„Office Space” z 1999 roku, kiedy w świecie panowały jeszcze niepodzielnie pecety, to film niezbyt mądry (napisany i wyreżyserowany przez Mike'a Judge'a, twórcę „Beavisa i Butt-heada”), ale – jak to zwykle bywa z filmami klasy B – symptomatyczny. Bohater, Peter Gibbson, pracuje jako programista w niedużej korporacji, Initech. Jest w depresji, związek, w którym nie wiedzieć czemu trwa, jest do niczego, praca jest kompletnie bezsensowna, Peter nie ma żadnej motywacji, by wychodzić rano z domu, słowem, bardzo znany obrazek życia korporacyjnego na niskim szczeblu. W pewnym momencie pyta sąsiada, co zrobiłby, gdyby ten miał milion dolarów, a zapytany przez niego o to samo, odpowiada, że usiadłby na tyłku i nie robiłby nic, na co sąsiad przytomnie odpowiada, że na to wcale nie trzeba miliona dolarów. Peter bierze to sobie do serca, ale bierze także udział w terapii hipnotycznej, na której, ku zgrozie narzeczonej, wyznaje, że odkąd zaczął pracować w korporacji, każdy jego następny dzień jest coraz gorszy. Hipnoza przynosi nieoczekiwany skutek: Peter odzyskuje wigor stłumiony przez boks biurowy i przestaje pracować. Nie przychodzi do biura, a gdy się w nim zjawia, rozwala swój boks, żeby mieć widok przez okno, a kiedy spotyka się z ekspertem od wydajności pracy (zatrudnionym do przesiania pracowników) wali prosto z mostu, że jego praca nie ma sensu i zamiast ją wykonywać, jedynie symuluje. Kiedy okazuje się, że jego odmowa pracy przynosi odwrotny skutek (Peter robi piorunujące wrażenie swoją bezpośredniością) i zostaje wypromowany, podczas gdy dwóch jego kolegów czeka natychmiastowe zwolnienie, Peter namawia ich, wiedziony poczuciem sprawiedliwego odwetu, do wprowadzenia do systemu korporacji wirusa, który odprowadzałby ułamek centa z każdej transakcji dokonywanej przez korporację na jego konto. Sztuczka się udaje i przynosi natychmiastowy olbrzymi zysk, ale Peter, pod wpływem nowo poznanej dziewczyny i wyrzutów sumienia, wyznaje swoją winę i oddaje pieniądze, spodziewając się, całkiem zasadnie, więzienia. Na przeszkodzie sprawiedliwości staje pożar całego budynku, który zaciera wszystkie ślady przestępstwa. Peter porzuca pracę programisty, zostaje pracownikiem fizycznym i pracuje przy taczkach. Dwaj pozostali koledzy, z którymi swego czasu rozbijał bejsbolem drukarkę, symbol biurowego zniewolenia, znajdują posadę w identycznej korporacji („Jak tam Penetrode? – Nie, to Intertrode”) i proponują mu wspólną pracę, ale Peter, ostentacyjnie szczęśliwy z nowego życia, odmawia.
Oczywiście „Office Space” to satyra na instytucję (biuro), sposób jej funkcjonowania (biurokrację) i miejsce pracy (boks biurowy, jak się niezgrabnie przekłada słowo cubicle). W pewnym momencie, rzecz jasna w barze, bohater mówi do kolegi, który dowiedział się o zwolnieniu: „Nie mamy za dużo czasu na tej ziemi i nie tak powinniśmy go spędzać. Człowiek nie został po to stworzony, żeby siedział w małych boksach, gapiąc się cały dzień w ekran komputera, wypełniając bezużyteczne formularze i wysłuchując ośmiu różnych przełożonych jazgoczących o misji”. Przesłanie całego filmu jest jasne: życie i praca w biurze nie dają się uzgodnić i jeśli praca nie daje ci satysfakcji – a praca w biurze z definicji satysfakcji dać nie może – należy ją porzucić i złapać choćby w garść taczki. Kiedy w jednej z ostatnich scen Peter odmawia powrotu do korporacji, mówi do swojego sąsiada, który zapewne załatwił mu nową robotę: „Nie najgorzej, co? Parę dolarów, wycisk za darmo i praca na świeżym powietrzu”. Koledzy odjeżdżają w nowym sedanie, a Peter, szczęśliwy, zagarnia nową szuflę popiołów pozostałych po starym miejscu pracy.
