Barbara Toruńczyk, pisząc opowieść o pokoleniu 1968, chciałaby, jak sama zaznacza, podzielić się swoimi przemyśleniami, podsumować doświadczenia, przedstawić ludzi, którzy wywarli wpływ na nią i na całe pokolenie. W „Krytyce Politycznej” 2008 nr 15 (lato) wydrukowano pierwszą część tej opowieści (rozdziały I-XI). Kolejne fragmenty „Opowieści” od numeru 7 drukujemy w „Dwutygodniku”. Autorka poświęca je pamięci Jacka Kuronia.
Opowieści o pokoleniu 1968 [1]
IV (XV). Czemu przypisać zwycięstwo obskuranckiego reżimu nad kulturą inteligencką o ziemiańskiej genealogii wywodzącą się z historycznej Rzeczypospolitej kilku narodów?
Wolno widzieć w nim triumf obranej przez PRL-owski reżim techniki zakorzeniania się w polskiej kulturze politycznej. Była to technika spod znaku orła, wprawdzie pozbawionego korony, ale jednak białego, drapieżnym dziobem grożącego Niemcom i z mieczykiem Chrobrego w klapie. Tę wypróbowaną już w polskiej historii metodykę skutecznej manipulacji narodową duszą reżim dorzucił w latach sześćdziesiątych do piastowskiej wizji Polski autorstwa Lampego i grupy komunistów przybyłych z ZSRR (skupionych tam przez Wandę Wasilewską w Związku Patriotów Polskich).
Opracował ją swego czasu Roman Dmowski, twórca kierunku narodowo-demokratycznego. Bez wątpienia myślał on głęboko i dalekowzrocznie. Szczerze pragnął stworzenia polskiego niepodległego państwa zdolnego do funkcjonowania. Za młodu był darwinistą i antyklerykałem. Dostrzegł konieczność unowocześnienia polskiej mentalności i przenikliwie analizował wady narodowe Polaków, ich niedostosowanie do życia w cywilizacji nowoczesnej, przemysłowej, miejskiej; rachityczność klasy średniej, na której opiera się zwykle przedsiębiorczość industrialna, brak myśli państwowej, niepodległościowej, geopolitycznej. Wkrótce w poszukiwaniu popularności i sojuszników optował za Polską katolicką, antysemicką, nienawidzącą obcych, megalomańską. W ten sposób uczynił z antysemityzmu i ksenofobii języczek u wagi polskiego patriotyzmu, zamykając społeczeństwo w klatce „prawdziwej polskości”. Od jego czasów stawka na taką Polskę, zarówno przed II wojną i, jak się okazało, także po roku 1989 w Polsce niepodległej, przysparzała niejeden raz ideowej atrakcyjności i zapewniała wyborczy sukces. W latach sześćdziesiątych z tej nauki skorzystała władza komunistyczna.
Nie uznaliśmy, w wyniku doświadczenia na własnej skórze w latach 1967–70 apartheidu na modłę moczarowsko-gomułkowską, że naród polski jest nieodwołalnie skażony nacjonalizmem, co nam dzisiaj przypisują niektórzy publicyści. Ksenofobia, manifestowanie niechęci do Żydów objawiły się nam, tym, którzy zostali po 1968 w Polsce, jako swoista państwowotwórcza strategia polityczna. Opanowali ją i potrafią się nią zręcznie posługiwać politycy — zarówno za czasów Gomułki i Moczara, jak i Leppera, Giertycha czy PiS-u. To, że polska elita gra na tych mrocznych uczuciach i je pobudza, nie ulega kwestii: to melodia, którą od czasu do czasu intonuje zarówno prezydent państwa, jak szef partii opozycyjnej czy też przywódca głównej partii pretendującej do władzy; słyszało się ją w ustach ministra kultury czy zarządców publicznej telewizji.
Dlaczego tak się dzieje? Czy potrafimy, jako społeczeństwo, zdobyć się tylko na takie przeboje? Nie jesteśmy dostatecznie muzykalni? Pora spojrzeć w lustro. Mści się na nas niedostatek głębszej kultury politycznej. Do cywilizacyjnego zdziczenia pod komunizmem dołożyły się kłopoty ze sprawowaniem władzy w młodej demokracji.
Techniki kierowania aparatem państwowym, a zwłaszcza mowa rządzących powinny być jak najprostsze, dostosowane do poziomu społeczeństwa i naszych organów — radzą najwytrawniejsi eksperci i socjotechnicy. Łamigłówki Kuronia, kwadratury koła z góry skazują na klęskę. Pretendenci do władzy nie powinni oczekiwać od wyborców zrozumienia, inicjatywy, współdziałania. Mają uzyskać poklask i popularność.
