Waszyngtoński Kongres nie przedłużył działalności części programu masowego nadzoru i zbierania danych komunikacyjnych, prowadzonego przez amerykańską agencję szpiegowską NSA. Dla wielu ta informacja była ważniejsza niż następny epizod szarpaniny międzynarodowych instytucji finansowych z Grecją czy kolejne zamachy. Czytali – nie tylko oni zresztą – z oczywistym twitterowo-social-mediowym podekscytowaniem prestiżowy edytorial w „New York Timesie”, napisany przez nikogo innego, jak Edwarda Snowdena.
Oto wydarzył się ten moment – pisał sygnalista – w którym obywatelki i obywatele przejęli inicjatywę, a państwa zrozumiały siłę oddolnego nacisku. Więcej, kolejne instytucje państwowe i rządowe agendy, nawet sam prezydent Obama – nie są skłonni bronić NSA z przekonaniem, jakie towarzyszyło im jeszcze niedawno. Z drugiej zaś strony są hakerzy i hakerki, które sprzeciwiają się nadzorowi, a cała szeroka wspólnota, której bliska jest prywatność, troszczy się lepiej o swoje bezpieczeństwo – szyfruje i lepiej się zabezpiecza. W Brazylii wprowadzono „konstytucję internetu”, czyli Marco Civil. „Świat powiedział nadzorowi nie” – jak głosi zresztą tytuł artykułu w „NYT”. No cóż, nie do końca.
Nie chcę nikomu odbierać radości – sam się cieszę, że sprzeciw wobec praktyk NSA dotarł do Waszyngtonu i na korytarze Capitol Hill. Powiedzieć dziś, że obywatelki i obywatele wypowiedzieli posłuszeństwo lub włożyli kij w szprychy machiny nadzoru, to naszkicować najbardziej optymistyczny ze scenariuszy. Wycofanie się Kongresu z kilku paragrafów Patriot Act należało jakoś zinterpretować – ta opowieść jest dobra jak każda inna. I oddaje sprawiedliwość tym, którzy o to walczyli.
„Citizenfour”, reż. Laura PoitrasHistoria Edwarda Snowdena i wycieków była jak świetnie napisany serial, ze swoimi bohaterami i podskórnie wyczuwanymi tropami kultury, które zawsze się muszą pojawić, co doskonale pokazywał film „Citizenfour” Laury Poitras. Ale opowieści wpadają w utarte tory, którymi później same się toczą. Nawet wyjątkowe i rewolucyjne – a historia Snowdena i wycieków bez wątpienia taka była. Snowden jest jej bohaterem (ale i sam – jak w „NYT” – dopowiada narrację), tematem są walka o prywatność, anonimowość, władzę i autonomię w dobie „datacentrycznego kapitalizmu”. Co słyszymy?
Zmieńmy refren
Najpierw cytat z samego Snowdena:
Internetowe metadane zdradzające nasze relacje i zainteresowania wciąż są przechwytywane i przeglądane na bezprecedensową skalę. Gdy czytasz ten tekst online, rząd USA o tym wie.
Szpiedzy w Australii, Kanadzie i we Francji wykorzystują niedawne tragedie i domagają się nowych uprawnień, choć mamy dowody, że kolejne [nadzorcze] programy tego typu nie zapobiegłyby atakom. Premier Wielkiej Brytanii David Cameron zastanawiał się niedawno, czy „chcemy, aby ludzie mogli komunikować się w sposób niemożliwy do odczytania?”, i sam sobie odpowiedział, że „zbyt długo byliśmy pasywnie tolerancyjni wobec społeczeństwa, mówiąc naszym obywatelom «dopóki przestrzegacie prawa, zostawimy was w spokoju»”.
Na początku XXI wieku mało kto wyobrażał sobie, że obywatele rozwiniętych demokracji będą musieli bronić koncepcji społeczeństwa otwartego, bronić jej przed własnymi przywódcami.
