Po bankructwie radykalnie niszowego Morava Books Honza Zamojski błyskawicznie wrócił na rynek książek artystycznych (lub książek artystów), otwierając wydawnictwo Mundin. Nowa marka wydawnicza, stworzona w kolaboracji z Grażyną Kulczyk, celuje w nieco szerszą grupę odbiorców. O ile Morava skupiało się na mniejszych formatach, krótszych seriach i młodych eksperymentujących artystach, Mundin stawia na pozycje wysokobudżetowe – twarde obwoluty, pełny kolor, wysoką gramaturę papieru, sprawdzone nazwiska i lżejszy repertuar. Wśród pierwszych pozycji wydawnictwa znalazł się rasowy kryminał „Miami Blues” Charlesa Willeforda (rozpoczynający serię ilustrowanych powieści detektywistycznych), „Frofenia”, antologia rysunków Leszka Knaflewskiego z lat 80. oraz fotograficzny album „Disassembly” Bownika. Wszystkie tytuły są potencjalnymi pewniakami: kryminał da się z przyjemnością przeczytać w jeden wieczór, archiwalna twórczość Knafa jest bezdyskusyjnie fascynująca, jedynie album z fotografiami kwiatów stanowi tu pewne kuriozum.
Bownik, „Disassembly”. Mundin, Poznań, 132 strony,
w księgarniach od grudnia 2013Idea fotograficznej serii „Disassembly” daje się łatwo streścić. Chodzi o kwiaty, ich życie, śmierć i życie po życiu. Bownik skrupulatnie rozmontowuje żywe rośliny na części pierwsze, oddziela poszczególne listki, płatki, pręciki, pączki, by potem na powrót złożyć je w twór możliwie bliski oryginałowi. Przy wsparciu prostych biurowych akcesoriów wszystko doskonale się udaje – roślinne frankensteiny zostają dumnie zaprezentowane na wielkoformatowej fotografii. Zdjęcia są doskonale hiperrealistyczne, obraz dalece przekracza możliwości nieuzbrojonego oka. Kolejne kadry w serii, idealnie ostre i perfekcyjnie oświetlone, uwodzą precyzją poszczególnych detali lub olśniewają wspaniałością rośliny w jej pełnej okazałości. Kolorowe gumki i plastikowe główki pinezek, dyskretnie lśniące folie, błękitna pianka, a nawet zwykła taśma klejąca zostały subtelnie wkomponowane w te kwiaty-zombie. Na ich widok Immanuel Kant z pewnością doświadczyłby „bezinteresownej przyjemności”, nie mniejszej niż podczas spotkania z dziko rosnącym górskim fiołkiem. Zdjęcia kwiatów Bownika łatwo uznać za zwyczajnie piękne, ale już nieco trudniej zdefiniować to „zwyczajne piękno”, tak chętnie wykorzystywane w uniwersum komercyjnych obrazów.
Bownik nie jest pierwszym fotografem, który świadomie fotografuje kwiaty. Sytuuje się jednak na uboczu erotycznych metafor Arakiego i Mapplethorpa, choć nieobca mu jest mięsista namacalności tych fotografii. Zdecydowanie bliżej mu do analitycznego encyklopedysty, Karla Blossfeldta, na którego się powołuje, i Sanny Kannisto, z którą dzieli solidne przygotowanie koncepcyjne i paranaukowe fascynacje estetyczne.
Bownik lubi wcielać się w rolę badacza, eksperymentującego naukowca amatora. Jego twórczość to obszar działań artystycznych na wskroś kontrolowanych przez racjonalność. Praca wyobraźni cały czas idzie w parze z pracą rozumu. Nie ma tu miejsca na intuicje, emocje czy ślepy traf. Wszystko zostaje metodycznie wypracowane, a nie znalezione czy podpatrzone. Tematy są zawsze ostro zarysowane, środki precyzyjnie dobrane, nawet efekt semiotycznego naddatku, czyli wymykania się ustalonym kategoriom i rozbijania bezpiecznych dyskursów, jest ściśle skalkulowany. Bownik lubi pokazywać, jak wiedza potoczna zawarta w kulturowym rezerwuarze obrazów rozłazi się z rzeczywistością, jak nieadekwatna i zawodna jest praktyka łatwego nazywania, jak rutyna rozbija się o kadr zaproponowany przez artystę. I tak w innym jego cyklu, „Gamers”, mogliśmy zobaczyć sylwetki młodych graczy komputerowych sfotografowanych zgodnie z najlepszymi zasadami policyjnej fotografii ewidencyjnej. Postacie w niczym nie przypominały typowych sylwetek sportowców, ani komputerowych nerdów, nie był to też typowy dokument o ambicjach antropologicznych. Podobnie obiekty z cyklu „E-Słodowy” bardziej przypominały współczesny minimalizm, podróbki prac z galerii Stereo, niż sprzęt ułatwiający życie graczom komputerowym. Tak samo cykl „Koleżanki i koledzy“, mimo że niebezpiecznie zbliżał się do komercyjnej fotografii modowej, nijak się miał do lifestylowego egzystencjalizmu.
„Disassembly” to również raport niezgodności. Seria pogrywa z mieszczańską estetyką, wyobcowanym podmiotem kontemplującym tajemniczą przyrodę. Reinterpretuje oksymoron „martwa natura”, która zresztą dawno nie była tak martwa, jednocześnie wyglądając tak żywo. Odgrzewa paradoks natury w dobie możliwości jej technicznej reprodukcji. Sam pomysł, by perfekcyjnie rozmontować i zmontować żywe rośliny, może się wydawać równie banalny, jak pytanie: czym jest życie? Nieco bardziej zastanawia, czy doskonałe, hiperrealistyczne przedstawienia ledwo żywych kwiatów są drugorzędne wobec zabawy w perwersyjnego botanika-demiurga? Czy może florystyczna nekromancja jest jedynie rozgrzeszającym pretekstem do wykonania banalnie pięknych zdjęć? Walka między warstwą wizualną i pierwiastkiem konceptualnym jest u Bownika nierozstrzygalna, a ustawiczne przesuwanie energii z oczu na mózg i z powrotem to sedno przyjemności, jaką dają nam jego prace.
Artystyczne i filozoficzne konsekwencje serii oraz towarzyszącej jej publikacji można by mnożyć bez końca, bez końca też można produkować kolejne fotografie kolejnych gatunków i odmian kwiatów. Zważając na urodę tych zdjęć, najprawdopodobniej nigdy by nie zabrakło amatorów kolejnego perfekcyjnie wykonanego wielkoformatowego dibonda. Bownik stworzył potwora w postaci cyklu idealnego. Mógł pozwolić mu zawładnąć sobą i do końca życia być człowiekiem od rozmontowanych kwiatów. Podobno Mallarmé powiedział kiedyś, że wszystko kończy swój żywot w książce. Podobno książka Bownika była sposobem na ostateczne i nieodwołalne zakończenie pracy z rozebranymi i na powrót złożonymi kwiatami.