Patrząc z drugiej strony, czy ktoś jest w naszym kraju na tyle naiwny, by spodziewał się po obejmujących władzę w trybie wygranych wyborów sztuki rządzenia i reform, szybkiej decyzji, sprawnego działania, umiejętności organizacyjnych, wizji, szlachetniejszego pojmowania demokracji i służby społeczeństwu? Pod tym względem po 20 latach niepodległości wszyscy jesteśmy zgorzkniałymi realistami...
Tym oto sposobem w nowej odrodzonej Polsce, aspirującej do zrównania w prawach i przywilejach z krajami starej cywilizowanej Europy, wiedza o polityce państwowej, sumiennie przerobiona, płynie na razie z nauk Romana Dmowskiego. Sprawiając, że nikt z klasy politycznej, mający realną szansę zdobycia władzy, nie ośmiela się temu dziedzictwu otwarcie i stanowczo przeciwstawić czy je napiętnować. Najbardziej zdeterminowani w walce dostosowują do niego swoje propozycje programowe i język, inni wolą na to nie reagować, pewni, że podjęcie przez nich tematu polskich uprzedzeń doprowadzi do konsolidacji i zwycięstwa obozu oponentów.
Jaki należałoby wyciągnąć z tego wniosek? Nasza wizja historii sprawdziła się tylko częściowo. Nie pomyliliśmy się w rozpoznaniu głównego problemu epoki. Totalizm wydał się nam złem najgorszym, zrobiliśmy wszystko, żeby się rozwiał i przestał niszczyć życie w naszej części Europy. Tendencja do kształtowania państw narodowych w granicach etnicznych (drobiazgowo analizuje ją Timothy Snyder w odniesieniu do Europy Wschodniej XX wieku w swojej fundamentalnej pracy „Rekonstrukcja narodów”), okazała się jednak bardziej długotrwała i dalekosiężna niż skutki działań wymierzonych w komunistyczną władzę, które zdołaliśmy przedsięwziąć.
Tego, obawiam się, pośród opozycji antykomunistycznej lat siedemdziesiątych nie przewidział nikt (wyjąwszy, stwierdza Snyder, Jerzego Giedroycia i rodzimych wskrzesicieli paraendeckiej myśli politycznej w rodzaju Stefana Kisielewskiego; możemy wzbogacić tę listę o nazwiska Pawła Hertza i Henryka Krzeczkowskiego).
Jacek Kuroń, Adam Michnik, Jan Lityński (współautor „Posłania do ludzi pracy Europy Wschodniej”, odezwy wystosowanej 8 września 1981 przez I Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ „Solidarność” do związkowców krajów bloku radzieckiego, wzywającej ich do wspólnej walki o demokrację, współzałożyciel Solidarności Polsko-Czechosłowackiej) solidaryzowali się wprawdzie z dążeniem do stanowienia się w ZSRR i w Europie Wschodniej państw suwerennych, a po 1989 docenili potrzebę nowych sojuszy, nawiązali cenne kontakty i inicjowali nowatorską wschodnią politykę zagraniczną Polski. Wojna w Jugosławii przekształciła się dla Michnika w złowrogie memento. Nikt z naszego środowiska nie przewidział jednak, że pęd do tworzenia się czystych etnicznie państw narodowych na tych terenach w tak silnym stopniu określi ich politykę państwową po uzyskaniu niepodległości. Jeden z epizodów historii kształtowania Polski narodowej rozegrał się w roku 1968. Granice kraju pokryły się wówczas z etnicznymi, a te z podzielaną przez współczesnych wizją Polski i ich rozumieniem patriotyzmu, a nawet właściwych sojuszy w polityce zagranicznej i wewnętrznej.
Nasz kolumbowy błąd polegał na tym, że tych procesów nie rozróżniliśmy. Nie przeciwstawialiśmy się nacjonalizmowi, uważając, że to tylko strategia komunistów dążących do umocnienia swojej władzy i zapewnienia sobie poparcia rodzimego Ciemnogrodu. Potem dlatego, że nawet żywiąc nieufność i mając zasadnicze zastrzeżenia do opozycyjnych i historycznych kierunków nacjonalistycznych, za znacznie ważniejsze uznaliśmy tworzenie szerokiego frontu wspólnych działań wymierzonych w system, to znaczy formowanie się demokratycznego, zróżnicowanego w swoich poglądach, suwerennego społeczeństwa obywatelskiego poza instytucjami władzy państwowej i reżimu. Dzięki tej strategii (nazywano ją dążeniem społeczeństwa do uzyskania podmiotowości) ukształtował się, przetrwał i w końcu zwyciężył obóz ,,Solidarności”, gdyż to ona tkwiła u fundamentów zwycięstwa roku 1989 — odrodzenia Polski. Tu biło źródło siły tego ruchu — w jego jedności i współdziałaniu.