Taczki i odstrzelona głowa
Rozpisałem się o tym słabym filmie z jednego zasadniczego powodu. Jeśli jest jeden mit społeczny, który nam dzielnie towarzyszy przez ostatnie stulecie, to jest nim przekonanie, że biurokracja, choć powołana do usprawnienia ludzkiego życia, nieodwołalnie je niszczy. Mit złowrogiego biura lub urzędu nie byłby tak intensywnie odtwarzany, gdyby nie to, co wydarzyło się w kulturze zachodniej w wieku XX i czego skutki odczuwamy do dziś. Tym niefortunnym wydarzeniem było powstanie klasy urzędniczej („mas na stałej pensji”, die Angestellten, jak określił to Siegfried Kracauer w roku 1930), a następnie podwójne oddzielenie: najpierw pracy od życia, a następnie sensu od egzystencji. Pierwszy podział sprawił, że mniej więcej w połowie wieku XX pojawiła się w Ameryce, gdzie proces ten nastąpił najszybciej, nowa klasa ludzi, ludzi bez przeszłości, bez kultury, bez wartości, którzy za cel swojego życia uznali jego znieczulenie, znieczulenie jego bezsensu, przez pracę. Jak w „Białych kołnierzykach” pisał C.W. Mills, klasyk analizy mentalności amerykańskiej połowy wieku, „jeśli mają [ci nowi urzędnicy] jakąś historię, to jest to historia bez wydarzeń; jeśli mają jakieś wspólne interesy, to nie jednoczą ich one; jeśli czeka ich nawet jakaś przyszłość, to nie oni ją ukształtują”. Szybko się jednak okazało, że sens, którego nie było w codziennej egzystencji zastąpionej przez pracę (życie na przedmieściu, milczące kolacje rodzinne, oglądanie telewizji), stopniowo zaczął wyparowywać także z pracy owych „białych kołnierzyków”, coraz bardziej goniących własny ogon, coraz mniej i mniej zahaczonych o rzeczywistość. To jest właśnie sytuacja bohatera „Office Space”, ubogiego i młodszego krewnego Dona Drapera, bohatera „Mad Men”: jego życie nie ma żadnego sensu, bo miała mu go dostarczyć praca. Ta jednak, oderwana od życia osobistego i społecznego, sensu pozbawiona jest w dwójnasób, wobec czego człowiek staje zrozpaczony między dwoma bezsensami. Zostają mu taczki i praca na świeżym powietrzu, co jest – słabą, bo słabą, ale jednak – metaforą symbolicznej rewitalizacji. Inny, znacznie gorszy koniec, zgotowali w podobnej sytuacji głównemu bohaterowi „American Beauty” (Kevin Spacey) jego scenarzyści. Gdy już, już symboliczna rewitalizacja miała się powieść i życie codzienne miało odzyskać utracony w korporacji powab, sfrustrowany seksualnie ex-marine, podejrzewający swojego syna o kontakty seksualne z głównym bohaterem, odstrzeliwuje mu w akcie urojonej zemsty głowę. W filmie klasy B szczęście w życiu można znaleźć przy taczkach (albo gdziekolwiek, byle dalej od biura). W rzeczywistości (i dobrym filmie) nie ma zbawienia na przedmieściach. A gdzie znalazł zbawienie Don Draper? Ani na przedmieściu, gdzie depresyjnie traciła wdzięk jego była żona, Betty, ani w biurze, gdzie rwali sobie włosy z głowy mniej utalentowani i kompletnie oderwani od rzeczywistości copyrighterzy, lecz w kalifornijskim przybytku jogi, gdzie na urwisku Don doznaje objawienia, która łatwo zamieni się w kultowe hasło Coca-Coli (z 1969 roku): „It’s the real thing!”. Gdyby czytać to po Lacanowsku, the real thing, rzecz najprawdziwsza z prawdziwych, to istota biurokracji, jej ukryte jądro, które zarówno fascynuje, jak przeraża swoją niedostępnością.
W biurze jak w domu
Jeśli biuro jest miejscem tak dwuznacznie fascynującym, to nie dziwi nas fakt, że dwa wielkie przeboje amerykańskiej telewizji – burleskowy „The Office” i tragiczno-komiczny „Mad Men” – dzieją się w biurze. Dane statystyczne z roku 2013 podają, że 57 milionów Amerykanów pracuje w biurze, co daje blisko 40 procent całej siły roboczej. To raczej spora widownia i każdy, kto w biurze pracuje, chętnie pośmieje się ze skretyniałego kierownika albo poogląda świat z drugiej strony drzwi do gabinetu właścicieli firmy reklamowej, by odreagować monotonię biurokratycznej egzystencji. Jeśli rację miał Freud, że dowcip i uwolniony przezeń śmiech zaoszczędzają wydatek energii związany z traumatycznymi przeżyciami, to popularność karykatur poświęconych biurokracji we współczesnej kulturze dowodzi tylko tego, jak bardzo traumatyczne musi być życie codzienne w biurze.
