Ojciec nie wpuszczał brzydoty za próg
fot. Heidrun Holzfeind

Ojciec nie wpuszczał brzydoty za próg

Marcin Wicha

Żyliśmy w oblężeniu, jak wizualni amisze. Centymetr za drzwiami zaczynała się olejna lamperia, posadzka z lastryka. Czekała winda ze stopionymi przyciskami, blok, pejzaż późnego socjalizmu – fragment książki „Jak przestałem kochać design”

Jeszcze 4 minuty czytania

Urna

 – Proszę tonowo wybrać numer wewnętrzny lub czekać na zgłoszenie się sekretariatu – i w słuchawce rozległ się głos Louisa Armstronga:

And I think to myself,
What a wonderful world!

Ciekawe, kto wybrał ten utwór. Dyrektor krematorium? Sprzedawca automatycznych sekretarek („Mam coś odpowiedniego dla państwa profilu działalności”)? Niewykluczone, że słodko-chrapliwy standard jest numerem jeden na jakiejś żałobnej playliście, najchętniej wybieranym podkładem muzycznym do ceremonii spopielenia.

W amerykańskich komediach często pojawia się ten wątek. Prochy w torebce, w pudełku, w puszce po herbatnikach. Doczesne szczątki w wazoniku nad kominkiem, w kuchennej szafce, na parapecie. – Co tu trzymasz? – Babunię. I już rusza gonitwa prześmiesznych perypetii. Eksplodują kolejne gagi. Kot strąca urnę. Pijany imprezowicz myli popioły z kokainą. Wreszcie kulminacja: ceremonia rozsypywania popiołów, zawsze przy wietrznej pogodzie, żeby figlarny zefirek mógł zdmuchnąć szary obłok prosto w twarze żałobników. Potem – orgia kichnięć, chrząknięć i otrzepywania ubrań.

Oglądaliśmy razem dużo głupich filmów.

* * *

Wszedłem do domu, w którym już go nie było. Zbiegły się przyjaciółki mojej matki, trwała ogólna krzątanina.

 – Na stronach warszawskich czy ogólnopolskich?
 – Czy można zachować zdjęcie z dowodu?
 – A znalazłaby się odrobina śmietanki? Może być zwykłe mleko, jeśli nie masz.

Zarząd cmentarza. Krematorium. Życie zostało podzielone na szereg zadań do wykonania. Uczucie bezradności dopadło mnie kilka dni później, kiedy w zakładzie pogrzebowym przeglądałem błyszczący katalog z urnami.

Wszystkie modele wyglądały jak skrzyżowanie greckiej wazy i chińskiego termosu. Połyskiwały brokatem. Mieniły się chromem. Były złote, biało-złote, malachitowe i czarne. Miały ozdobne rączki i uchwyty. Niektóre wyglądały jak staroświeckie weki z drucianym zamknięciem. Inne przypominały baryłeczki Kubusia Puchatka. Dominowały tworzywa sztuczne, ale w ofercie nie zabrakło naturalnego kamienia (najwyraźniej i naturze zdarzają się gorsze dni).

No i oczywiście krzyże. Wyryte. Namalowane. Przyklejone z boku. Sterczące na górze (jak miniatura Giewontu). Nie mogło oczywiście nie być korony cierniowej, Matki Boskiej w półprofilu i Jezusa Frasobliwego. Biedny ojciec. Bezwyznaniowy Żyd, zupełnie niezainteresowany kwestiami religijnymi, znalazł się poza targetem.

Alternatywą był kwiatek – biała lilia lub przekwitła róża. W opinii branży pogrzebowej Polskę zamieszkują dwa rodzaje ludzi: chrześcijanie i przedstawiciele sekty florystów.

Przerzucałem strony, szefowa zakładu zaczynała się niecierpliwić. Pod jej spojrzeniem wybrałem w końcu jakiś wzór. Miał trochę mniej ozdób, nieco prostszy kształt i nawet biała róża prezentowała się dość skromnie.

Potem przez kilka godzin oszukiwałem się, że jest ok. Ale nie było. Ojciec nigdy by się nie zgodził na takie naczynie. To świństwo lekceważyć czyjeś uczucia estetyczne tylko dlatego, że umarł.

* * *

Gust mojego ojca przez długie lata określał nasze życie. Jego werdykty były gwałtowne i ostateczne. Żyliśmy na estetycznym polu minowym. Z czasem nauczyłem się omijać zasadzki i w miarę, jak wydeptałem bezpieczne ścieżki, narastało we mnie poczucie wspólnictwa. Zostaliśmy towarzyszami broni w tej wojnie z całym światem.

Otóż ojciec nie wpuszczał brzydoty za próg.