W tej optyce walka z nadzorem i walka o prywatność to historia o totalitarnej i zjednoczonej władzy. O erozji wolności obywatelskich pod auspicjami wszechobecnego państwa. O konflikcie jednostki i aparatu, cichej i uporczywie prowadzonej jednostronnej wojnie, w której stawką jest prywatność.
Ta historia nie jest nieprawdziwa. Ale jest jednostronna. Debata wokół prywatności, którą wywołały wycieki Edwarda Snowdena nieco ponad dwa lata temu, już dawno przestała dotyczyć tylko i wyłącznie wątków, które wracają w wypowiedziach sygnalisty – a także akuszerów ich publikacji, dziennikarza Glenna Greenwalda i reżyserki Laury Poitras. Inaczej mówiąc, nie myślimy o sprawie prywatności i nadzoru w kategoriach przeciągania liny między graczami, z których jeden jest zły, drugi dobry, a innych graczy nie przewidziano wcale. Gdy czyta się jednak teksty takie, jak cytowany edytorial Snowdena – słyszymy tylko o tym złym.
Aparat państwa wystarczająco długo był negatywnym bohaterem naszych (pop)kulturowych fantazji, abyśmy wykuli sobie ten refren na pamięć, a idzie on według linijek Orwella i Kafki, Thoreau i Wachowskich, w dowolnych kombinacjach. Przy okazji historii NSA „1984” przypominano na tyle często – mniejsza o to, że zazwyczaj ogólnikowo i błędnie – że ktoś, kto w życiu nie wziął Orwella do ręki, może poczuć, że zna jego dzieło na pamięć. Role w tym dramacie zostały obsadzone: państwo wyszarpuje prywatność (co to w ogóle znaczy, o tym zaraz) z rąk obywatelek i obywateli.
Prawdą jest, że różnorodne agencje federalne USA i szpiedzy państw sojuszniczych, a wraz z nimi ich polityczni zleceniodawcy, są głównymi odpowiedzialnymi za szpiegowanie i naruszenia prywatności. Podobnie, jak rację mają ci, którzy podkreślają, że nowoczesne państwo – bez względu na ustrój i formułę sprawowania władzy – przyznaje sobie zbyt hojne przywileje nadzoru, prewencji i podglądania w imię niedookreślonych ideałów bezpieczeństwa i społecznego porządku.
Tyle tylko, że te spostrzeżenia to truizmy – powtarzane w wersji skrajnej przybierają kształt libertariańskiego bełkotu, powtarzane w wersji „light” brzmią jak nie do końca szczere przemówienia Obamy o błędach i wypaczeniach w zasadzie potrzebnego przecież systemu. W gruncie rzeczy opowieść o nierównowadze władzy w nowoczesnym świecie jest znana, a jej kolejne wersje zazwyczaj nie przynoszą nic nowego. Może i dlatego też nie pozwoliły na przekucie dyskursu prywatności w narzędzie drapieżniejsze niż dotychczas? A to możliwe, trzeba jednak nieco zmienić język. I uświadomić sobie, że często – wbrew temu, co słyszymy – problem prywatności ma tyle samo wspólnego z władzą, co z własnością.
Decyduję, a nie chowam
Powiedzmy, że prywatność można rozumieć na dwa sposoby. Pierwszy zakłada, że to, co sekretne i osobiste, jest rodzajem dobra czy zasobu, którym należy gospodarować rozsądnie. W tym sposobie myślenia o prywatności najbardziej liczy się, żeby nas z niej nie „okradziono” – a synonimem prywatności w stanie zerowym jest wyciek sex-tape’u czy rozebranych zdjęć spod prysznica. To z tego rodzaju myślenia bierze się też przestrzeganie nastolatek i nastolatków przed zbyt frywolnym korzystaniem z mediów społecznościowych. Prywatność jest kapitałem, którego ramy wyznaczają zewnętrzne wobec nas siły (jak moralność publiczna i prawo), a którego tym więcej mamy, im lepiej rozczytujemy się w kulturowych normach i nakazach – postępując w zgodzie z niepisanym i ciągle zmiennym kodeksem praktyk. Oczywiste korzenie takiej prywatności – czasami wręcz nieodróżnialnej od tajemnicy czy „miru domowego” – to burżuazyjna historia Zachodu i wyodrębnianie się klasy średniej w nowoczesnych społeczeństwach – z jej przywiązaniem do rozgraniczeń i dystynkcji.