Nie przypadkiem też wydana w zeszłym roku książka Nikila Savala „Cubed: A Secret History of the Workplace” zyskała ogromną popularność i natychmiast została dodrukowana w paperbacku, a jej czytelnicy mogą konfrontować jej tezy o przeobrażaniu miejsca pracy z naukami płynącymi z bardzo kiepskiego filmu „The Internship” (2013), którego akcja dzieje się w Mountain View, sztabie głównym Google’a. Jak wiemy, Google stara się cały czas przedefiniować znaczenie słowa „biuro”, by „otworzyć umysły” swoich pracowników. Dzielnie podążają za nim dziś wszyscy mniejsi i więksi pracodawcy, dla których stawką najwyższą jest unaturalnienie przestrzeni biurowej i przekonanie pracowników, że ich życie nie dzieli się na jałowy czas pracy i równie jałowy czas po niej. Sytuacja ulega odwróceniu: pracownik powinien zrozumieć, że to jego przebudowany boks jest obietnicą szczęścia, a nie nędzna klitka wypełniona sprzętami z IKEI czy bar w śródmieściu.
Zmętnienie medium
Biurokracja dla nas to wredna i niekompetentna baba w urzędzie lub zamknięte drzwi przełożonego w biurze, depresyjny boks lub niezałatwiona miesiącami sprawa. Ale biurokracja to rozległe zjawisko społeczne, które doczekało się bardzo poważnych studiów i nie ma chyba wśród klasyków socjologii nikogo, kto by się poważnie i wnikliwie biurokracją nie zajął. Zacznijmy od tego, że biurokracja to dosłownie panowanie urzędu lub urzędu, ale precyzyjnie trzeba powiedzieć, że jest to władza urzędu nad człowiekiem, czyli instytucji nad jednostką. Od momentu jego powstania, zadaniem biura jest usprawnienie działania jakiegokolwiek aparatu władzy, która powołuje do życia swoją reprezentację, by ta działała (sprawnie) w jej imieniu. Nic w tym dziwnego: odkąd człowiek żyje, posługuje się w pracy pośrednikami, a odkąd życie stało się zbyt skomplikowane i weszliśmy w epokę nowoczesną, przestaliśmy sami zaspokajać swoje potrzeby, z lekkim sercem zrzucając ten obowiązek na innych. W świecie nowoczesnym medialne i instytucjonalne pośrednictwo w życiu zbiorowym zostało tak bardzo znaturalizowane, że biurokracja jest jednym tylko z mediów naszego odniesienia do rzeczywistości, ale za to medium bardzo przejrzystym, które mętnieje dopiero wtedy, gdy zacznie szwankować i nasze wygodne życie przemienia w urzędniczy koszmar. Urząd (w administracji) i biuro (w przedsiębiorstwie) spełniają tę samą funkcję, co telewizor: pośredniczą między nami a światem, kształtują nam jego obraz i tym samym odsuwają od świata na bezpieczną odległość, wchodząc na jego miejsce. Widać je dopiero wtedy, gdy przestaną bezszelestnie funkcjonować.
Społeczne wytwarzanie obojętności
Biurokracja powstała jako narzędzie usprawnienia działania aparatu państwowego. Mimo świetnych zapowiedzi w epokach wcześniejszych, mogła się pojawić dopiero w czasach nowoczesnych, gdy człowiekowi zaczął zanadto doskwierać egzystencjalny i instytucjonalny bałagan. U podstaw biurokratycznego rozumu tkwi potrzeba organizacyjnego ładu, który można osiągnąć jedynie poprzez precyzyjny podział i mechanizację pracy. Gdzie tylko pojawia się hasło racjonalizacji pracy (a pojawiło się ono dopiero z początkiem ery nowoczesnej) i jej efektywnej administracji, musi się pojawić biurokracja. Celem jawnym mechanizmu biurokratycznego jest oszczędność energii wydatkowanej na realizację założonych celów, stąd najważniejszą figurą biura nie jest zwykły pracownik, lecz jego zwierzchnik, kierownik lub menedżer, zarządca biurowej energii. Jego zadaniem jest wiązanie rozpraszającej się pracy i odcinanie wszystkich zbędnych połączeń ze światem, które nie mają żadnego uzasadnienia w samym biurze. Struktura biura i urzędu nie jest pozioma i interakcyjna (jak relacje międzyludzkie w życiu), lecz pionowa i hierarchiczna: na dole drabiny znajduje się petent (zwany czasem dla zmyłki klientem), nad nim panuje urzędnik, nad nim zaś cała gromada zwierzchników, w których gęstwie całkowicie znika absolutne zwierzchnictwo. Jeśli jawnie wyznawanym celem biurokracji jest usprawnienie działania społecznego, to celem niejawnym jest wielokrotna izolacja petenta. Po pierwsze izoluje się go od niego samego, od