W polityce znalazło to wyraz w postulatach solidarności i niewyłamywania się z obozu opozycji. Jego nieustępliwość w podtrzymywaniu żądań podówczas maksymalnych, tzn. uznania przez reżim podstawowych praw demokracji, w tym prawa do istnienia wolnych związków zawodowych, umożliwiła następnie rokowania z władzą i narzucenie jej swoich warunków. (Przypomnijmy: rzecz działa się przed pierestrojką, w cieniu Kremla i polskich więzień z osadzonymi w nich czołowymi krytykami reżimu. Dlatego dziwi, że twórca ,,Res Publiki”, który występując do władzy w roku 1987 o przyznanie prawa druku tylko dla swojego pisma, de facto złamał zasadę solidarności opozycji, nawet po latach, spisując swoje wspomnienia, nie dostrzega w tej swojej przedwczesnej, na szczęście odosobnionej inicjatywie, zamachu na najcenniejszy polityczny kapitał całego ruchu opozycyjnego: jego jedność. Rząd z całym cynizmem ćwiczył wtedy na poletku intelektualistów, zarezerwowanym politycznie dla opozycyjnych doradców, taktykę salami...
To, że bieg wypadków okazał się szybszy niż zakładany przez strony biorące udział w tym incydencie, nie jest równoważne z przyznaniem — post factum — racji którejkolwiek z nich).
Nadrzędną zasadę solidarności podcięła na dobre w obozie zwycięskiej opozycji dopiero walka polityczna, która rozgorzała wkrótce potem. Dotychczasowa strategia jednoczenia się wszystkich sił oporu przeciwko reżimowi okazała się niewystarczająca i zawodna wobec nowych problemów: kierowania państwem, przeprowadzania reform gospodarczych, finansowych, społecznych, budowania zrębów suwerennej państwowości, nowych sojuszy w polityce zagranicznej — czyli wraz z odzyskaniem niepodległości i zdobyciem władzy przez obóz ,,Solidarności”.
„Wojna na górze” stała się sygnałem do sięgania po etykietki polityczne, piętnowania i niszczenia przeciwnika, wskazywania wroga we własnym obozie. Wypłynęły na wierzch różne uprzedzenia, niepowstrzymywany nacjonalizm i antyinteligencki nastrój. Od tej chwili obóz „Solidarności” zaczął kształtować się według logiki walki partyjnej z cechującą ją tendencją do podkreślania różnic i definiowania na tej podstawie programowych zasad. Wkrótce dały o sobie znać dążenia do niekontrolowanej władzy, monopolu decyzji. Dynamika rozwoju społeczeństwa, jego gospodarki, zmian w jego uwarstwieniu przestała się pokrywać z dynamiką rozwoju ugrupowań partyjnych i walki interesów w elicie władzy. Upolitycznił się Kościół katolicki. Zaczęła się epoka demagogii, triumfy odnosili prestigigatorzy uzurpacji, vox populi przekształcił się w mowę insynuacji i klątwy.
