KULTURA ŚRODKA:  Dużo różnych naraz przyjemności
Xoan Baltar / flickr Attribution 2.0 Generic

KULTURA ŚRODKA:
Dużo różnych naraz przyjemności

Jakub Zgierski

Czytanie to nie tylko chłodny proces intelektualny, ale także gorące, wilgotne doświadczenie cielesne. Zamiast umieszczać książki na skali niskie–wysokie, lepiej odnosić je do gamy różnych przyjemności

Jeszcze 3 minuty czytania

Ta odwieczna figura z okładek powieści: „Dla jednych będzie to wciągający kryminał, dla innych opowieść o współczesnej Szwecji”, „Dla jednych będzie to wzruszająca historia miłosna, dla innych krytyka społeczeństwa patriarchalnego”, „Dla jednych będzie to horror opowiadający o losach ofiar ataku terrorystycznego, dla innych filozoficzny traktat o kondycji ludzkiej”. Jedni będą czytać dla fabularnych dreszczy, inni wgryzą się w filozoficzne podbrzusze. Jedni popływają po powierzchni, inni zanurkują w głąb. Bo dobra powieść – jak głosi ludowa teoria – ukrywa palące rozterki moralne pod powierzchnią wciągającej fabuły. Przyciąga „mniej wprawionego” czytelnika, ale też „stawia pytania” czytelnikowi „bardziej wprawionemu”. Oto „powieść, którą pokochali zarówno krytycy, jak i czytelnicy”. Obiekt westchnień wydawców. „Literatura środka”.

„Środka” między czym a czym?

Takie dwubiegunowe myślenie o literaturze jest powszechne, a zdałem sobie z tego sprawę tym dobitniej, gdy zajrzałem do własnego zeszytu, w którym – w liceum – prowadziłem bieżącą listę przeczytanych książek. Zaczyna się tak: „Imię róży”, „Zbrodnia i kara”, „Dżuma”, „Folwark zwierzęcy”, „Portret artysty z czasów młodości”, „Czarodziejska góra”, „Ziemia jałowa”. A w roli puenty występuje dumna notatka sporządzona wielkimi literami: „BECKETT – WSZYSTKIE DRAMATY SCENICZNE”.

Żadnych wstydliwych przyjemności? Same – odwróćmy to wyrażenie – dumne udręki? Oczywiście, że nie. Tej pierwszej, oficjalnej liście, będącej efektem inicjacji czytelniczej dokonanej przez szkołę i bibliotekę, mogłaby towarzyszyć druga, zupełnie odrębna, nieoficjalna lista, będąca efektem innej inicjacji, dokonanej przez znajomych i bazarowych bukinistów. Znalazłaby się na niej seria powieści Margit Sandemo (ale nie „Saga o ludziach lodu”, to była jakaś inna, odrębna saga), horror o krwiożerczych ślimakach pt. „Ślimaki” oraz „Chłopcy z ferajny”. I wiele innych tytułów, których teraz nie pamiętam, bo takiej listy, niestety, nie prowadziłem.

Dwa spisy, dwie inicjacje i dwie odrębne historie czytania. Z jednej strony – jak pisze Brian Stock – tradycja ascetyczna (odciąć się od codzienności z rozwojową książką, z „Myślami” Pascala, a następnie medytować, aż przyswoję sobie jej sens). Z drugiej – tradycja estetyczna, dążąca do zatracenia się w lekturze. Z jednej strony – jak pisze Roland Barthes – czytanie jako bierna recepcja, z drugiej – czytanie aktywne, tworzące na podstawie tekstu własną, mniej uchwytną narrację. Z jednej strony – jak pisze Jerome Bruner – myślenie paradygmatyczne, analityczne, logiczne, a z drugiej – myślenie narracyjne, skupiające się na „zmienności ludzkich intencji”. Dwa bieguny pola literackiego to właściwie osobna tradycja intelektualna, która jednak zazwyczaj, w praktyce czytelniczej, bywa sprowadzana do prostej dychotomii: niskie kontra wysokie.

