PAULINA WROCŁAWSKA: Od paru lat pracujesz w tarnowskim BWA, a od niedawna nim kierujesz. Widzisz sens w pokazywaniu sztuki współczesnej w Tarnowie?
EWA ŁĄCZYŃSKA-WIDZ: Jasne. Wszystko zależy od tego, jak się ją pokazuje.
Jak to robisz? Pracujesz tutaj od pięciu lat i z jednej z najgorszych publicznych galerii w kraju, BWA wyrosło na jedną z najlepszych – może śmiało konkurować z uznanymi od dekad BWA w Zielonej Górze czy Białymstoku.
Nie znam żadnego oficjalnego rankingu, w którym byłaby informacja, że BWA w Tarnowie miało tak niską pozycję. Tak czy inaczej, gdy zaczynałam pracę, nie miałam tak dalekosiężnych, ambitnych planów. To była raczej metoda małych kroków. Moim wzorem było BWA w Sanoku, gdzie pracowała Agata Sulikowska. Podobało mi się, że w bardzo małym mieście robi projekty z naprawdę młodą sztuką, realizuje bardzo ambitny i fajny program. Niestety niedługo później zrezygnowała – wypaliła się. Wykończył ją brak zrozumienia ze strony miasta i współpracowników.
Ewa Łączyńska-Widz
ur. 1983, historyczka sztuki, kuratorka, autorka tekstów o sztuce, dyrektorka BWA w Tarnowie. Stypendystka Chinati Foudation (Marfa, USA). W latach 2009-2011 prowadziła w Tarnowie projekt „Alfabet polski” prezentujący najciekawsze zjawiska młodej polskiej sztuki. Współredaktorka książki „Tarnów. 1000 lat nowoczesności” (z Dawidem Radziszewskim). Wspólnie z Jadwigą Sawicką kuratorowała wystawę „Sen jest drugim życiem” na tarnowskim Dworcu PKP. Obecnie przygotowuje wystawę konkursową „Spojrzenia 2013” w warszawskiej Zachęcie (z Jadwigą Sawicką). Mieszka w Tarnowie.
Strona projektu „Tarnów. 1000 lat nowoczesności”
Nie bałaś się, że ciebie spotka to samo, że wyjazd z Krakowa z powrotem na prowincję, w rodzinne strony, oznacza koniec?
Nie miałam poczucia, że muszę się zajmować sztuką zawodowo. Po ukończeniu historii sztuki na UJ nie miałam widoków na pracę w Krakowie, tylko jakieś niepłatne staże, a własnej galerii zakładać nie chciałam. Okazało się wtedy, że w Tarnowie mamy wolne rodzinne mieszkanie, więc się tutaj z mężem przeprowadziliśmy.
I zostałaś dyrektorką BWA.
Nie tak od razu. Najpierw pracowałam jako sekretarka w teatrze, myślałam też o nauczaniu kultury w liceach. Po pewnym czasie galeria ogłosiła, że poszukuje pracownika merytorycznego, więc się zgłosiłam. Podczas rozmowy o pracę ówczesny dyrektor Bogusław Wojtowicz przyznał, że sam nie za bardzo czuje sztukę najnowszą, ale wie, że jest ważna i że brakuje jej w programie instytucji. I tak się wszystko zaczęło.
Brzmi to dość zaskakująco, bo przecież BWA zostały powołane w celu pokazywania właśnie sztuki współczesnej. Czym w takim razie galeria zajmowała się wcześniej?
Nie jestem z Tarnowa, a ze Szczucina, małego miasteczka niedaleko Tarnowa. W czasach szkolnych przyjeżdżaliśmy do Tarnowa do kina i teatru. Na wystawy niestety nikt nas nie woził. Później, w trakcie studiów, nie bywałam tutaj na wernisażach i nie znałam lokalnego środowiska. Pierwszą wystawę, w jakiej uczestniczyłam, była „W stronę Schulza”. Zaaranżowana w bardzo teatralny sposób w najbardziej nobilitowanym miejscu w Tarnowie – w tak zwanej Sali Lustrzanej. Były tam duże nazwiska jak Kantor czy Lebenstein. Poza tym dyrektor Wojtowicz przyjaźnił się z Ryszardem Horowitzem, Andrzejem Dudzińskim, Jerzym Skolimowskim. Organizował im spektakularne wystawy, które jeździły potem po Europie.
Wielu mieszkańcom Tarnowa BWA kojarzyło się też z galerią komercyjną, w której lokalni artyści sprzedawali swoje prace: widoki Tarnowa, rzemiosło artystyczne, biżuterię. Dyrektor tuż przed moim przyjściem ją zlikwidował. Pamiętam, że potem jeszcze długo ludzie przychodzili do nas w poszukiwaniu tamtego sklepiku, ubolewali, że już go nie ma. To, że w sali obok była za darmo inna wystawa, zupełnie ich nie interesowało. Dało mi to do myślenia.