Żyliśmy w oblężeniu, jak wizualni amisze. Przeciwko sobie mieliśmy system polityczny. Gospodarkę. Klimat. Centymetr za drzwiami zaczynała się olejna lamperia, posadzka z lastryka. Czekała winda ze stopionymi przyciskami, blok, pejzaż późnego socjalizmu.

Kiedy mowa o ludziach, których kochaliśmy, lakoniczne diagnozy są nie na miejscu. To, co dotyczy naszych bliskich, powinno być skomplikowane i niepowtarzalne. W istocie było proste i typowe. Po prostu są ludzie, którym niewłaściwy kolor wtyczki potrafi zepsuć pół dnia. Którzy wolą siedzieć w domu, niż wypoczywać w nadmorskim pensjonacie, gdzie dywany mają ohydny kolor. Nieszczęśnicy udręczeni billboardami gładzi szpachlowej.

Tak, tak, wiem. Gust jest kategorią klasową. Ustanawia hierarchie i podziały. Odzwierciedla nasze aspiracje i lęki. Pozwala się wywyższać, łudzić, oszukiwać. I tak dalej.

* * *

Przynajmniej w sprawie urny postawiłem na swoim. Znalazłem w osieroconym kalendarzu telefon do rzeźbiarza, z którym ojciec kiedyś współpracował. Zadzwoniłem. Wyjaśniłem, w czym rzecz. Do pogrzebu zostały dwa dni. Artysta wysłuchał mnie bez zdziwienia. Chwilę pomyślał.

 – Robiłem kwietniki do kościoła na Ursynowie. Wystarczy odjąć nóżki, a będzie jak znalazł…

I tak pochowałem prochy ojca w czarnym sześcianie z granitu. Na jednym z boków wyryto imię i nazwisko. Krój pisma – Futura. Wersaliki. Dwa razy po pięć liter, elegancko wyjustowane, tak jak lubił. Rozpierała mnie duma. Urna była piękna. Problem polegał na tym, że jedyna osoba, która mogła to docenić, jedyna osoba, na której opinii mi zależało, już nie żyła.

Czego się dowiedziałem o designie nie wychodząc z domu 

Drewniaki

Embargo obejmowało:

komplety wypoczynkowe,
szklanki na spodkach, a tym bardziej w ozdobnych metalowych koszyczkach.

Teraz, gdy o tym napisałem, przypomniało mi się, że istniały dwa rodzaje szklanek, te bardziej wybrzuszone (trefne) i kanciate, o przekroju trapezu, które mogły uzyskać certyfikat rodzinnego rabinatu.

W ośrodku niemieckim można było dostać szklane filiżanki, które zdradzały dalekie pokrewieństwo z Bauhausem. Tamże sprzedawano enerdowskie płyty bluesowe. Wątpię, by władze demokratycznych Niemiec przejmowały się prawami autorskimi, więc niewykluczone, że piratowaliśmy Muddy’ego Watersa, jeszcze zanim powstał internet.

Na domowej czarnej liście figurowały także:

regały (samo słowo wydaje mi się odstręczające),
meblościanki (patrz wyżej),
pufy (patrz wyżej),
kapcie (patrz wyżej),
jak również chodzenie w skarpetkach.

Te dwa ostatnie zakazy sumowały się, co tworzyło dość skomplikowaną sytuację. Na szczęście w latach 70. polski przemysł obuwniczy produkował chodaki na drewnianych podeszwach. Oklejone metkami w języku angielskim (szwedzka flaga szybko się ścierała wskutek tarcia piętą) wędrowały na eksport, gdzieś do Europy Zachodniej. Musiały się zdarzać wahania koniunktury lub okresowe nasilenia kontroli jakości, bo niektóre partie chodaków trafiały na rynek wewnętrzny jako tak zwany „odrzut z eksportu”.

Nieperfekcyjne buty, emaliowane garnki z błędem ortograficznym w słowie SALT, lekko zasiniałe półki systemu IVAR, nie dość dobre, by trafić do zagranicznego sklepu Ikea – takie odrzuty były poszukiwanymi towarami w polskich sklepach.

Victor Papanek w książce „Dizajn dla realnego świata” zachwalał „trätofflor – chodaki, które nadal są wyrabiane w szwedzkiej miejscowości Ängelholm, to znakomity przykład racjonalnego lokalnego dizajnu”.

Zdjęcie na stronie 282 nie budzi wątpliwości. To one! Design był lokalny, ale produkcja stała się globalna (i to zanim nauczyliśmy się literować słowo „globalizacja”).

U schyłku epoki Gierka moja rodzina stukała obcasami niczym gromada wesołych holenderskich (lub skandynawskich) wieśniaków. Zamieniało to życie sąsiadów w piekło i nie było tygodnia, żeby facet z dołu, w filmie mógłby go zagrać Louis de Funès, nie urządzał awantury. Cienki strop i dialog prowadzony Morse’em: na prowokacyjne bębnienie obcasów odpowiadały komunikaty wystukiwane kijem od szczotki.