Taki podział opiera się na niewypowiedzianym założeniu, że czytanie to przede wszystkim aktywność intelektualna, która może angażować mniejsze lub większe partie dojrzałej świadomości (mniejsze to gorzej, niżej, większe to lepiej). Tymczasem czytanie to nie dekodowanie informacji, nie chłodna analiza struktur narracyjnych; czytanie to także przeżywanie emocji, przywoływanie wspomnień i symulacja doznań zmysłowych. „Świadomość związana jest z ciałem”. „Myślenie to forma odczuwania”. A skoro myślimy ciałem, to i czytamy całymi sobą. Jeśli weźmiemy to pod uwagę, to okaże się, że najsensowniejszym praktycznym kryterium kategoryzowania literatury będzie nie „poziom złożoności”, lecz – po prostu – przyjemność.

Przyjemność, a raczej gama różnych przyjemności, na których grać mogą teksty literackie. Spróbuję zrobić ich krótki i subiektywny przegląd, zaczynając od najprostszej – od „zapomnienia się w lekturze”.

Lampa w mózgu

Wystarczy przejrzeć kilka blogów książkowych, aby przekonać się, jak bardzo to specyficzne uniesienie, zagubienie czy odklejenie towarzyszące czytaniu wrosło w ikonografię i metaforykę literacką. Blogi ilustrowane są często obrazami przyjemnej izolacji, ulotności, niesienia wiatrem, liścia, piórka, świecy, fotela, filiżanki herbaty, jeziora, łąki oraz frazeologią związaną z „zaczytaniem”, „snem”, „manią czytania”, „zagubieniem”, „przy kominku”, „przepadaniem” „piórkami”, „smakowaniem”, „rozkoszowaniem”, „książkoholizmem”. I kotem.

Jak to się dzieje, że powieści robią z nami coś podobnego? Otóż według badaczy z nurtu neurokognitywistycznej krytyki literackiej – czyli ludzi, który nie widzą nic złego w łączeniu lektury z rezonansem magnetycznym – beletrystyka działa na nasz mózg jak symulacja komputerowa. Autor powieści dostarcza nam językowych impulsów, które na chwilę zastępują te płynące z otoczenia i w ten sposób konstruuje nasze fantomowe doświadczenie, będące rodzajem snu. O autorze powinniśmy więc myśleć głównie jako o kimś, kto kieruje naszą uwagą, daje nam wskazówki jak śnić ten jeden, konkretny sen. Powieść więc to nie lustro, lecz – jak pisze M.H. Abrams – „lampa, która rozświetla mały teatr w naszym mózgu”.

Badania pokazały, że kiedy postać w powieści „wyciąga wtyczkę z kontaktu”, powoduje to u nas zwiększenie aktywności w tym rejonie płatu czołowego, który jest odpowiedzialny za „obsługę chwytania”. Z kolei jeśli postać „przez korytarz weszła do kuchni”, „rozświetlają się” te obszary mózgu, które „rozświetlają się”, gdy analizujemy układy przestrzenne. Słowa takie jak „kwiat bzu”, „morze” czy „proszek do prania” pobudzają obszary mózgu odpowiedzialne nie tylko za przetwarzanie słów, ale także za odczuwanie zapachów. Teksty, które stymulują nasz mózg w ten sposób – a więc takie, które oferują nam świat pełen zmysłowych doznań – są skuteczniejsze w „transportowaniu” nas w sen.

Gdy czytałem o tych badaniach, przyszła mi do głowy powieść „Matka i córka” Alberta Moravii i opis zupy z makaronem i fasolą, której fantomowy smak i zapach pamiętam bardzo dobrze, mimo że od lektury tej książki minęły dwa lata. Oto ten fragment: „Jedliśmy bez przesady około trzech godzin. Najpierw zupę z makaronem i fasolą; makaron był pulchny, zagnieciony na samych jajkach, żółty jak złoto, a fasola w najlepszym gatunku, duża, biała, delikatna, rozpływała się w ustach jak masło. Potem przyszła kolej na przekąski: górska szynka, trochę przesolona, ale wyjątkowo apetyczna, kiełbasa domowej roboty, jajka na twardo, marynaty”.  Dodam, że zanim doszło do tej wielostronicowej uczty, bohaterki przez większą część powieści głodowały, błądząc po spalonych słońcem górach.