Tarnów to chyba dosyć konserwatywne miasto, niezbyt przyjazne sztuce współczesnej. Nie ma tu żadnych tradycji artystycznych, nie ma uczelni czy środowiska, jak w Zielonej Górze czy Białymstoku. Do tego jest tu największa liczba powołań kapłańskich w całym kraju.
Racja, ale pamiętaj też, że Tarnów był kiedyś miastem wojewódzkim, jest tutaj 100-letnie kino, jest teatr, są duże tradycje obcowania z kulturą. Starsi ludzie regularnie chodzą na wernisaże, na premiery, spotykają się z przyjaciółmi, przepraszają mnie, jeśli nie dotarli na otwarcie wystawy. Wśród średniego i młodego pokolenia już tego poczucia obowiązku, tej ciekawości nie ma.
Od ubiegłego roku przy tutejszej Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej działa Instytut Sztuki. Wiążemy z nim spore nadzieje.
Co robisz, żeby przyciągnąć widzów na wystawy, przekonać, że sztuka to coś być może ciekawszego niż sklepiki z pamiątkami?
Od początku starałam się pamiętać, że galerię mogą odwiedzać osoby, które po wejściu na salę w ogóle nie będą wiedziały o co chodzi. Sztuka współczesna bywa hermetyczna. Zresztą mi również zdarzają się takie momenty, na przykład na weneckim Biennale, kiedy zwiedzam pawilony niektórych krajów azjatyckich, czuję się zdezorientowana. Założyłam więc sobie, że będę robić wystawy tak, by były zrozumiałe. Przywiązujemy więc dużą wagę do opisów prezentowanych prac, kładziemy nacisk na edukację.
Edukacja jest ostatnio bardzo popularna, każde szanujące się muzeum prowadzi jakieś warsztaty dla dzieci. Nie wiem, czy coś z tego rzeczywiście wynika. Jak to wygląda u ciebie?
Najważniejsze to włączyć, zaangażować widzów, sprowokować do reakcji. Aktualnie jedną z głównych grup docelowych są dla nas licealiści, szczególnie ci ze szkoły plastycznej. Jakiś czas temu Hubert Czerepok kręcił w Tarnowie materiał do swojego filmu o pierwszym transporcie, który właśnie z Tarnowa odjechał do Auschwitz. Przy tej okazji zrobiliśmy warsztaty dla chętnych uczniów „plastyka”. Każdy z nich losował temat i miał bardzo mało czasu na przygotowanie pracy. Uczestnicy nie wiedzieli, że nagrodą za najlepsze prace będzie wystawa w BWA. I taką prawdziwą wystawę zwycięzcom zrobiliśmy, Hubert przyjechał na wernisaż, przyszła lokalna telewizja. Niektórzy nauczyciele z tej szkoły są artystami i czekają w kolejce na wystawę w BWA, a tu nagle ich uczniowie mają poważny pokaz. Było to trochę wywrotowe. Ale wystawa była bardzo udana, a ci młodzi ludzie – Judyta Chaber, Jakub Mazur, Patrycja Pawlik, Karolina Płanik, Aleksandra Szwedo – dobrze rokują na przyszłość.
Warsztaty „Work of Art” z Hubertem Czerepokiem, BWA w Tarnowie, 2012, fot. Marek Kalafarski
Nie masz żadnych poważnych problemów, wszystkim się podoba to, co robisz?
Od początku był miły odzew. Dyrektor mnie dopingował, nie przeszkadzał, cieszył się, że przychodzą ludzie. Lokalni dziennikarze też zauważyli, że coś nowego i innego dzieje się w galerii. Pojawiły się bardzo miłe recenzje.
Rzecz jasna, różnie z tym zrozumieniem bywa. Wilhelm Sasnal w ramach wystawy „Tarnów. 1000 lat nowoczesności” ustawił koło dworca kolejowego w Mościcach rzeźbę z przemysłowych, betonowych kręgów ubrudzonych smołą. Sporo osób miało wątpliwości. Witek Pazera – znany tarnowski artysta – w lokalnej gazecie zrobił satyryczny rysunek. Wnuczek wskazuje na tę rzeźbę i pyta dziadka: „Co to jest?”, dziadek odpowiada: „Miś na miarę naszych czasów”. Podobno w okresie przygotowań do Euro, gdy intensywnie budowano drogi, tarnowianie jeżdżąc po Polsce pstrykali zdjęcia podobnym betonowym kręgom i przesyłali sobie z komentarzem: „Sasnal też tu był”. Takie były żarty.
