„Za kogo ty się uważasz?” – to pytanie Rose, bohaterka powieści Alice Munro, słyszała wiele razy. Z ust macochy, nauczycielki, innych mieszkańców prowincjonalnego miasteczka w Ontario, gdzie dorastała w biedzie wielkiego kryzysu. Pytający nie spodziewali się odpowiedzi. Wręcz przeciwnie, sami zmarginalizowani, chcieli uciszyć Rose, przywołać ją do porządku, przypomnieć jej o niskim statusie, wyśmiać, upokorzyć, ustanowić swoją wyższość. Retoryczne pytanie bywało też zapowiedzią fizycznej przemocy.
Umieszczone w tytule, zwraca uwagę na dwie kwestie. Po pierwsze na sposób, w jaki bohaterowie używają języka do ustalania hierarchii społecznych. Po drugie na to, jak główna bohaterka postrzega siebie. Za kogo Rose – dziewczyna z ubogiej rodziny, później stypendystka, żona przy mężu, jeszcze później kobieta niezależna, dziennikarka i aktorka – właściwie się uważa. Poza Kanadą powieść publikowano również pod tytułem „Żebraczka”, bo jej głównym tematem jest kompleks niskiego pochodzenia, ale nie znajdziemy tu prostych schematów. Książka, choć ukazała się w 1978 roku, dorównuje dojrzałością późniejszej prozie Munro, która zyskała już w Polsce niejaką popularność.
Alice Munro „Za kogo ty się uważasz?”. Przeł.
Elżbieta Zychowicz, W.A.B., Warszawa, 352 strony,
w księgarniach od września 2012W zmiennych życiowych sytuacjach, obracając się w różnych środowiskach, Rose rozmaicie interpretuje swoje podstawowe doświadczenie, jakim jest poniżenie. Poznajemy jej trwałe przeświadczenia, ale i przelotne myśli. Wnioski, którymi nie dzieli się z nikim, i nie do końca szczere opinie, które wygłasza, żeby odnieść towarzyski sukces. Wyobrażenia idealne i przesadnie samokrytyczne. Efektownie udramatyzowane anegdoty, dzięki którym błyszczy na przyjęciach, i nieforemne skrawki wspomnień, zbyt wieloznaczne lub niejasne, by mogły się na coś przydać.
Mimo pozorów chronologicznego wynikania zdarzeń „Za kogo ty się uważasz?” to powieść nieciągła i nieedukacyjna. Bohaterka to i owo z czasem pojmuje, ale nie jest to wiedza przyrastająca systematycznie i raz na zawsze. Status społeczny Rose zawsze będzie dla niej problemem, nie do końca uświadomionym, wpływającym na jej życie intymne, rodzinne, towarzyskie, zawodowe. Nie jest to jednak ścisły, prosty determinizm.
Żyrandol
Pisarkę interesują odcienie wstydu i drobne, codzienne sposoby zdobywania uznania we własnych i cudzych oczach. Konstelacje, w których umieszcza swoją bohaterkę, mają pokazać moment krystalizowania się niesymetrycznych relacji. Decydują szczegóły, więc Rose jest wyczulona na styl mówienia, ubierania się, mieszkania, bycia. Co kto je, z czego się śmieje, jak myśli o innych grupach społecznych. Bohaterka stara się przejąć kontrolę nad mechanizmem dystynkcji, umie płynnie naśladować wzorce, które uważa za lepsze. Jej dorosłość przypada na czasy przemian społeczno-obyczajowych lat 50. i 60., kiedy scenariusze awansu stają się mniej oczywiste. Bieda to dla niej bardziej niedostatek wymowy, inteligencji, smaku, liberalizmu niż brak pieniędzy, toteż Rose aspiruje do sfer artystyczno-akademickich.