W tamtym mieszkaniu poznałem wiele prawd o projektowaniu, designie i życiu. Na przykład, że wierność swoim upodobaniom estetycznym – niechęć do papuci, ciapów, cichobiegów i laczków – może nas narazić na poważny konflikt ze społeczeństwem.

* * *

Pod koniec życia ojciec pokochał plastikowe crocsy. Ktoś mu przywiózł z Izraela, jeszcze zanim kolorowe turbopapucie pojawiły się w każdej galerii handlowej. Ten bliskowschodni wynalazek zapewnił nam trwały pokój z sąsiadami (w czym można dostrzec pewien paradoks).

Kopalnia

Przedszkole miało swój kalendarz liturgiczny. Najpierw przygotowania do Dnia Nauczyciela, potem do Dnia Górnika. Dalej Rocznica Wyzwolenia Warszawy i już Pani Wiosna zapraszała na pochód pierwszomajowy.

Z tego zestawu Barbórka (całkowicie świecka i pozbawiona odniesień do świętej patronki) była szczególnie atrakcyjna. Całymi dniami lepiliśmy pod opieką pani Uli górnicze kapelusze z czarnego kartonu. Rysowaliśmy węglem. Na ten czas czarny kolor był chwilowo dopuszczony do użytku, lecz miało to charakter wyjątku. Kiedy wiosną narysowałem czarnym tuszem laurkę na Dzień Matki, ściągnąłem na siebie poważne kłopoty, łącznie z groźbą interwencji psychologa.

 – Antracyt! Czarne złoto! – skandowała pani – Wy! Do! By! Cie!

Biedni górnicy. Jeszcze mają swoje lobby, przywileje emerytalne i karczmy piwne. Raz w roku przebierają jakiegoś wicepremiera w mundur i zmuszają do udziału w chóralnym wykonaniu tradycyjnych przyśpiewek. Jednak przestali być bohaterami zbiorowej wyobraźni. Żaden pisarz już nie każe się pochować w górniczym uniformie. Nikt nie opowie przedszkolakom o czarnym złocie.

Szkoda, bo to było inspirujące. Pod wpływem wydobywczej indoktrynacji wykonałem na ścianie swojego pokoju fresk „Kopalnia” (technika: kredka świecowa na tynku). Czysty socrealizm. Szeroka panorama zakładu przemysłowego z mnóstwem kołowrotów i kominów. Czasy były przedekologiczne, a hasła „Dym z kominów to oddech Rosji Radzieckiej” nikt jeszcze nie odwołał. Trzeba zaznaczyć, że do industrialnej fantazji dodałem element dokumentalny: przy samej podłodze ciągnął się rząd furmanek. To chłopi czekali w kolejce po węgiel.

Oczywiście nim minął rok, fresk przestał mi się podobać. Kiedy poszedłem do szkoły, wprawiał mnie już w dzikie zakłopotanie. Zwłaszcza że etap się zmienił i propaganda sukcesu przeszła do historii. Najprostsze rozwiązanie – wziąć farbę i zamalować to świństwo – jakoś mi nie przyszło do głowy. Nie pamiętam, żebyśmy kiedykolwiek remontowali mieszkanie.

Za to pewnego dnia matka kupiła mi ścienną mapę Afryki z opisami po niemiecku. Dlaczego Afryki? Dlaczego po niemiecku? Bo takie rzucili w księgarni Uniwersus. W rezultacie jeszcze dziś potrafię wskazać, gdzie leżała Zentralafrikanische Republik. Służę pomocą, gdyby ktoś szukał rzeki Ebola. Całymi latami zasypiałem, patrząc w Herz der Finsternis.

Płynie z tego kilka wniosków. Kiedy prace sprzed roku nie zawstydzają swego autora, to znak, że artysta przestał się rozwijać. W ogóle lepiej nie otaczać się własnymi obrazami i projektami. Jak by to ujął Adrian Mole: „Nawet Rembrandt nie mieszkał w kaplicy Sykstyńskiej w Wenecji”.

Ciepła woda w słoju 

Wbrew temu, co dziś sugeruje marketing firmy – „coca-cola smak wolności” – napój produkowano i sprzedawano w Polsce już w latach 70. Jakimś tajemniczym i nielegalnym sposobem mieliśmy w domu dwa puste słoje, w których przyjeżdżał koncentrat z Holandii.