W otwartej dyskusji jestem w stanie wybronić artystę, sens projektu. Nie było jednak nigdy ostrych sytuacji. Oczywiście cały czas muszę zachowywać czujność, dbać o moich widzów, bo wciąż się o nich staramy. Nasz program w związku z tym musi być ciągłym balansowaniem. Póki co, nie robimy kontrowersyjnych wystaw. Jeśli chcę zbudować zrozumienie dla sztuki współczesnej, to nie tędy droga.
Mieszkańcy nie lubią Sasnala?
Wręcz przeciwnie. Jeśli ktoś z Tarnowa odnosi sukces, to tarnowianie się z tego cieszą, a Sasnal odniósł międzynarodowy sukces. Dla wielu osób, nawet takich, które się sztuką nie interesują, stał się osobą opiniotwórczą. Swego czasu mieszkańcy mieli nawet duży żal do dyrektora, że cały świat się Sasnalem zachwyca, a w galerii w Tarnowie go nie ma. Na lokalnych forach pisano o BWA: „pokażcie Sasnala!”.
Usłyszałam o BWA w Tarnowie po sukcesie „Alfabetu”.
To był rok 2009, mój pierwszy projekt, taki stopniowo uzupełniający się słownik polskiej sztuki współczesnej. Na każda literę alfabetu zapraszałam innego artystę, który miał spotkanie z publicznością i robił miniwystawę. Co tydzień gościliśmy kogoś innego i tak przez cały rok szkolny. Chciałam, żeby artyści sami opowiadali widzom o swoich pracach. Pomyślałam, że taka prosta formuła może zadziałać w Tarnowie, z naszą publicznością. Przeznaczyliśmy w galerii jedno pomieszczenie na „Alfabet”. Żeby się jakoś odróżniało od reszty, pomalowaliśmy je na pomarańczowo. Ten prosty gest świetnie zadziałał, ludzie z miasta szybko zauważyli, że coś się zmieniło.
Kogo zaprosiłaś?
Artystów, z którymi miałam ochotę pracować, którymi się wtedy bardzo interesowałam: Joannę Rajkowską, Tomka Kowalskiego, Łukasza Jastrubczaka, Magdę Starską, Agnieszkę Polską, Zorkę Wollny, Anię Molską, Mikołaja Grospierre'a i wielu innych. To byli w dużej mierze moi rówieśnicy, częściowo bardzo nowe i bardzo gorące nazwiska. Tarnowianie przychodzili na te spotkania, przyjeżdżali nawet ludzie z Krakowa czy Gliwic. Fajne było to, że niektóre osoby, które brały udział w „Alfabecie”, a potem widziały tego samego artystę w warszawskim CSW czy krakowskim Bunkrze albo czytały o nim w mediach ogólnopolskich, potrafiły docenić nasz program. Pamiętam jak popularny blog Artbazaar napisał o „Alfabecie”. Byłam zdziwiona, że ktoś w Warszawie o nas usłyszał.
Skoro unikasz kontrowersji, to co poza edukacją charakteryzuje twój pomysł na program BWA? Zauważyłam, ze szukasz lokalnych punktów odniesienia.
O wartości wystaw inspirowanych lokalnym kontekstem przekonałam się w trakcie projektu „Tarnów. 1000 lat nowoczesności”.
Łukasz Jastrubczak, „Śpiący kowboj”, „Tarnów. 1000 lat
nowoczesności", 2011, fot. Mateusz SadowskiSkąd wziął się ten pomysł?
Dyrektor poznał mnie z Dawidem Radziszewskim, który chciał zrobić wakacyjną wystawę o historii Mościc.
To modernistyczne miasteczko zbudowane przed wojną na zamówienie prezydenta Mościckiego wokół otwieranej fabryki nawozów azotowych. To była druga po Gdyni największa inwestycja II RP. Przyjechała tutaj elita inżynierów z całego kraju, a dziś mieszkają tu ich dzieci i wnuki. Zbudowano nie tylko fabrykę, ale również szkoły, domy, urzędy, miejsca rozrywki z bogatym zapleczem społecznym. Dziś Mościce to dzielnica Tarnowa. Jako założenie urbanistyczne nie było wcześniej docenione, a w naszym regionie to unikatowa realizacja, choć w porównaniu z podobnymi zagranicznymi projektami wypada prowincjonalnie. Mościce to również miejsce bardzo istotne dla twórczości Wilhelma Sasnala.
Pracując nad wystawą, natrafialiśmy na kolejne ciekawe, już powojenne tropy, jak postać architekta-futurologa Jana Głuszaka „Dagaramy”, mozaiki w Domu Sportu czy niesamowitą willę doktora Książka. Tarnów miał szczęście do architektury.