jego prywatnego życia, zamieniając w petenta lub numer sprawy. Po drugie izoluje się go od jego własnej sprawy, przechwytując ją i przesyłając dalej, Bóg tylko wie gdzie, poza jakąkolwiek kontrolą ze strony zainteresowanego. Po trzecie izoluje się go od własnego działania, które okazuje się kompletnie bezużyteczne, bo nie na miejscu, a także nie na czasie, albowiem petent o rezultatach działania urzędu zostanie poinformowany „we właściwym czasie”, co dowodzi tego, że czas petenta, czas jego życia jest czasem kompletnie niewłaściwym i niestosownym. Po czwarte izoluje się go od innych ludzi, ci bowiem nikną przed okienkiem urzędu, albo poczekalnią biura, zamienieni w numer sprawy, albo zamieniają się w konkurencyjnych petentów. Zanim człowiek zacznie cokolwiek załatwiać, pozbawiony jest elementarnych atrybutów człowieczeństwa: poczucia siebie samego, poczucia własnej sprawczości, poczucia własnego czasu i poczucia więzi z innymi ludźmi. Taki jest niejawny cel biurokracji: pełna kontrola biura nad człowiekiem, instytucji nad jednostką. Biurokrata nie jest złym człowiekiem z natury, może być uczynny dla sąsiadki, może cierpieć na widok głodujących dzieci, może kochać Mozarta, nie ma to jednak żadnego znaczenia, albowiem dzieli on los petenta: jest dokładnie tak samo izolowany jak tamten, bo nie jest panem własnego istnienia, oddanego w zastaw biurokratycznej maszynie. Dla petenta biurokrata jest tym, kto zwalniając go z uciążliwych obowiązków, pozbawia go jego własnej istoty, dla biurokraty system jest tym, co zwalnia go z jednostkowej odpowiedzialności, odbierając jednostkową sprawczość. Na styku petenta i biurokraty dochodzi, według słów Michaela Herzfelda, autora książki o symbolicznych korzeniach zachodniej demokracji, do społecznego wytwarzania obojętności. „To nie ja, to moi zwierzchnicy, ja tylko wykonuję polecenia”. Oto klasyczna obrona biurokraty posądzonego o złą wolę przez petenta, a także słowa Eichmanna przed jerozolimskim sądem.
Rzeczywistość zapisana w aktach
To wszystko prawda, ale należy spojrzeć na fenomen biurokracji jeszcze szerzej. Jeszcze ważniejszym niż dehumanizacja zadaniem urzędu lub biura jest odsunięcie petenta od władzy, która ów urząd lub owo biuro dla własnej reprezentacji powołała. Odsunięcie, czyli de facto uniemożliwienie ich bezpośredniego kontaktu. Urząd ma więc dwie funkcje do spełnienia: izolowanie petenta (od siebie samego, innych i urzędu) i zablokowanie jego dostępu do zwierzchnictwa. Urząd tworzy dystans między władzą i jednostką, rozsuwa ich relację i uniemożliwia ich zetknięcie. Wsuwa się między zwierzchnika (niezależnie od tego, kto nim jest) i petenta (ditto) i usamodzielnia się, rozrasta w poprzek, tworząc sferę nieprzejrzystej autonomii, rządzącej się własnymi prawami, których zwykły śmiertelnik nie jest w stanie pojąć i dlatego – jak wyrokom bożym – bezwzględnie im się podporządkowuje. Doskonale rozpoznał to Marks, pisząc w 1843 roku w „Odpowiedzi korespondenta znad Mozeli”: „urzędnikowi nawet najbardziej oczywista rzeczywistość wydaje się iluzoryczna w porównaniu z rzeczywistością zapisaną w aktach, a więc rzeczywistością w jej postaci urzędowej, państwowej, i w porównaniu z opartym na niej rozumem”. Marks przyłapał tu „rozum urzędniczy”, czy też „rozum biurokratyczny” na gorącym uczynku: jego zasadą działania jest odwrót od rzeczywistości, odseparowanie od prywatnego życia petenta, które musi być znacznie gorsze od życia zaprojektowanego przez biurokrację, skoro petent występuje do urzędu ze skargą, dowodząc swojej wobec urzędu niższości. Z egzystencjalnego punktu widzenia biurokracja jest życiem poprawionym, pozbawionym wad, w które obfituje życie prywatne, jednostkowe, nazbyt zapętlone w prywatne pragnienia. W istocie rzeczy zadaniem biurokracji jest egzystencjalna korektura: myślałeś, że możesz wszystko, człowieku, ale niestety myliłeś się okrutnie, zależysz w całości od instancji wyższej, choć oczywiście musisz wiedzieć, że biuro, urząd, to jeszcze nie instancja najwyższa, bo tylko zastępująca zwierzchność, która nie jest – i nigdy nie będzie – dla ciebie dostępna.
Kafka! Kafka!