Kiedy dzięki małżeństwu niechcący awansowała do klasy średniej, w obecności kontrkulturowych przyjaciół ostentacyjnie drwiła z oznak dobrobytu. Wstydziła się brzydkiej i taniej przeszłości, więc skrycie lubiła kupiony przez męża żyrandol, „ale ludzie, których podziwiała, nie mieli żyrandoli w jadalni. Przypuszczalnie nie mieli w ogóle jadalni. A jeśli już, to zapalali tam świece w skandynawskich lichtarzach z czarnego metalu”. Nauczyła się też wykorzystywać dotychczasowy balast jako atut: „Rose znała wiele osób, które żałowały, że nie urodziły się w biedzie. Toteż zadzierała nosa, przytaczając różne skandale i strzępy nędzy ze swojego dzieciństwa”.
Anegdoty o poniżeniu
Do najbardziej efektownych należała zapewne opowieść o tym, jak jej koleżanka ze szkoły Franny McGill była gwałcona w szkolnym ustępie przez brata w otoczeniu dopingujących go kolegów. Franny uchodziła za głupią, miała zniekształconą twarz, śliniła się i była dyżurną ofiarą przemocy. Rose pilnie śledzi, jakie wrażenie wywiera ta historia na jej znajomych, ale uważa ich reakcję za niewspółmierną. Zdewastowana prowincjonalna szkoła pełna agresji i wstydu nie jest według niej powodem do współczucia. Rose nie dokonuje jednoznacznej oceny swego ubogiego dzieciństwa. Była dziewczynką krytycznie myślącą i ambitną, ale też śniącą o niebieskich migdałach, próżną i lubiącą się popisywać, a przy tym niezdarną i niemrawą.
Ojciec ją czasem bił, czuła ból, ale w spektaklu poniżenia i władzy, jakim stawało się lanie, role nie były ściśle przypisane do aktorów. Pierwszy rozdział zawiera mistrzowski opis takiego spektaklu. Rose prowokuje Flo, swoją macochę, bezczelnie łamiąc jej zakaz recytowania nieprzyzwoitych wierszyków. Kwestionuje jej pozycję. Flo wzywa ojca Rose, który długo się rozkręca, zanim wejdzie w rolę egzekutora i zada pierwszy cios. Wtedy Flo, jakby nie o to jej chodziło, próbuje go powstrzymać. Rose odgrywa rolę ofiary równie jaskrawo jak ojciec rolę kata – krzyczy i specjalnie potyka się na schodach. W swoim pokoju bezskutecznie próbuje pobudzić się do dalszych łez. Teraz „pławi się w swojej wyższości”, obiecuje sobie, że „nigdy się do nich nie odezwie, nigdy nie spojrzy na nich inaczej niż z odrazą, nigdy im nie wybaczy”. Chwilowo jest górą, ale zjada przysmaki przyniesione przez skruszoną Flo i przez łakomstwo traci przewagę. Następuje normalizacja.
Szaroniebieska peruka
Stosunek Rose do Flo, podobnie jak stosunek Rose do własnej przeszłości, z czasem przechodzi od nienawiści i pogardliwego snobizmu do smutnej lojalności. Co wcale nie znaczy, że bohaterka w końcu potrafi się z Flo i przeszłością porozumieć. W liceum „ogromnie pragnęła sprzymierzyć się z mieszkańcami miasteczka przeciwko miejscu, skąd pochodziła, przyłączyć się do tych jedzących gofry i pijących kawę”. Jednak już na studiach sprawy się skomplikowały. Od Rose i innych stypendystów oczekiwano, „by dostawali najwyższe oceny, byli wdzięczni i tanio żyli”. W powieści jest scena, w której bohaterka patrzy na koleżanki i kolegów, którzy jak ona mogą studiować tylko dzięki temu, że „udzielili wielu właściwych i miłych odpowiedzi” i zdobyli stypendium. Widzi ich jako fizycznie odrażających gorliwców spowitych „okropną chmurą zapału i uległości”. Wie, że jest taka sama, że w istniejących warunkach kompromituje ją zarówno ubóstwo, jak i chęć wydobycia się z niego. Rozpoznaje konformizm wymuszony przez system, ale nie może go przekroczyć – jednocześnie brzydzi się swoim nowym statusem i jest z niego dumna.
