To zaskakujące, jak łatwo, bez żadnych sprzeciwów, polska publiczność zaakceptowała jednoznaczne tłumaczenie tytułu najnowszego filmu Larsa von Triera „Nymphomaniac”, na plakatach zapisanego zresztą w charakterystyczny sposób: z dwoma nawiasami w miejscu litery „o”, układającymi się w kształt waginy, przekręconego o 90 stopni, pozbawionego tęczówki oka lub – takie odczytanie też nie jest bezzasadne – mandorli. Ze środka tego nieoczywistego tytułu wyziera zatem dziura, a raczej brak lub niedostatek, do wypełnienia którego będzie po tysiąckroć zapraszała swoich kochanków grana przez Charlotte Gainsbourg Joe. Do Jerôme’a (w tej roli Shia LaBeouf), który pozbawił ją dziewictwa, Joe powie wprost: „I want you to fill all my holes”, co polski przekład nieudolnie odda jako prośbę wyłącznie seksualną: „chcę, abyś wszedł we wszystkie moje dziury”.
Film, zapowiadany przez spoty pełne odważnych scen z udziałem młodziutkiej Stacy Martin, reklamowany jako obraz „przekraczający granice tego, co można pokazywać na ekranie” oraz zawierający „jedne z najodważniejszych scen i kreacji aktorskich w dziejach kina”, ma zrazu prowadzić widza do konkluzji, że bohaterką opowieści jest Joe i jej nieposkromiona chuć. Kusi, by dzieło odczytywać zgodnie z kluczem psychologicznym – jako historię o genezie i dynamice nałogu – ewentualnie socjologicznym – jako kobiecy manifest o prawie do pożądania. „Nymphomaniac” (przy takiej wersji będę się upierać) nie jest jednak ani kobiecą wersją „Wstydu”, ani „Fortepianem” XXI wieku, ani nawet nową „Intymnością”. W ogóle ma niewiele wspólnego z psychologią. To prawda: imię głównego bohatera (świetnego Stellana Skarsgårda) odsyła do profesora Martina Seligmana, który zasłynął dzięki sformułowaniu teorii wyuczonej bezradności. Co więcej, teoria ta zostaje w filmie przykładnie wyłożona i zilustrowana: „ludzie dzielą się na dwie grupy” – mówi Seligman w filmie von Triera. „Tych, którzy najpierw obcinają paznokcie u prawej ręki, czyli w pierwszym rzędzie biorą się za zadanie trudniejsze, i tych, którzy zaczynają od ręki lewej, łatwiejszej”. Teoria wyuczonej bezradności głosi – przypomnijmy – że wykonując najpierw zadanie łatwe, zwiększamy prawdopodobieństwo ukończenia również zadania trudnego, za które zaplanowaliśmy zabrać się w dalszej kolejności.
Prawdą jest również, że otrzymujemy wszelkie potrzebne dane, by snuć spekulacje na temat możliwych przyczyn seksoholizmu Joe. Bohaterka od tego właśnie zaczyna swoją opowieść: wyznaje, że miała oziębłą, nieobecną matkę, ale też ciepłego i łagodnego ojca, który z dającą do myślenia gorliwością dzielił się z ukochaną córeczką swą pasją dendrologiczną (o czym za chwilę). Że od zawsze przejawiała szczególne zainteresowanie swoją – jak mówi – cipą. Że miała pozbawione skrupułów, bezwstydne koleżanki. Krok po kroku, kopulacja po kopulacji, wprowadza nas w coraz bardziej mroczne tajemnice swojego nałogu. Jakie to wszystko logiczne. Jak łatwo dałoby się opowiedzieć jako poruszającą sumienia widzów historyjkę o niezawinionym cierpieniu, o uwikłaniu w pożądanie i o wzmacnianym przez opresyjne społeczeństwo poczuciu winy.