Inne rozumienie prywatności nie traktuje szeregu tajemnic i rygorystycznie ustalonych granic jako czegoś, co w imieniu pozyskania „skarbu” prywatności należy zgromadzić i strzec. Nie jest obojętne na drażliwe informacje, to jasne, ale traktuje prywatność mniej jako zasób, a bardziej jako pewną zdolność czy możliwość – pozwalającą na maksymalnie autonomiczne funkcjonowanie w wybranych sferach społeczeństwa informacyjnego, bez konieczności rezygnowania z idących za tym możliwości i przywilejów. Innymi słowy: nie chodzi o konieczność zachowania wszystkiego, co potencjalnie drażliwe w tajemnicy – granica tego, co wrażliwe, jest równana bez wyjątku w dół przez najbardziej konserwatywnego aktora społecznego w danym momencie – ale wolność dysponowania tymi informacjami, w potencjalnie pożyteczny sposób, bez ryzyka utraty nad nimi kontroli. W skrócie: to ja decyduję, co i jak dzieje się z moimi informacjami, i im bardziej decyduję (nie: im bardziej chowam), tym większa jest moja zdolność do prywatności.
Przykłady? Od banalnego: nikt nie powinien musieć utajniać swojej orientacji seksualnej czy wyznania w sieci, w obawie o swoją pozycję zawodową czy osobiste bezpieczeństwo, ale każdy powinien mieć możliwość korzystania ze swojej tożsamości (jako geja, jako muzułmanki, etc.) przy zachowaniu pełnej anonimowości, jeśli tego chce. Inny przykład: dane, które chroni prawo i pozostają wrażliwe także w cyfrowej postaci, a jednocześnie mogą być użyteczne, choćby te, które dotyczą zdrowia czy kondycji fizycznej. Aplikacje dla biegaczek czy rowerzystów to sama przyjemność, a możliwość monitoringu swojego stanu zdrowia – choć nigdy nie zastąpi sprawnych publicznych szpitali – może okazać się pożyteczna. Potrzeba podzielenia się swoją lokalizacją bywa paląca (gdy potrzebujemy pomocy lub szukamy czegoś ważnego), ale jednocześnie zbędny jest przymus jej zdradzania. Gdy jednak z coraz mniejszej liczby usług można skorzystać anonimowo – bez powiązania jej z adresem Google, kartą kredytową lub numerem telefonu – a jednocześnie rządzi nami całkiem słuszna obawa, że nad wszystkimi komercyjnymi szpiegami są jeszcze szpiedzy państwowi, myśl o „autonomii informacyjnej” nawet się nie pojawia. Zostaje tylko własność i lęk, że ktoś ją odbierze. Ta sytuacja nie jest dziełem przypadku.
Hipermarket danych
Zdecydowana większość – jeśli już nie wszystkie – z komercyjnie i quasi-komercyjnie dostępnych w sieci usług jest w jakiejś części oparta, to jest: zarabia, na zbieraniu danych. Więcej: na ich zbieraniu, przechowywaniu, przetwarzaniu, łączeniu z innymi – możliwie jak najbardziej różnorodnymi – zbiorami danych i przekazywaniu dalej, często bez naszej wiedzy. W tym rozwiązaniu – przedstawianym jako „oczywiste” i wynikające z „architektury sieci” i jej „logiki” – użytkowniczki i użytkownicy muszą tak czy inaczej przekazać informację na serwer i zgodzić się, że nie mają kontroli właściwie nad niczym, poza prawem do decyzji, w którym momencie dorzucić coś do i tak już płynącego strumienia informacji (kolejne zdjęcie, rozmowę, lokację). A kluczowe dla losów informacji procesy dzieją się przecież później – gdy na nieokreślony czas zostaje ona zapisana i przeniesiona na poziom chmury. Gdy chcielibyśmy ją wycofać – odzyskać pierwotne prawo do decyzji o jej upublicznieniu – okazuje się to niemożliwe, bo jest już gdzie indziej. Nikt jej nie ukradł w dosłownym sensie, ale zmieniła ona miejsce w strukturze własności.