To o mnie. To dla mnie.

Drugi rodzaj przyjemności wiąże się z tym charakterystycznym momentem, w którym mówię: „To o mnie”. Albo – jak pisze Barthes: „To dla mnie!”. Rozpoznaję siebie w książce. Siebie lub jakieś cenne dla mnie przekonanie lub wspomnienie. Potem, jeśli chcę się tym doznaniem z kimś podzielić, najczęściej okazuje się to niemożliwe. Sam tekst to za mało, aby zrozumieć. Trzeba by być mną. Na przykład w tłumaczeniu powieści Rilkego „Malte” mam zaznaczony taki dziwny, nieco wątpliwy stylistycznie fragment:

Kiedy późnym wieczorem Abelone wchodziła do swego pokoju na górze, zdało jej się, że jest zmęczona jak inni. Potem jednak nagle poczuła okno i, jeśli dobrze zrozumiałem, mogła wobec nocy stać godzinami i myśleć: to mnie obchodzi.

„Poczuła okno”? Mentalne obrazy, które produkuje nasz mózg, gdy czytamy fragment taki jak ten lub inny, a także związane z nimi treści emocjonalne, nie są produkowane wyłącznie przez tekst, lecz w dużej mierze opierają się na obrazach, przyzwyczajeniach, doświadczeniach, wydarzeniach, które tkwią głęboko w pamięci.

Według „oceanicznej teorii czytania” Michaela Burke’a nasz nastrój i zasoby naszej pamięci mieszają się ze światem powieści jak fala nakładająca się na falę. Wraz z rozwijaniem się opowieści fale narastają z rosnącym napięciem, aż w końcu „rozbijają się o brzeg” i napięcie opada, uwalniając rodzaj epifanii i pozostawiając w nas powidoki, „objawy polekturowe”, które wpływają na kolejną lekturę. Czytanie nie zaczyna się wraz z sięgnięciem po książkę i nie kończy się po jej odłożeniu.

Czytając, odkurzamy więc różne dawne artefakty siedzące w naszej głowie, odnajdujemy je po latach. Nawiązujemy emocjonalny kontakt z naszą przeszłością. Burke pisze nawet, że literatura daje zaangażowanemu czytelnikowi niepowtarzalną okazję znalezienia się ponownie w „znajomej przestrzeni dzieciństwa”, która tkwi gdzieś głęboko w jego pamięci. Nie chodzi jednak tylko o tak doniosłe sprawy. Sam styl i to, co odbieramy jako melodię tekstu, także jest – według Burke’a – „kwestią pamięci czytelnika, odległego podświadomego wspomnienia na wpół zapomnianych rytmów, na wpół zapamiętanych fraz i niejasno odczuwanych struktur syntaktycznych”.

Za przyjemne uznamy więc takie książki, które są zgodne z naszą wewnętrzną prawdą, osobistą mitologią, intymną fantazją, zwyczajami myślowymi, wspomnieniami poprzednich lektur i tak dalej. Trywializując: książki sprawiają, że czujemy się lepiej ze sobą, bo uświadamiają nam, że inni przeszli przez to samo i są podobni do nas. Pozwalają dookreślić, sprecyzować i zobiektywizować emocje. Takie doświadczenie wprowadza w stan – jak pisze Jonathan Haidt – uniesienia (elevation). „Ja jestem jak on (Rilke), a on jest jak ja”.

Nowe – to rozkosz

Trzeci rodzaj przyjemności dotyczy książek, które czytam, mimo że z początku sprawiają mi przykrość, a ich lektura wydaje mi się żmudna. Na przykład powieści Tahara Ben Jallouna opowiadające o marokańskiej dziewczynce wychowanej do roli chłopca. Napisane wizyjnie, metaforycznie, ornamentalnie. Co mnie to może obchodzić? Albo „Człowiek bez właściwości” Musila – cztery tomy papieru zadrukowanego zdezaktualizowanymi w dużej mierze dywagacjami filozoficznymi z tylko nielicznymi przerwami na anegdotę i akcję. Po co robić sobie taką przykrość?