Oczywiście każdy wykrzyknie tu: ależ to czysty Kafka. I będzie miał rację. Kafka jest pisarzem biurokracji, jest bodaj najwnikliwszym pisarzem opisującym mechanizmy biurokratyczne we wszystkich możliwych wcieleniach, a nawet, jak nazwał to monografista pisarza, Ritchie Robertson, ich satyrykiem. Ostatnie zdanie poprzedniego paragrafu jest przecież tylko streszczeniem znanej przypowieści „Przed prawem”, w której nikomu nieznany człowiek ze wsi chce wejść do Prawa, ale wstępu broni strażnik, który mówi, że jeszcze nie teraz, może kiedyś. Nędzny człowieczek, pozbawiony imienia własnego, siedzi na progu prawa, jak w urzędowej poczekalni, w końcu strażnik zamyka bramę i oznajmia, że godziny urzędowania się skończyły, przykro mu, ale nic z tego. Człowieczek jest zacukany, bo widział, że za jednymi drzwiami są następne, do których dostępu bronią kolejni strażnicy (jak kolejne sekretarki broniące dostępu do gabinetu szefa), ale nie wiedział, że te właśnie drzwi przeznaczone były tylko dla niego, a teraz właśnie zatrzaskują mu się przed nosem. Jedyna szansa w życiu została stracona. Innej już nie będzie.
Przypowieść ta wmontowana została przez Kafkę w strukturę „Procesu” nie przypadkiem, gdyż cała powieść opowiada o niemożności przedarcia się przez liczne istniejące i nieistniejące kancelarie do tych, od których zależy życie Józefa K. Temat ten dręczył Kafkę, zręcznego skądinąd kancelistę, przez całe życie i zyskał najciekawsze opracowanie w „Zamku”. Tę nieukończoną powieść przyjaciel Kafki, Max Brod, uważał za powieść mistyczną, doszukując się w ukrywających się w zamku postaciach figur boskich, ale „Zamek” jest – w pierwszym rzędzie – najgruntowniejszą powieścią o biurokracji w historii nowoczesnego Zachodu. Geometra K. przybywa do wioski u podnóża zamku i cała jego energia idzie bezskutecznie na znalezienie dostępu do tych, którzy go zatrudnili, a więc nadali sens jego życiu. Chce bezpośredniego kontaktu z Klammem, najważniejszą postacią powieści, która pozostaje stale ukryta, ale może jedynie obcować z jego pośrednikami. Gdy dzwoni do zamku, w słuchawce słychać tylko szum krzyżujących się i nierozpoznawalnych głosów. Cała ta gra nadziei na bezpośrednie spotkanie, twarzą w twarz i nieskończonej sztafety pośredników, charakterystyczna dla Kafki, dochodzi do kulminacji w ostatnich rozdziałach, w których K. poluje w nocy na zmęczonych urzędników, by wreszcie ktoś wysłuchał jego petycji osobiście. Jeden z nich, Bürgel, osłabiony nieprzespanymi nocami, wyznaje, że urzędnik jest urzędnikiem dzięki ukryciu się przed człowieczeństwem petenta w labiryncie organizacji. Gdyby tylko pozwolił sobie na wyjście ze swojej urzędniczej roli, gdyby tylko zawiesił działanie biurokratycznego rozumu i „na skutek daremnych żądań” interesanta zaczął „razem z nim cierpieć”, musiałby natychmiast przestać być urzędnikiem, gdyż urząd nie działa na zewnątrz, lecz zwija się w sobie jak ślimak, zamykając się przed – jak to określił Marks – „najbardziej oczywistą rzeczywistością”. Biurokracja musi podtrzymywać, wedle określenia Kafki, „konieczny dystans między interesantami i urzędnikami” i nie dopuścić do jego „rozluźnienia”. Kafka świetnie pokazuje nowoczesny proces znikania władzy za rozstawianymi przez siebie przepierzeniami, proces kompletnego unieprzejrzystniania jej mechanizmów, który do dziś budzi uzasadnione niepokoje rzeczników politycznej jawności.
Papierowy król i Czarnoksiężnik z Krainy Oz
Jeden z twórców nowożytnej biurokracji, król Hiszpanii Filip II (panujący między 1556 a 1598), którego imperium kolonialne wymagało ogromnej machiny biurokratycznej i który stworzył gigantyczne archiwum imperialne zbierające wszystkie dokumenty, podania i listy napisane podczas jego panowania, pokazywał się jeszcze na audiencjach generalnych swoim podwładnym, aczkolwiek z ogromnym plikiem dokumentów w rękach, za każdym razem podkreślając, że dostęp do niego można mieć tylko poprzez papier (dlatego nazywano go „papierowym królem”), nigdy bezpośrednio, tylko składając podanie, nigdy pytając wprost. Oczywiście w sytuacji totalnego zapośredniczenia relacji między władcą i poddanymi, szczególnego znaczenia nabierała fizyczna bliskość zauszników. Kto był bliżej ucha, nie oka, monarchy, kto mógł szeptać wprost do królewskiej małżowiny, był też bliżej władzy jako takiej, albowiem władza prawdziwa to władza najmniej uzewnętrzniona, najmniej widzialna, ledwo słyszalna. Tak, jak kultura nowożytna, wedle Norberta Eliasa, narodziła się wraz z widelcem i nożem, odsuwającymi jedzących od nazbyt materialnej obecności ich przedmiotu, tak nowożytna władza narodziła się w momencie, w którym władca opuścił przestrzeń potencjalnego zetknięcia z poddanym i otoczył się ciasnym kordonem nieprzepuszczalnej biurokracji, by tylko, dla zmylenia podwładnych, wysyłać w przestrzeń publiczną swoje podobizny, swoich sobowtórów, jak Czarnoksiężnik z Krainy Oz, którego demaskuje Dorotka, a który okazuje się być zwykłym facetem z Omaha, skrytym za parawanem. Powieść L. Franka Bauma została wydana w 1900 roku i jest to rok, w którym władza nowoczesna odsłoniła ostatecznie swoje trywialne oblicze, długo skrywane przed wzrokiem grzecznych dziewczynek z Kansas.