I tak z letniej wystawy zrodził się duży dwuletni projekt. Zrealizowane wtedy prace Rafała Bujnowskiego, Pauliny Ołowskiej, Marcina Zarzeki czy Łukasza Jastrubczaka do dziś stoją w różnych częściach miasta.
Dlaczego BWA zaangażowało się w projekt tak bardzo powiązany z architekturą i historią?
Dla tarnowskiego Muzeum Okręgowego nowoczesna architektura jest za młoda, dla konserwatora zabytków również. Jesteśmy więc jedyną instytucją, która może nadać tej architekturze sens, uświadomić jej historię, wartość i w efekcie ochronić przed zniszczeniem.
Pracując nad „Tarnowem...”, udało nam się połączyć sztukę współczesną z lokalną historią i w ten sposób dotrzeć do znacznie szerszej publiczności, do ludzi, którzy normalnie na wystawę sztuki współczesnej by nie przyszli. Kogoś to zainteresowało, bo pokazaliśmy dom jego babki, kogoś innego, bo udostępnił nam archiwalne dokumenty, a jeszcze ktoś inny przyjechał na wernisaż z daleka, bo jego rodzina wywodzi się z Mościc.
Ostatnia wystawa „Jak się staje, kim się jest” to podobny trop. Ale czy łączenie Kantora z Tarnowem nie jest nieco na siłę? Chodził tu przez kilka lat do szkoły i tyle. Nie ma żadnych dowodów na to, by miasto wpłynęło znacząco na jego twórczość.
Wydaje mi się, że Tarnów to takie miasto okresu licealnego, okresu dorastania. Tutejsze szkoły ze sobą rywalizują, a „plastyk” jest otoczony mitem. Do Tarnowa przyjeżdża najlepsza młodzież z okolicznych miast i wsi, mieszkają na stancjach, chodzą do kina, na koncerty, żyją tu. Dla młodych miasto pełni więc taką samą funkcję jak dla Kantora – jest miastem edukacji. Odwołanie do okresu dorastania wydało się nam sensowne, też dlatego, że sami jesteśmy instytucją, która na nowo się formuje – wystawa „Jak się staje, kim się jest” inaugurowała naszą działalność w nowym miejscu. Świetnie przygotowały ją kuratorki Agnieszka Pindera (która pochodzi z Tarnowa) i Marika Zamojska razem z odpowiedzialnym za aranżację przestrzeni Robertem Rumasem. Nie licząc wernisażu, zobaczyło ją prawie dwa i pół tysiąca osób – to jest bardzo dobry wynik.
W maju przeprowadziliście się do nowej siedziby – odrestaurowanego neogotyckiego Pałacyku Strzeleckiego w pięknym parku. Jak wam się udało otrzymać taki budynek?
Dyrektor Wojtowicz bardzo długo walczył o większą siedzibę, bo nasza poprzednia w Pasażu Tertila była mizerna – urocze, ale malutkie miejsce bez przyszłości. Jeszcze w latach 90. pojawił się pomysł przekazania BWA opuszczonego XIX-wiecznego Młynu Szancera. Potem temat na jakiś czas umarł, ale urzędnicy pamiętali, że potrzebujemy większego miejsca i w końcu się udało.
To jest dość wyjątkowa sytuacja, że miasto wielkości Tarnowa decyduje się inwestować w sztukę współczesną. Doceniamy to.
Pałacyk Strzelecki – nowa siedziba BWA w Tarnowie, 2013, fot. Paweł Topolski
Myślisz, że pomógł sukces projektu „Tarnów. 1000 lat nowoczesności”?
Na pewno pomógł autorytet Wilhelma Sasnala. Sukces jego obrazów był potwierdzeniem, że sztuka współczesna jest ważna, że może mieć moc promocyjną. Wilhelm wsparł też moją kandydaturę w konkursie na dyrektora, więc ja osobiście również sporo mu zawdzięczam.
Były kontrowersje, choćby ze względu na twój bardzo młody wiek? Gdy obejmowałaś nowe stanowisko, miałaś przecież tylko 28 lat.
To wszystko zdarzyło się dość niespodziewanie. Dyrektor chorował i choć nam się do tego nie przyznał, to chyba czuł, że musi zabezpieczyć przyszłość BWA – namówił mnie więc, abym została jego zastępczynią. Trzy miesiące później zmarł. Prawdopodobnie gdyby BWA nie miało stanowiska „zastępcy dyrektora”, miasto musiałoby przydzielić nam kogoś z zewnątrz. A ja bym się potem nie odważyła wystartować w konkursie. A tak wyszło naturalnie – kiedy rozpisano konkurs, wszyscy mówili: „Dałaś radę jako p.o., to idź dalej!”. I poszłam.
Tarnów, maj – lipiec 2013
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.