Kiedy Rose przyjeżdża do domu z bogatym narzeczonym, doznaje nieznośnego nawarstwienia zażenowania. Wstydzi się za macochę i jej kuzyna, którzy siedzą za stołem „żałośnie zdezorientowani”, a jutro (Rose jest tego pewna) będą udawać przed znajomymi, że przyjęli „milionera” z godnością i nonszalancją. Będą nadrabiać upokorzenie miną. Nie mniej wstydzi się za narzeczonego, „ponurego snoba”, który idealizuje jej pochodzenie, a rzeczywistą rodziną pogardza. Najbardziej zaś Rose wstydzi się za siebie – że nie potrafi w tym mieszanym towarzystwie odezwać się neutralnie i stać ją tylko na sztuczne ożywienie.
Późniejsze kontakty Rose z Flo nie są łatwiejsze. Rose lubi sobie wyobrażać, jak pogodnie spełnia obowiązki wobec starzejącej się macochy. Wyobrażenia rozbijają się jednak o zrzędliwą niechęć Flo do przyjęcia pomocy. Macocha nie rozumie życia pasierbicy. Aktorstwo wiąże się w jej mniemaniu z prestiżem, ale już odsłanianie piersi w teatrze telewizji uważa za poniżające. Kiedy Rose swoim zwyczajem odczytuje znajomym list oburzonej Flo, orientuje się, że „przepaść dzieląca te dwa etapy jej życia nie jest niczym szczególnym” i że nie ma w tym nic śmiesznego. Takich momentów fundamentalnej bezradności jest w ich wspólnej historii wiele.
Najdotkliwszy, bo publiczny, wstyd to zapewne przyjazd Flo do Toronto. Rose zaprosiła macochę na uroczystość wręczenia zdobytej nagrody, żeby wreszcie wykazać swoją wyższość. Flo, śmiesznie wystrojona, we wciśniętej na czoło szaroniebieskiej peruce zaraz na wstępie wygłosiła rasistowską uwagę, a potem zamknęła się w sobie. Chciała się zaprezentować jako ktoś lepszy, tymczasem mimo woli zamanifestowała swoje żałosne pretensje, a więc i podrzędną pozycję. „Stała zdziwiona i nieporuszona pośrodku tego zgromadzenia brodatych i ozdobionych koralikami, uniseksowych i bezwstydnie nieanglosaskich osób, dopóki nie przyszła pora odwiezienia jej na pociąg”. Ten żywy pomnik bezbronnej arogancji weryfikuje oczekiwania Rose, która wciąż potrzebuje dowodów przewagi nad Flo, mimo że ich nieporadna rywalizacja dawno się zdezaktualizowała.
Rose i Flo coś jednak łączy. Jak wielu uczuć i stanów międzyludzkich Munro w żaden sposób tego czegoś nie nazywa, doskonale za to przedstawia. Ważnym rekwizytem jest nieszczęsna szaroniebieska peruka, którą Rose długo po epizodzie w Toronto przywozi przebywającej w domu starców, pogrążonej w demencji Flo. „Pomyślałam sobie, po co ona przynosi mi martwą wiewiórkę! Gdybym ją włożyła, na pewno ktoś by do mnie strzelił” – żartuje, nagle trzeźwo, gadająca od rzeczy staruszka. Kobiety, które tyle dzieli, wybuchają wspólnym śmiechem, zaś asumpt do nieoczekiwanego porozumienia daje dawniejszy symbol dojmującego rozdźwięku.
Munro mogłaby tak opowiadać bez końca. Trochę jak jej bohaterka, która nie przestaje przed mniejszą lub większą publicznością improwizować monodramu o swoim życiu. Tylko że Rose opowiada, bo pragnie magicznej zmiany, wyswobodzenia, „odwagi i władzy”. W miarę opowiadania narasta w niej zniechęcenie. Munro chce przedstawić możliwie skomplikowany portret swojej bohaterki. Nie wie, co to protekcjonalność i sentymentalizm. Wprawnie porusza się po kontinuum intymne-społeczne. Popularną, realistyczną prozę, często zamykaną w ramach gatunku czy schematu fabularnego, otwiera na wszystkie strony. I najwyraźniej nigdy się nie zniechęca.