Flaubert, Bartleby, biurokracja
Dłuższy cytat z Marksa, z „Przyczynku do Heglowskiej filozofii prawa”:
Biurokracja jest państwem fikcyjnym obok państwa realnego, jest spirytualizmem państwa. Każda rzecz ma przeto dwojakie znaczenie: realne i biurokratyczne, podobnie też dwojaka jest wiedza (jak również wola) – realna i biurokratyczna. Jednakże realną istotę rzeczy rozpatruje biurokracja przez pryzmat istoty biurokratycznej, przez pryzmat istoty pozaświatowej, spirytualnej. Biurokracja ma państwo, spirytualną istotę państwa w swoim posiadaniu, jest ono jej własnością prywatną. Duchem ogólnym biurokracji jest tajemnica, wiedza tajemna, której w jej własnym łonie strzeże jej hierarchiczna organizacja, a na zewnątrz jej zamknięty korporacyjny charakter. Publiczny duch państwa, a także państwowy sposób myślenia poczytywane są przeto przez biurokrację za zdradę jej tajemnicy. Dlatego też autorytet jest zasadą jej wiedzy, a ubóstwianie autorytetu jej sposobem myślenia.
To jedna z najwcześniejszych i jednocześnie najtrafniejszych diagnoz nowoczesnej biurokracji. Wszystkie późniejsze analizy, od Webera do Simmla, od Croziera do Baumana, będą podkreślały doskonałą wewnętrzną organizację i hierarchizację struktur biurokratycznych. Ale tym, na co Marks zwraca uwagę po raz pierwszy i co zwykle umyka w analizach socjologicznych, jest to, że biurokracja „jest państwem fikcyjnym”, „istotą pozaświatową”, rządzącą się własnym duchem, który ma w pogardzie materialną rzeczywistość świata zewnętrznego. To oczywiście zbliża biurokrację do literatury i nie jest przypadkiem, że w tym samym czasie, w którym Marks diagnozuje autonomię biurokratycznych struktur w Niemczech, we Francji Flaubert pracuje nad taką koncepcją dzieła literackiego, które rządziłoby się wyłącznie swoimi prawami i wykluczało – mimo oczywistych pozornych podobieństw – jakikolwiek wpływ rzeczywistości. To podobieństwo pokazuje wewnętrzną logikę nowoczesności, której racją istnienia jest umieszczanie licznych parawanów między poznającym i światem i rugowanie bezpośredniego odniesienia do rzeczywistości. Tak, jak praca Flauberta nad powieścią polegała głównie na usuwaniu wewnętrznych rymów, a nie na zaczepianiu postaci w rzeczywistości, tak praca urzędnika polega na usuwaniu osobistych problemów petenta i przekształcaniu ich w wewnętrzny problem strukturalny urzędu.
W gruncie rzeczy każdy, kto doświadczył biurokratycznego bezsensu, doświadczył jedynie serii niekończących się odesłań i referencji, gdzieś indziej, w inne miejsce systemu, do innego biurka, do innego departamentu, byle nie tu i nie teraz. Biurokracja wpędza wszystko bezlitośnie w ruch i nigdzie nie znajduje wytchnienia, bo w tym łańcuchu nieskończonych znaczących nigdzie nie ma ostatecznego znaczonego, w żadnym pokoju nie można go – mówiąc językiem Lacana – zapikować, co oczywiście prowadzi petenta do reakcji psychotycznej. Nic więc dziwnego, że jedna z najbardziej zagadkowych postaci literackich, kopista Bartleby, którego słynne „wolałbym nie” oznacza, wedle niego samego, „wolałbym się nie ruszać” (co umyka nader sofistykowanym interpretatorom noweli pokroju Agambena i Deleuze’a), ostatecznie umiera. Głodówka Bartleby’ego to opór przeciwko samonapędzającej się fikcji biura, albo też – czytana na innym poziomie – opór samego Melville’a przeciwko idei doskonale autonomicznego dzieła literackiego, którego znaki odsyłają czytelnika jedynie do innych znaków, tak jak dokument przechodzi z jednego biurka na drugie, nigdzie nie znajdując ostatecznej instancji.