Na białych zakrętkach widniało logo w zielonym kolorze. Słoje z wodą stały na kuchennym parapecie, na wypadek przerwy w dostawie wody. Oczywiście nikt nie pamiętał o wymianie zapasu. Miejsce było nasłonecznione, toteż po jakimś czasie woda zaczęła zmieniać kolor. Najpierw zmętniała i nabrała lekko zielonkawego odcienia. Potem pojawiły się w niej jakieś nitkowate i strzępiaste formy życia. Wreszcie gruby kożuch na powierzchni. Kto wie? Może gdybyśmy się stamtąd nie wyprowadzili, to jakieś stwory właśnie wychodziłyby na brzeg?

Półki

W końcu gdzieś to się zdarzy, ale na razie nie słyszałem, żeby ktoś zginął od ciosu wymierzonego e-bookiem. Natomiast śmierć pod lawiną papierowych książek była zupełnie realna. Codziennie zaglądała nam w oczy.

Ojciec sam zaprojektował półki. Projekt był perfekcyjny, a za ujawnione w toku użytkowania wady odpowiadał wyłącznie wykonawca, stolarz alkoholik. Nigdy faceta nie widziałem, ale deliryczne drżenie jego rąk udzieliło się całej konstrukcji. Przechowała dygot, jak muszla przechowuje szum oceanu.

Chwiejne rusztowanie uginało się pod ciężarem książek. Niektóre stały w dwóch rzędach. Część piętrzyła się w stosach. Usunięcie jednego tomu mogło spowodować – jak to się dziś mówi – masywną katastrofę.

Zdaje się, że zwornikiem całej konstrukcji był opasły pomarańczowy tom z grzbietem ozdobionym deseniem fioletowych plam. Musiało minąć mnóstwo lat, zanim odkryłem, że te ameby układają się w napis „Bajki”. Nigdy ich nie przeczytałem. Ryzyko było zbyt duże.

Wiele razy słyszałem, jak matka tłumaczy: „Po przeprowadzce Piotrek ułożył je tylko na chwilę, żeby nie leżały na podłodze”. Do zaplanowanych porządków nigdy nie doszło.

Wniosek – w sumie dość oczywisty – pierwsze wersje są najtrwalsze. A za porażki projektanta odpowiada nałóg wykonawcy.

Ściana

Skoro o tym mowa, to przez nasz sufit biegł długi, wąski rowek.

„A w tym miejscu Piotrek planował ruchomą ścianę” – informowała matka, jeśli ktoś ją zapytał. Co zdarzało się dość często. Najwidoczniej goście lubili lustrować stropy.

Projekt z ruchomą ścianą nigdy nie został zrealizowany (być może wskutek pogłębiającej się choroby alkoholowej stolarza). Cóż, czego nie zrobisz od razu, nigdy nie będzie zrobione.

Kobyłka

Mieliśmy za to mnóstwo desek kreślarskich i całe stada drewnianych kobyłek. Dobrze nam służyły. Zwłaszcza te najstarsze w kształcie litery A, trochę już rozchwierutane.

Jedną mam do dziś. Ponoć należała do Biura Odbudowy Stolicy, więc odpowiedzialność za obecny kształt Warszawy ciąży na jej grzbiecie. Musiała często przechodzić z rąk do rąk, o czym świadczą numery inwentarzowe i stemple zapomnianych instytucji. Niektóre cyfry wymalowano przez szablon. Inne wykaligrafowano na kawałku papieru. Ostatnie nabazgrano olejną farbą:

D. 25 – 861

C. PROZOR Gr VI / 420 Nr 655 1940

7p XIV 19

X – 509

L.O.R.

(Zresztą niewykluczone, że są to zaszyfrowane współrzędne miejsca ukrycia Bursztynowej Komnaty).

Stół

„Z domu moich rodziców nic nie ocalało – słyszę z off-u głos matki, jej komentarze stały się częścią przedmiotów. – Zdążyli wybiec na ulicę i wtedy w kamienicę trafiła bomba. Tylko ten stolik przetrwał”.

Stolik do kawy, jedyny krewny bezpowrotnie utraconych stołów, stał w dużym pokoju. Ojciec powiększył jego powierzchnię, kładąc na okrągłym blacie prostokątną deskę kreślarską. Nie był barbarzyńcą, więc nie przybił jej gwoździami. Ten system miał jedną wadę. Nasz stół okazał się terenem sejsmicznym. Wystarczyło, że ktoś mocniej oparł się o blat, a przeciwległy koniec unosił się w powietrze, filiżanki, talerze i sztućce ruszały na wroga i tortownica ze szwedzkim plackiem z jabłek (przepis „Ty i Ja”, 1967) wymierzała karę za trzymanie łokci na stole.

Jednak mój ojciec był jak producenci samolotów. Kiedy dochodziło do katastrofy, zawsze twierdził, że technologia była ok. Zawinili ludzie.
 

Fragment książki Marcina Wichy „Jak przestałem kochać design”, która ukaże się 16 marca w wydawnictwie Karakter.








Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.