Otóż, jak pisze Barthes w „Przyjemności tekstu”: „Wszystkie oficjalne instytucje językowe są maszynami do powielania: szkoła, sport, reklama, mass media, piosenka, informacja powtarzają w kółko tę samą strukturę, ten sam sens, nawet te same słowa; stereotyp stał się faktem politycznym, podstawową figurą ideologii. W tym stanie rzeczy Nowe to rozkosz”.

Jest więc w takim czytaniu rodzaj buntu, chęć defamiliaryzacji, poznania czegoś, co nie jest stworzone dla mnie, co nie jest o mnie, co nie jest idealnie dopasowane i sprofilowane. Ale bunt ten długo by nie wytrwał bez ostatecznej nagrody – realnie odczuwanej, a nie tylko wykoncypowanej przyjemności. O jaką przyjemność chodzi?

Kognitywiści twierdzą, że jako przedstawiciele gatunku lubimy uprawiać coś, co nazywa się „teorią umysłu” lub po prostu „czytaniem ludzi”. Według Blakey Vermeule jest to efekt ewolucji – musimy wiedzieć, co siedzi w innych. Co myślą, co czują, co knują. Czy będą „uczestniczyć w społecznej wymianie czy będą oszukiwać”. Literatura pozwala nam ćwiczyć tę umiejętność na fikcyjnych postaciach i czerpać z tego przyjemność. Pisarzom powinniśmy więc być wdzięczni – jak pisała George Eliot – za to, że poszerzają naszą zdolność do współodczuwania: „Stworzony przez artystę obraz ludzkiego życia potrafi zaskoczyć nawet najbardziej trywialne i samolubne dusze, skupiając ich uwagę na tym, co jest od nich osobne”.

Mówiąc prościej: literatura, poza tym, że umożliwia zgłębienie samego siebie, daje także – na szczęście – możliwość stania się na chwilę kimś innym, bycia w innej głowie, myślenia innymi myślami i odczuwania innych emocji. Niektóre książki – zazwyczaj te, które czyta się trudno, bo są inne, dziwne, obce – dają możliwość ucieczki od siebie, od przynależności kulturowej, przyzwyczajeń i preferencji estetycznych oraz nazbyt egocentrycznych myśli i rojeń.

Przyjemność najbardziej zróżnicowana

Zamiast myśleć o literaturze w ramach odwiecznej dwubiegunowej skali „niskiego” i „wysokiego”, można spojrzeć na nią w kategoriach gamy różnych przyjemności. Istnieją wybitne teksty oparte niemal wyłącznie na pozornie prostej przyjemności płynącej z zanurzenia się w zmysłową scenę (na przykład w umieranie w opowiadaniu „Kebad Kenya” H.H. Jahnna). Są też książki odwołujące się do teoretycznie wyrafinowanej przyjemności „szukania nowego”, mające „kwestionować tożsamości”, „podkopywać fundamenty”, a które mimo to są zwykłym bleble, suchą karmą, wyreżyserowanym teatrzykiem, są jak worek wiórów i mi osobiście nie sprawiają żadnej przyjemności (na przykład powieści Ignacego Karpowicza).

Są też wreszcie książki – wśród nich wymieniłbym na przykład „Obietnicę poranka” Romaina Gary’ego albo „Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla” Tomasza Manna – które starają się równoważyć swoją strategię („literatura środka”?) i dostarczają dużo różnych przyjemności naraz, reżyserując kompromis między dwoma brzegami: ciała i umysłu, natury i kultury, lewego i prawego. „Oba te brzegi – pisze Barthes – są konieczne. Bo ani kultura, ani jej destrukcja nie są erotyczne: erotyczna staje się szczelina między jedną i drugą”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.