No trudno, nie da się
Jeśli przez nowoczesność rozumieć – za Freudem, Weberem, Eliasem i wieloma innymi – proces stopniowego i radykalnego odchodzenia od bezpośredniości doświadczenia na rzecz mnożenia struktur obsługujących to doświadczenie (rzemieślnik indywidualnie wytwarzający i sprzedający towar od ręki jest przednowoczesny, nowoczesna za to jest sieć pośredników umożliwiająca wytwarzanie i dystrybucję towarów), to biurokratyzacja – umieszczenie biura pomiędzy podmiotem i celem jego działania – jest nowoczesności najradykalniejszą cechą. Biuro jako instytucja ma na celu obsługę działań publicznych (czyli uwolnienie podmiotów działania od akcji bezpośredniej), co oznacza, że im więcej działań publicznych się podejmuje, tym więcej pracy biurowej trzeba stworzyć do realizacji założonych celów. Im więcej zaś pracy biurowej potrzeba, tym większe biuro musi powstać, ale im większe biuro trzeba stworzyć, tym więcej pieniędzy trzeba na to przeznaczyć i więcej ludzi zatrudnić. Stopień biurokratyzacji uzależniony jest więc w prostej linii od ilości podejmowanych działań, jeśli zaś za działanie brana jest także praca biurowa, oczywiste jest, że rozrost biura w nieskończoność nie jest kwestią etyczną (zła wola urzędników), lecz strukturalną. Ukrócenie biurokracji mogłoby udać się jedynie wtedy, gdybyśmy ograniczyli ilość projektów, co, biorąc pod uwagę rozrost naszych społecznych ambicji albo ekspansję finansowych ambicji korporacji, nie jest już, niestety, możliwe. Jesteśmy już za bardzo rozpędzeni.
Powtórzmy: biurokratyzacja zaczyna się w momencie, w którym między człowiekiem i jego celem pojawia się pośrednik, co oznacza, że jej początki związane są także z narodzinami banków, instytucji pośredniczących między tymi, którzy mają pieniądze i tymi, którzy ich nie mają. To, że Józef K. pracuje jako prokurent w banku ma znaczenie dla komicznej wykładni „Procesu”, gdyż właśnie jako pracownik banku powinien doskonale wiedzieć, na czym polega potęga biurokratycznego rozumu, tymczasem okazuje się kompletnie nieprzygotowany „na to, co się może zdarzyć”. „W banku na przykład jestem przygotowany, wykluczone, aby mogło mnie tam spotkać coś podobnego”. Dialektyka biurokracji polega na tym, że każda ze stron, urzędnik i petent, uważa drugą stronę za przeszkodę w należytym funkcjonowaniu, ale żadna nie może bez drugiej istnieć. Istota zaś biurokracji tkwi w tym, że między człowiekiem i rezultatem jego działania instaluje się nieusuwalna struktura pośrednicząca, sieć autonomicznych mediacji, których celem pozornie jest pomoc w osiągnięciu rezultatu, faktycznie zaś rezultatu tego odwleczenie. Najprostszym wskaźnikiem jest tu tzw. Global Benchmark Complexity Index, czyli liczba dni potrzebnych na założenie prywatnego biznesu. W krajach o najniższym współczynniku biurokratyzacji (Wielka Brytania) potrzeba na to mniej niż tygodnia, w krajach zżartych przez biurokratyzację (Brazylia) nikt nie otworzy biznesu wcześniej niż po niemal dwóch miesiącach użerania się z urzędnikami. Chyba że da wysoką łapówkę, co tylko dowodzi ścisłych związków między korupcją i biurokracją. Na tym właśnie polega nieusuwalny paradoks biurokracji: im więcej działań w sferze publicznej się planuje, tym więcej trzeba stworzyć urzędników obsługujących owe działania, co oznacza de facto, że stworzenie wielkiego programu antybiurokratycznego musi zaowocować jeszcze większym rozrostem biurokracji. Łatwo stąd wyciągnąć wniosek, że biurokracja w państwie nowoczesnym (jakimkolwiek: demokratycznym czy totalitarnym) jest nieunikniona.
Biurokracja bez Boga
Według Maksa Webera, wielkiego teoretyka biurokracji, jest ona fenomenem ściśle połączonym z odczarowaniem. Tak, jak protestancki ethos indywidualnej pracy miał stworzyć podwaliny kapitalizmu przez odrzucenie fatalności wpisanej w odjednostkowione decyzje Boga, tak biurokracja miała stać się wcieleniem dobrze funkcjonującej maszyny, usprawniającej działanie „struktur poziomych” kosztem transcendencji (czy to, że Eichmann był kalwinem, Weber uznałby za przypadek?). Biurokracja Boga nie potrzebuje, potrzebuje jedynie państwa, albowiem podobnie jak ono oparta jest na zaprzeczeniu jednostkowemu sprawstwu. Zarówno państwo, jak biurokracja przez nie ustanowiona, zwalniają jednostkę z obowiązku działania we własnym imieniu, co witane jest z westchnieniem ulgi w czasach kryzysu i natychmiast wykorzystane przez reżim dowolnego koloru. „Zdecydujemy za ciebie”, powiadają politycy wszystkich orientacji, odwołując się, nawet w najbardziej liberalnych systemach, do mitycznej potrzeby transcendencji. Słaby, biedny, upokorzony, zmarginalizowany będzie się modlił do Boga o poprawę losu, a kiedy zdarzy się, że Bóg stanie po stronie narodowych polityków (bo narodowi politycy zawsze są po stronie Boga), pobiegnie lub pokuśtyka do urn wyborczych, by odwrócić swój los, czyli zrzucić odpowiedzialność z siebie i przeflancować ją na kogoś, kto chętnie taki podarek przyjmie. Oglądnijcie kroniki filmowe z lat 50., a zobaczycie, że polski chłop z taką samą rewerencją kłonił się przed urzędniczką, jak przed księdzem. Władza ludowa dobrze wiedziała, kogo wysłać w teren.