Tej prawidłowości podlegał również stosunek do nacjonalizmu. Inaczej oceniano rozmiary tego zjawiska w elicie politycznej, którą cechowała tendencja do jego niezauważania lub lekceważenia, a nawet negowania. Inaczej reagowali na objawy nacjonalizmu wyraziciele opinii publicznej w prasie, inaczej mieszkańcy kraju. Jeszcze innym emocjom i ocenom dawali wyraz przybysze z Zachodu. Ujawnił się w tej kwestii cały wachlarz możliwych opinii. Na murach domów przemówił język nienawiści. Nie reagował na to nikt — jakby napisy te były widzialne tylko dla tych, których miały zranić. Do dzisiaj nie potrafimy w Polsce rozmawiać o tych sprawach. Wydaje się, że po prostu brakuje nam zdroworozsądkowej miary rzeczy zakorzenionej w szerszej normatywnej wizji polskiej kultury państwowej; w tym — humanistycznego kryterium oceny tych zjawisk. Sformułował je kiedyś Konstanty A. Jeleński, mówiąc, że jeżeli dochodzi do sporu o występowanie lub niewystępowanie antysemityzmu i ksenofobii, należy przede wszystkim wsłuchać się w głos tych, którzy uważają się za poszkodowanych; jeśli ktoś ma o tych sprawach cośkolwiek do powiedzenia, to przede wszystkim oni. Tymczasem u nas wystarczy przekroczyć kredowe koło zakreślające obszar zarezerwowany dla władzy — czy to państwowej, partyjnej, gminnej lub kościelnej — by za hańbę uznać kalanie gniazda rodzinnego jakąkolwiek próbą jego nieco bardziej wycieniowanego portretu, a co dopiero krytyką, skargą czy oburzeniem na panujące w nim obyczaje. Nowa lewica i młodzi chcieliby zaś z nacjonalizmem i ksenofobią walczyć o tyle, o ile widzą w nich przeciwnika nowoczesnych tendencji globalnych. Gdzieś w tym wszystkim ginie nam z oczu wizja Polski, jej realne oblicze, samopoczucie i prawa mniejszości, rozumienie patriotyzmu, demokracji i interesów kraju na arenie międzynarodowej. Do przekonania trafia każde alibi przemawiające za niepodejmowaniem działań mających na celu ukrócenie przejawów rasowych i narodowych, religijnych i obyczajowych uprzedzeń i nienawiści. I każda argmentacja pomniejszająca rozmiary zjawiska.
Kiedy indziej, gdzie indziej reakcje sił pozaparlamentarnych w analogicznej sytuacji bywały inne. Działo się to w 1968 roku w Paryżu. Władza, usiłując wykluczyć z ruchu studenckiego jego lidera Bernarda Cohn-Bendit, jęła piętnować go jako obcego, korzystając z tego, że był niemieckim Żydem. Odpowiedzią była masowa manifestacja młodzieży na ulicach miasta. „Nous sommes tous les Juifs allemands” (Wszyscy jesteśmy niemieckimi Żydami), skandowali.
Jak różny w podobnych sytuacjach bywa styl lokalnych reakcji, przekonaliśmy się 40 lat później. Prasa doniosła o pobiciu samotnego młodego turysty w Warce. Powód? — Mimo że ukrył pejsy pod czapką, rozpoznano w nim Żyda. Nastąpiła natychmiastowa i gromka reakcja: w internecie masowymi głosami potępiono... gazetę, która opisała sprawę. W tym samym mniej więcej czasie, 40 lat po paroksyzmie propagandy rasistowskiej w Polsce, 40 lat po zamordowaniu Martina Luthera Kinga, w Stanach Zjednoczonych obserwujemy inną pouczającą zbieżność wypadków: wzejście nowej gwiazdy polityki amerykańskiej zakończone zwycięstwem czarnoskórego kandydata w wyborach na prezydenta Nowego Świata, u nas zaś nie szczędzi się starań, by po Mazowieckim, Kuroniu, Geremku, Michniku strącić największe gwiazdy z naszego nieboskłonu politycznego i dobrać się do skóry odnowiciela polskiego ducha walki o wolność — Lecha Wałęsy.
V (XVI). Powód kolejny sukcesu populistycznej propagandy władzy w roku 1968 to kompromitacja panującej ideologii i jednoczesny brak innej wyrazistej propozycji. W takich okolicznościach, dzisiaj wiemy to dobrze, należy jak najszybciej ujawnić agenturalność przeciwnika oraz zasugerować jego społeczną i narodową obcość. Tę lekcję przećwiczono w roku 1968.
Proces kompromitacji ideologii zbiegł się z naszą ewolucją polityczną. Apogeum lewicowego zaangażowania opozycji demokratycznej wyznaczają działania Komitetu Obrony Robotników, który czynnie wsparł robotników prześladowanych po ich rebelii przeciwko władzy komunistycznej w Ursusie i Radomiu w roku 1976. Nikt nie odwoływał się już do ideologii. Najsilniejszą stronę programu KOR-u stanowiła jego praktyka: ujawnianie nadużyć władzy, represji, prześladowań i przeciwstawianie się im przez mobilizowanie szerokiego protestu w kraju i w świecie oraz niesienie realnej pomocy prześladowanym. Ta strategia została ukształtowana intuicyjnie, w toku podejmowanych prób i w miarę podsumowywania popełnianych błędów; opisał ją Adam Michnik. W szkicu „Nowy ewolucjonizm”, powstałym w tym samym roku z okazji 20. rocznicy Października 1956, ukazał ograniczenie dotychczas stosowanych, legalnych i nielegalnych sposobów kontestowania reżimu i proponował nową metodę oporu, tym razem aktywnego, wzorowanego na KOR-owskim. Odwoływała się ona do solidarności opozycji w jej zmaganiach z władzą, niezależnie od wyznawanych przekonań (faktycznie kształtował się wówczas nowy podział sił w społeczeństwie; Adam Michnik pierwszy opisał te przesunięcia i nowe sojusze w książce „Lewica, Kościół, dialog”). Michnik wzywał do podjęcia, śladem KOR-u, czynnej samoobrony społeczeństwa przed niszczycielskimi działaniami reżimu. To był punkt zwrotny w historii Polski zniewolonej, otworzenie nowych perspektyw. Wyłoniły się z nich wydarzenia roku 1989 — Polska wolna i demokratyczna. Niepodległe państwo.