Joe nie cierpi jednak z powodu wyuczonej bezradności (najpierw obcina paznokcie u lewej ręki). Nie popadła w nimfomanię z powodu swojej sytuacji rodzinnej (ta predysponowałaby ją raczej do zaburzeń odżywiania). Nieposkromioną żądzę czuje również nie dlatego, że „tak ma”, ani nie dlatego, że tak ma większość kobiet, ale – jeśli już upierać się przy wyjaśnieniach psychologicznych – dlatego, że kompulsywnie ucieka w seks przed trudnymi uczuciami, zwłaszcza lękiem. Nie dajmy się jednak sprowokować do stawiania jej diagnoz. Nie próbujmy stawiać się – jak Seligman – w uprzywilejowanej i pozornie niewinnej pozycji terapeuty, psychoanalityka i interpretatora. Kapłana udzielającego rozgrzeszenia, a zarazem odżegnującego się od koncepcji kary. Opiekuna-pocieszyciela-nauczyciela. Film dosłownie oślepia swoją pornograficzną formułą, więc wszelkie próby zdystansowania są uzasadnione, jednak wiele dzieł literackich, z „Lolitą” na czele, przestrzega przed zgubnymi konsekwencjami takiej postawy. Nie oszukujmy się: w starciu z nimfą nie mamy żadnych szans. To my powinniśmy błagać o litość. „Nie ma nic straszliwszego i nic cenniejszego jak wiedza zdobyta dzięki nimfie” – powie w „Literaturze i bogach” Roberto Calasso.
„Try me” – Seligman rzuca tymczasem niefrasobliwie (i cokolwiek protekcjonalnie) do znalezionej na chodniku, pobitej Joe, chcąc nakłonić ją do terapeutycznych zwierzeń. A jest, trzeba to przyznać, terapeutą idealnym. Wpierw upewnia się, czy nie trzeba wezwać pogotowia lub policji, potem otacza kobietę troską: kładzie do łóżka, podaje jej herbatę z mlekiem i przez całą noc cierpliwie słucha, nie mając żadnych innych zobowiązań. Nie oskarża, lecz usprawiedliwia; nie drwi, lecz współczuje; nie podnieca się, lecz zaciekawia. Wyrzuca ze słownika słowo „grzech”. I nade wszystko – próbuje zrozumieć. Początkowo jego interpretacje, zwłaszcza brzmiące cokolwiek niestosownie metafory ichtiologiczne, wywołują w widzu mieszankę zażenowania i rozbawienia. Z czasem Seligman okazuje się jednak kimś więcej niż tylko empatycznym pasjonatem wędkarstwa: jest też – między innymi – melomanem, czytelnikiem Edgara Allana Poego oraz znawcą teologii katolickiej i prawosławnej. Owszem, wie, czym jest orgazm spontaniczny, bez zażenowania używa słowa „lubrykacja”, ale też wyjaśnia, czym była wielka schizma i że Chrystus w czasie swej męki otrzymał 39, a nie 40 batów. I choć trailery krzyczały co innego, to o wiele bardziej frapująca niż korowody penisów i ginekologiczne ujęcia wagin jest właśnie relacja Seligmana i Joe. Zgodnie z etymologią – „błogosławionego, szczęśliwego człowieka” i – zgodnie ze wszystkimi podsuniętymi przez reżysera podpowiedziami – sprowadzającej szaleństwo nimfy.
„Nimfomanka”, reż. Lars von Trier
Jego współczujące „Try me” znaczy zatem niewiele: w istocie to ona rzuca mu wyzwanie (nimfy zwykle zaczynają właśnie od tego – od prowokacyjnego „uwolnij mnie!”, „rozgrzesz!”, „wybaw!”). Kiedy poturbowana Joe leży w mrocznym, wilgotnym zaułku, nie jest królową seksu. Jest wymagającą litości ofiarą nadużycia. „Zasłużyłam sobie na to” – mówi. Przewrotnie zaprasza Seligmana, by zaprzeczał jej winie, by uświadamiał ją (ach, nierozumny!), że niczym nie zgrzeszyła. By ją miłosiernie egzorcyzmował, zbawiając ode złego i wypełniając swymi przenikliwymi interpretacjami wszystkie luki w jej wywodzie. Wszystkie jej dziury.