Każda interakcja z jedną z sieciowych platform zmienia osobiste dane w malutki towar – gotowy, opakowany i niezwykle precyzyjnie opisany. I odkłada go na później, powiela lub odsprzedaje dalej. Im mniej anonimowe są nasze interakcje – czyli im pewniej i z im większą ilością innych danych i informacji możemy je potem powiązać, tym bardziej się opłacają. Zdolność do ich wycofania czy swobodnego korzystania z anonimowości nie opłaca się zarządzającym danymi zaś wcale.
To z tego hipermarketu danych korzystać potem mogą agencje szpiegowskie, które – co do esencji – wcale nie muszą ich od nas w żaden perfidny i skomplikowany sposób wyciągać. Biorą po prostu to, co jest dostępne. Ewentualnie zdać się na dedukcję lub wykorzystać już istniejące (i w wygodnej formie zapisane!) informacje, by twórczo je połączyć i więcej o nas wiedzieć – nic prostszego. Im więcej usług potrzebuje weryfikacji naszej tożsamości, tym większy przecież jest zasób informacji, po które można sięgnąć. Istnienie nieprzebranego zasobu danych – niezależnie od intencji i możliwości państwa nadzorczego – pozostaje opłacalne. Czy więc tłem szpiegowskich sensacji, które ujawnił Snowden, jest tylko walka o władzę? Nie – poprzedza ją mniej spektakularna i dużo łatwiej akceptowalna walka o własność. A konkretniej, przemienianie codziennego korzystania z usług sieciowych we własność i przechwytywanie wartości dodanej. Przez to, że mechanizmy rynkowe – w przeciwieństwie do ingerencji centralnego aparatu państwa – uznajemy częściej za przezroczyste, to i to umyka naszej uwadze. Trudniej też zmierzyć się z władzą zupełnie rozproszoną i bezosobową (w tysiącu anonimowych data-centers, firm sektora obronnego, ale i zwyczajnych biznesów danych, które w przeciwieństwie do największych, Facebooka i Google’a, nie mają znanych nazw) – popkultura nauczyła nas opowieści nieskończenie prostszej – o złym molochu. Buntujemy się – i słusznie – przeciwko NSA, korzystając jednak z poczty gmail i konta na Fejsie. I z usług tysiąca innych przemytników i hurtowników ładnie zapakowanych informacji.
Centrum danych Google w Dalles, Oregon / fot. Tony Webster CC BY 2.0
Prywatność wolności
To oczywiście pokazuje granice naszej politycznej wyobraźni – które nakreśliła i kultura, i media, i cały zachłyśnięty siecią zwrot teoretyczny. Nie znaczy jednak, że gdzieś na marginesach nie pojawiają się koncepcje radykalnie innej sfery informacyjnej – która także ujmuje prywatność jako autonomię. Eben Moglen, autor „Manifestu.com.unistycznego”, proponuje chociażby ponowne przemyślenie technicznych uwarunkowań dzisiejszej tyranii chmury – czyli bezalternatywnej konieczności przechowywania informacji w sieci w celu choćby jednorazowego skorzystania z dowolnej usługi lub najbardziej przelotnej wymiany informacji. Moglen pyta poniekąd, jak to jest, że „to nie my jesteśmy serwerem”. Dlaczego nie korzystamy z Facebooka czy dowolnej innej usługi, jak z programu czy gry na starym Windowsie, gdzie mogliśmy się jej pozbyć w dowolnym momencie, a wraz z nią jakichkolwiek „powiązań”? Dlaczego to my i nasze informacje jesteśmy „instalowani” gdzieś poza naszą kontrolą? Nie jest przecież skończonym science fiction pomyśleć, że informacje dotyczące nas samych – choćby miały być używane publicznie – przebywają w bezpiecznym i wybranym przez nas miejscu. Pozornie oczywista i wynikająca z „logiki” sieci mechanika, która zakłada, że między nami a dowolną usługą jest jeszcze nie do końca przejrzysty, za to w całości poza naszą własnością, poziom przechowywania danych i masowego pozbywania się nad nimi kontroli – słynne „z internetu nie da się nic usunąć” – nie zadowala Moglena-filozofa, ale nie powinno zadowalać także nas.
