforycznym „Dobranoc” wokalistka grupy Małgorzata Zielińska i trudno o lepsze ujęcie specyficznego napięcia konstytuującego płytę: energetycznej nadwyżki, jaka w zupełnie naturalny oraz spójny sposób powstaje z popołudniowej, pastelowej i pozornie niezobowiązującej kolorystyki. Właściwie nie ma tu wypełniaczy – co najwyżej chwile regeneracji w rodzaju bardziej balladowych „Trampled Flowers” czy „Lunette” – a wszystko sprawia wrażenie bycia w ciągłym ruchu; w precyzyjnie odmierzonym, rytmicznym porządku.
Rycerzyki, „Rycerzyki”,
Stajnia Sobieski 2015Innymi słowy – „Rycerzyki” to płyta, na której udał się rzadki i ryzykowny zabieg synergii. Jako całość – choć całość wewnętrznie niejednorodna i nie do końca uporządkowana – pracuje ona lepiej niż jako suma swoich części. Sprawia to jeszcze większe wrażenie, gdy spróbujemy wyabstrahować z niej całkiem liczne i nie zawsze przenikające się inspiracje. Są utwory bardziej gitarowe, stawiające na motoryczną stymulację („Hounds”, „Wroty”), są piosenki, które ze swoją specyficzną, błyskotliwie rozgrywaną sterylnością mogłyby być nagraniami Stereolab („Rimemba”, „Ławice”), jest też oczko puszczone do miłośników późnego Fleetwood Mac („Mating Season”).
To ostatnie nawiązanie okazało się równie czytelne, co zwodnicze, bo to właśnie „Mating Season” było pierwszym utworem, jakim podzieliły się ze światem Rycerzyki, niemal dokładnie trzy lata temu. Wtedy oczekiwaliśmy polskiego „Tango in the Night”, dziś dostaliśmy coś w stylu albumu „Emperor Tomato Ketchup” grupy Stereolab, przepuszczonego przez krajowy „pełzający pucz” organicznych, naturalizujących gatunków. Właściwy czas na przeprowadzenie tej małej rewolucji na polskiej scenie niezależnej – zdominowanej przez szumy, trzaski i suche syntezatory – jeszcze nie nadszedł, ale drugie życie zespołów w rodzaju Księżyca czy Karpat Magicznych dowodzi, że prawdziwa Noc Walpurgi gitar, flecików i smyczków dopiero nadejdzie. I prawdopodobnie będzie weselsza niż przypuszczaliśmy.