Film „Nymphomaniac” jest zatem czterogodzinnym egzorcyzmem – lecz egzorcyzmem nieudanym, zakończonym opętaniem samego egzorcysty. Świetnie ilustruje to plakat filmowy, pokazywany z różnych powodów dużo rzadziej niż podobizna Charlotte Gainsbourg: widnieje na nim wyprostowana sylwetka nagiego Seligmana. Twarz bohatera wykrzywia się w zagadkowym napięciu – jak w bolesnym orgazmie, jak w szaleństwie. To Seligman szybko okazuje się tytułowym nimfomaniakiem, czy – jak wolałby największy XX-wieczny znawca nimf, Vladimir Nabokov – nimfoleptą: człowiekiem opętanym przez nimfy. Czeka go taki sam los, jak Thomasa (Mathieu Amalricka) pozostającego pod urokiem Vandy (Emmanuelle Seigner) w niedawnej „Wenus w futrze” Romana Polańskiego: kompromitacja.
Uściślijmy jednak: Joe tylko dopełnia dzieła. Świadectwa opętania są w pokoju Seligmana jeszcze zanim bohaterka tam dotrze. Pierwsze z nich to przynęta na ryby – tzw. nimfa, którą kamera ogląda bardzo dokładnie, a oględzinom tym towarzyszy szczegółowy wykład o przeobrażeniu niezupełnym (i o stadium nimfy) u owadów, a także o wędkarskich strategiach wabienia ofiary. Drugie to ikona Maryi, o której Kościół Wschodni, kilkakrotnie zresztą przez Seligmana wspominany, śpiewa po grecku w swoich hymnach: „Chaire, Nymphi Anymphefte” (co można by – w największym uproszczeniu – przetłumaczyć jako „Bądź pozdrowiona, oblubienico [panienko, dzieweczko w porze godów] bez oblubieńca”). Trzecie to książka Poego, do którego bezustannie odwołuje się w „Lolicie” – współczesnym traktacie o nimfetkach – Nabokov. Joe jest zatem kolejną z nimf Seligmana. Nimf, czyli – jak pisze Calasso – istot przypominających „o tej formie poznania, może najpradawniejszej, a na pewno najbardziej niebezpiecznej, jaką jest opętanie”. O zagrożeniu, jakie niosło spotkanie z nimfą, musiał przekonać się nie tylko walczący z Telfuzą Apollo czy znany z mitu o Argonautach Hylas, ale też wielu innych bohaterów płci męskiej, którzy przez wieki ulegali urokowi istot pokrewnych nimfom: rusałek, południc czy elfów. Na tragiczny los skazany był również Nabokovovski Humbert Humbert, nauczyciel, przewodnik – ba! przybrany ojciec – skrzywdzonej przez los Dolores Haze.
Joe oczywiście ostrzega Seligmana. A Seligman oczywiście zupełnie tego nie widzi. Kiedy bohaterka wspomina, jak jej ojciec opowiadał o duszach drzew; kiedy przegląda sporządzony w dzieciństwie zielnik; kiedy wreszcie sama identyfikuje się z drzewem – nie snuje przecież nostalgicznej historii o więzi z wyidealizowanym rodzicem, ale ni mniej, ni więcej, tylko ujawnia swoją tożsamość nimfy leśnej: driady (grana przez Maję Arsovic siedmioletnia Joe bardzo przypomina zresztą „Jasnowłosą nimfę” ze słynnego obrazu Émile’a Chabasa). Ostrzega Seligmana również, gdy bezwstydnie konfabuluje (a więc otwarcie bojkotuje „przymierze terapeutyczne”) i gdy – w odpowiedzi na jego rozczarowanie nagłą zmianą konwencji – pyta prowokacyjnie: „Czy większą korzyść z mojej historii odniesiesz, gdy w nią uwierzysz, czy gdy w nią zwątpisz?”. Ostrzega wreszcie najmocniej, gdy w plamie na ścianie dostrzega kształt pistoletu – zwiastun tragicznego, choć nieuchronnego finału całej historii.