To nie ja, to system
Biurokracja jest nieodłącznym elementem tego równania. Została wynaleziona nie po to, żeby usprawnić działanie państwa (choć taki powód podaje się dla jej ustanowienia i spotęgowania), tylko po to, żeby wzmocnić nieprzejrzystość jego działania, a tym samym zapewnić większą władzę nad jednostką. Nowoczesne państwo, jak Bóg, ukrywa się za porozkładanymi przez siebie ekranami i złudzeniem jest stwierdzenie, że jest ono rezultatem oświeceniowych ideałów. W istocie jest ono efektem Wielkiego Zaciemnienia, którego celem jest odsunięcie jednostki jak najdalej od źródła władzy, tak, jak celem Klamma jest uniknięcie spotkania twarzą w twarz z geometrą K. i tak, jak celem Sowietów było zbudowanie gigantycznego aparatu biurokratycznego, w otchłani którego skrywało się fascynująco-zbrodnicze jądro systemu, czasami tylko – dla niepoznaki – przybierające postać Stalina. Teza Adorna/Horkheimera i Baumana na temat ścisłego związku przyczynowego Oświecenia i Zagłady domaga się korekty. To nie Oświecenie, lecz Zaciemnienie, czyli przełożenie pragnienia transcendencji z języka religii na język władzy, doprowadziło do tego, że jednostka chętnie zgodziła się, by państwo zajęło się tymi, którzy prawdopodobnie winni są owej jednostki niepowodzeń.
Ale oczywiście to tylko jedna strona zjawiska, gdyż dokładnie w tym samym momencie, w którym jednostka oddaje swoje sprawy w ręce urzędu, by ten zdjął z niej jarzmo dokuczliwego uwikłania w zewnętrzność (to z tego powodu Marks nazwie biurokrację duchowym alter ego życia na ziemi), znajduje w nim ona kozła ofiarnego. „To nie ja, to system”. Tak, owszem, jest to dokładnie ten sam system, któremu powierzone zostały wszystkie społeczne zobowiązania, których nie sposób udźwignąć na własny koszt. Jednostka potrzebuje biurokracji, by uczynić swoje życie lżejszym, natomiast państwo i naśladujące je struktury, podmioty i korporacje używają biurokracji po to, by uczynić swe życie potężniejszym. Na tym polega klincz, w którym boleśnie tkwimy. Jeśli chcemy być nowocześni, musimy godzić się na biurokrację, bo nowoczesność bez biurokracji nie istnieje, podobnie jak katolik będzie domagał się istnienia Kościoła, bo bez niego – jego pośrednictwa – nie dostąpiłby zbawienia. Biurokracja jest nowoczesnym kościołem, problem tylko w tym, że nie wszyscy jesteśmy katolikami.
Chętnie oddajemy „drobiazgi” naszego życia biurokratom, bo – niezależnie od rozdrobnionego podziału pracy – cenimy bardziej jednostkowy interes niż troskę o innych ludzi. „Po to jest urząd, żeby się tym zajął”. Urząd, nie my sami. W ten sposób, chcąc nie chcąc, przywracamy teologiczne dziedzictwo Zaciemnienia, zamiast troszczyć się o świecką demokrację, której celem jest odsłonięcie zakrytych mechanizmów władzy. Jeśli biurokracja jest fenomenem nowoczesnym, to jest ona bardziej po stronie władzy niż polityki, gdyż celem władzy jest zaciemnianie swego źródła, podczas gdy polityka zmierzać powinna do kompletnej jawności i personalizacji. Z tego względu biurokracja, która dawniej udzielnie panowała w urzędach i biurach, dziś z rozkoszą przenosi się do sfery turbokapitału, za którym nie wiadomo kto stoi i który wszystkim narzuca iluzję naturalnej konieczności. W ten sposób znów, jak sto lat temu, odnajdujemy się – skonfundowani, przerażeni – w epoce Wielkiego Zaciemnienia. Cykl, który stworzył mechanizmy biurokratyczne w państwie nowoczesnym, zaczyna się na nowo, tym razem w świecie łupieżczej, wirtualnej ekonomii.