Evgeny Morozov (Jewgen Morozow) z kolei pytał niedawno podczas swojego wykładu dla Kulturforum der Sozialdemokratie, czy fundamentalnym problemem „datacentrycznego kapitalizmu”, który pozbawia nas autonomii i prywatności, także nie jest utowarowienie informacji. Choć postępuje niesłychanie szybko, nie jest przecież nieodwracalne. Morozow również przyjmuje, że używanie informacji i danych jest dziś niezbędne – konieczność utrzymywania ich w tajemnicy wynikająca z troski o prywatność i w lęku przed szpiegami jest zwyczajnie trudna – ale pyta, czy wobec tego ich dysponentem nie powinny być instytucje publiczne. Dla własnego szpitala nie powinniśmy przecież być anonimowi, ale czy dla komercyjnego dostawcy usług poczty internetowej powinniśmy być równie transparentni, włącznie z koniecznością wylegitymowania się dowodem osobistym i kartą kredytową?
Morozov:
W obliczu wyłaniania się kapitalizmu opartego na danych jedyną gwarancją tego, że obywatelki i obywatele nie zostaną przez ten kapitalizm zgnieceni, jest przekazanie jego głównej siły napędowej – danych właśnie – w publiczne ręce. I choć może brzmieć to kontrintuicyjnie, to tak przecież to powinno wyglądać – każde moje kliknięcie na stronie czy w aplikacji, każda moja interakcja z termostatem czy samochodem typu smart, każdy mój ruch po mieście powinien procentować dla mnie jako obywatela – nie dla korporacji, która oferuje te usługi. Założenie, że „kapitał kliknięć” – a tym właśnie są kliknięcia, formą kapitału – w naturalny sposób należy do korporacji, doprowadzi do tego, że strona publiczna w końcu zupełnie pozbawi się nad nimi kontroli. [...] Potrzebujemy strukturalnej i instytucjonalnej innowacji, która pozwoliłaby odzyskać dane jako dobro użytku publicznego, wyjąć je z rynku i dopiero w ostatniej kolejności promować robienie z nich biznesowego użytku. To niełatwe, trudno o większe wyzwanie (przynajmniej dla polityków). Jednak kolejną dekadę nicnierobienia możemy przypłacić tym, że Facebook i Google będą prowadzić swoje parapaństwa – kontrolujące naszą tożsamość i dostęp do podstawowej infrastruktury. Gorszy scenariusz dla wolności trudno sobie wyobrazić.
Obie propozycje – Moglena i Morozova – pokazują, że utrata prywatności i utrata wolności sąsiadują z procesem przechwytywania, segregowania i utowarowienia danych powiązanych z naszą tożsamością, o którym mniej słychać i który wydaje się pozornie bezalternatywny. W końcu – to rząd amerykański wydaje się być bardziej skłonny do ustąpienia z części praktyk NSA niż Google do rezygnacji ze swojego modelu biznesowego. Ale i to rządy są w dzisiejszych realiach łatwiejszym celem krytyki. W końcu bardziej lubimy opowieści, które już znamy – o totalitarnej władzy i jej karzącym ramieniu. Póki co, mało kto jeszcze opowiada o dyskretnym, a nie mniej bezlitosnym, szumie serwerów i zbierającej się nad głowami chmury. A chyba powinniśmy. To pierwszy krok do wyjścia z prywatności „własności” do prywatności „wolności”.