„Nimfomanka”, reż. Lars von Trier
Błogosławiony mędrzec, mimo całej swej wiedzy, nie orientuje się jednak, kim jest jego podopieczna. W końcu jej ulega, zresztą w sposób szczególny: chce ją posiąść w czasie jej snu, tak jak Humbert Humbert Lolitę. Naiwnie sądzi, że wtedy jest bardziej bezbronna. Czyż nie przywodzi wówczas na myśl malowanych tak często w XIX wieku „nimf ze złamanym karkiem”, jak określa ów typ przedstawienia literaturoznawca oraz historyk sztuki Bram Dijkstra? Przypomnijmy sobie unieruchomioną w spastycznej pozie, przykutą do skały „Andromedę” (1885), namalowaną zapewne przez Pawła Merwarta. I inne leżące w lasach i nad brzegami mórz bohaterki męskiej wyobraźni, półprzytomne, na granicy światów, pogrążone w dziwnym letargu – jakby proszące o mający je ocucić i wyzwolić gwałt. Co ciekawe, Dijkstra porównuje ich zdeformowane ciała do ciał boginek sparaliżowanych wskutek bolesnego upadku z drzewa.
Terapeuta okazuje się zatem gwałcicielem. The-rapist – nazwie Humberta Humberta Nabokov, dworując sobie z jego dydaktycznych i erotycznych zapędów. Kiedy Joe smutno skonstatuje, że „ludzie są stworzeni do tego, by zabijać”, wcale nie będzie jej chodziło jej o to, że kilka godzin wcześniej usiłowała zastrzelić swojego pierwszego kochanka, ani też o to, że za chwilę strzeli do Seligmana. Nazwie raczej to, co zrobi on sam: opętany przez nimfę, nie oprze się pokusie zbadania do końca, ostatecznego spenetrowania sensu, dotarcia do sedna i wypełnienia ostatniej już, przedstawionej jako otwór waginalny, luki („Jestem aseksualny” – powie mężczyzna. „Jeśli miałbym spróbować seksu, to nie z pożądania, a z ciekawości”). Taki akt, jak pouczają niektóre nurty filozofii i teologii (zwłaszcza znana Seligmanowi teologia apofatyczna), jest niedopuszczalną uzurpacją i nieuchronnie prowadzi do uśmiercenia przedmiotu poznania. O tej śmierci mówi Joe. Przed nią przestrzega i jej właśnie postanawia zapobiec.
Wagina przypomina oko – nieustannie podkreśla von Trier. Nie odkrywa oczywiście niczego nowego. Prócz Nabokova spostrzegli to choćby George Bataille i Hans Bellmer. Wiedzieli przy tym doskonale, że tak jak genitalia kobiece – jako vagina dentata – mogą mieć śmiercionośną (w wersji łagodnej: kastrującą) moc, tak narzędziem unicestwienia (w wersji łagodnej: petryfikacji lub oślepienia) może być kobiecy wzrok. Pamiętajmy, że główną bronią Joe w jej starciach z mężczyznami było właśnie spojrzenie („Wystarczyło tylko patrzeć im w oczy” – bohaterka wyjawia nieświadomemu wagi tych słów Seligmanowi sekret swej siły).
„Ona na mnie patrzy” – mówi Joe o wiszącej na ścianie ikonie Matki Bożej. Spojrzenie nimfy jest niepokojące. I choć Seligman zna się na teologii ikony, a nawet poucza Joe, czym było światło Taboru, ignoruje również to ostrzeżenie. Istnieją takie otwory, przez które przedostaje się to, co boskie. Istnieją takie otwory, z głębi których pada na nas niepokojące spojrzenie. Istnieją takie otwory, w które nie wolno się zbyt długo wpatrywać i których żadną miarą nie wolno penetrować. Nie dlatego, że tak mówi opresyjne społeczeństwo. Dlatego, że wtedy można przestać cokolwiek widzieć. Pokusa jednak jest wielka. Kto jest bez grzechu, niech rzuca w Seligmana pierwszy. „Nymph()maniac”, film o karze za skopiczne i poznawcze szaleństwo, zaczyna się – i kończy – długą, klikunastosekundową ciemnością. „Nie ma nic straszliwszego i nic cenniejszego jak wiedza zdobyta dzięki nimfie”.