„W połowie minionego wieku na siglańskiej poczcie pracował listonosz Fryderyk Moitschek, który znał sekret ludzkiego życia, wiedział ku czemu zmierzamy i co będzie po śmierci” – tak to się zaczyna. Trochę bajecznie, trochę demonicznie. Bywają przecież demoniczne bajki, a ta nawet nazywa się „Wiele demonów” i w dodatku opatrzona jest mottem z pierwszego rozdziału Markowej ewangelii: „Wypędził wiele demonów, ale nie pozwolił demonom mówić, bo go znały”. Co to znaczy? U Marka chyba tyle – na przykład – że na początku swej drogi Jezus, uwalniając nieszczęśników od złych duchów, nie chciał, by wyjawiły one przedwcześnie prawdę o nim. Ale co to znaczy u Pilcha? To jest – myślę sobie – jedna z wielu tajemnic tej książki.
Niby sporo tu rzeczy znajomych. Późne lata 50. (czas tu się zresztą dziwnie rozciąga) i luterska Sigła na Śląsku Cieszyńskim to okoliczności przyrody nienowe, wielu jej mieszkańców pojawia się w poprzednich książkach Pilcha, nigdy jednak takiego stężenia demonicznej tajemniczości w nich, książkach i bohaterach, i nawet krajobrazach czy miejscach, nie było. Labiryntowa, otchłanna poczta, wzniesiony na gotyckim urwisku dom Wzmożków, strzeżona nieznanymi mocami siedziba Fryca Moitschka to przykłady oczywiste, ale nie w nich mieszka największa groza „Wielu demonów”. Ani nie w mrożących krew w żyłach wypadkach, które Sigłę nawiedzają – by się w lwiej części nigdy w powieści nie wyjaśnić. Bo jeśli nawet coś się wyjaśnia (albo „wyjaśnia”), coś innego do końca pozostaje zakryte.
Jerzy Pilch, „Wiele demonów”.
Wielka Litera, Warszawa, 480 stron,
w księgarniach od kwietnia 2013Największa groza – groza w sensie ścisłym, by użyć firmowego dopowiedzenia Pilcha – bierze się stąd, że nie wiemy, kto nam to wszystko opowiada. No bo przez kogo Pilch mówi? Narratorem jest – zasadniczo – bezimienny młody domownik Pana Naczelnika poczty, który relacjonuje wypadki już to w pierwszej osobie liczby pojedynczej, już to – częściej – jako jakieś tajemnicze „my”. Często także – nie zawsze – słyszymy go jakby zdawał sprawę po latach, bo z nadświadomością niemożliwą w rzeczywistym czasie powieści. Mamy też wyróżnione kursywą fragmenty, co do których powziąć można mniemanie, iż pochodzą z demonicznych i tajemniczych zapisów Fryca Moitschka, aczkolwiek u końca książki mówi się w nich o Frycu w trzeciej osobie. Czyje to zatem słowa? Młodego/starego narratora? A może samego Pilcha – nadnarratora, który wciąż gmatwa swą opowieść, od niechcenia niespodziewanie zarzuca jej obiecujące wątki, by rzucić się w jakąś piętrową dygresję i najwyraźniej nie zamierza skleić wszystkiego po bożemu.
A jednak czyta się tę demoniczną, niemal 500-stronicową księgę w napięciu, często rozkoszując się Pilchowymi obrotami słowa, z narastającą pewnością, że tak, jak jest, być musi. I jest – częstokroć, jak się rzekło – ślicznie. Owszem, centralna – jak się to z wolna okazuje – opowieść o tajemniczych i demonicznych córkach pastora Mraka, zwłaszcza Oli, która przepadła bez wieści, nie zakończy się jasną konkluzją, jakiej ktoś mógłby się spodziewać. Ale przecież nie o to tu chodzi. Chodzi o to, by opowiadać, bo – jak to już zauważył w swej recenzji Dariusz Nowacki – tyle życia, ile opowieści. Licznych opowieści wielu demonów, które „nasze historie opowiadają” – mówi Pilch kursywą, by zaraz dodać: „My opowiadamy historie. My, czyli nasze demony”. I stwierdzić w końcu: „W istocie jest jedna historia. Spod wszystkich, leżących jedna na drugiej jak w zbiorowej mogile, opowieści prześwieca jedna żywa opowieść. Człowiek rodzi się na dnie straszliwej czeluści, żyje nie wiadomo po co i umiera w męczarniach. Innej opowieści nie ma. Nie ma innego początku, innego środka i innego zakończenia. Obraz może być różny, ale ramę ma jedną: trumienną”. Prawda li to? A może zwodnicze rezonerstwo? Bo cóż po takiej prawdzie, nic tylko się położyć i wyglądać śmierci. Może to dlatego Jezus zabronił mówić wypędzanym demonom, by nam tej prawdy nie wyjawiały, bo jakże z nią żyć? Z drugiej wszakże strony, jakże nie mówić o tym, co się pojęło, skoro się już dotkliwie wie – niech kto przekona, że jest inaczej – jak się sprawy mają. I oto nagle spod pięknie groźnych opowieści, przy których palce lizać – na przykład o demonicznym młodym Wzmożku i jego mamusi, o ich utrupiającym utrapieniu – przebija głos, tak, bez mała, Iwaszkiewiczowski. „Wreszcie rozumiesz starych pisarzy, którzy pisali o niepojętej rozpaczy zostawienia wszystkiego. Pożegnaj sosnę na piaszczystym wzgórzu, pożegnaj smagłe ciało, pożegnaj hokej, pożegnaj sztruksową marynarkę – teraz rozumiesz; tysiąc razy lepiej było, jak się nie rozumiało. Żyjesz? Tak jest! Umieranie zaczęło się na dobre” – kto to mówi? Pewnie ten sam, który ni stąd, ni zowąd wtrąca w narrację złowieszcze „Umrą, umrą, umrą”.
Ba, „póki nie wiemy, jak się skończy, nie wiemy przecież na dobrą sprawę, co właściwie czytamy” – przypomina Małgorzata Łukasiewicz w „Końcu książki”, jednym z tekstów zebranych w zbiorze „Rubryka pod różą”. No więc wszystko kończy się tak: „Trochę popłaczemy, a potem z ciężkimi, bo ciężkimi sercami będziemy żyć dalej. Będziemy żyć dalej, ponieważ żyć trzeba”.
No i tak to jest.