Na tej drodze zgubił się, oceniając ten proces rugowania ideowości z życia społecznego w skali szerszej, z dzisiejszego punktu widzenia, pewien istotny element światopoglądu lewicowego: wrażliwość na konkretną egzystencjalną sytuację pokrzywdzonych. Ich los, dolę.
Moralny wstrząs wywoływany codziennym widokiem ludzi wykorzystywanych i upokarzanych, doskonale opisany w wielkiej literaturze od Dostojewskiego i Tołstoja po Gombrowicza, odzierał z czułostkowych złudzeń i prowadził do realizmu bądź do ideologicznego zaślepienia, stawał się jednak bezpośrednim bodźcem wiodącym do zmiany życiowej i politycznej postawy. Jeśli taki był awers tej konwersji, nie można kwestionować, że towarzyszyło jej niekłamane współczucie i szacunek dla poniewieranych. Widziano w nich partnerów — konkretnych równych sobie ludzi: bliźnich, towarzyszy, braci, obywateli, co znajdowało wyraz w języku partyjnym i publicznym. Rewersem było przekonanie o istnieniu rzeczywistych, tkwiących u samych podstaw ładu społecznego mechanizmów ucisku. Ideowość złączona z repulsją moralną wywoływaną panującą rzeczywistością oraz chęć właściwego rozpoznania tej ostatniej, postawienia diagnozy, znalezienia wyjścia z opresji, tkwiła u źródeł znanych nam historycznych form kontestacji zastanego ładu społecznego.
W wypadku politycznej kontestacji uformowanej w ustrojach totalnych doszło do charakterystycznej zmiany tej postawy.
Opozycja demokratyczna lat siedemdziesiątych posługiwała się radykalnym przeciwstawieniem interesów władzy i społeczeństwa. Zrodziło się ono z powszechnego poczucia krzywdy, zniewolenia i równie powszechnego zrozumienia stopnia ubezwłasnowolnienia. Miało charakter równie totalny, jak ustrój, przeciwko któremu wystąpiono. Towarzyszyła temu nieodłączna jak cień czarna wizja przeciwnika.
Całe zło przypisywaliśmy reżimowi. Im dłużej istniała czynna opozycja i im bardziej rosła w siły i zapamiętanie w oporze, tym bardziej była skłonna do upatrywania wszelkiego zła i jego źródła w przeciwniku, którego utożsamiano z władzą.
Ten sam mechanizm rządził wizerunkiem przeciwnika politycznego wytworzonym w aparacie władzy. Zwolennicy reżimu byli przeświadczeni, że ci, którzy krytykują i podważają zastany ład społeczny, są agentami obcych sił, a ich postępowaniem kieruje zbrodniczość, głupota lub naiwność raczej niż jakiekolwiek pozytywne motywacje, moralne czy ideowe, wynikłe czy to z pasji politycznej, upokorzenia, niezgody na warunki życia, zranionej godności, buntu przeciw ubezwłasnowolnieniu, czy to z pragnienia wolności. Tak traktowano nas, młodych opozycjonistów w kręgach establishmentu.
W obu obozach wzrastało poczucie jedności i wrogość do przeciwnika. Swoje zalety absolutyzowano, zarówno w teraźniejszości, jak w dziejach. Doprowadziło to do wyjałowienia oficjalnej historii ruchu robotniczego i PRL — co jest faktem stwierdzonym. Podobnie jednak, czego się nie zauważa, wśród opozycji patriotycznej i narodowej piętnowano krytyczne podejście do problemów II Rzeczypospolitej i źle było widziane uprawianie historii nieapologetycznej oraz jakikolwiek związek z komunizmem — nawet w przeszłości. Zwyciężał odruch eksterioryzacji zła a wraz z nim jednostronny, prosty osąd rzeczywistości politycznej i przeciwnika.
Jak się rzekło, działo się tak w obu obozach. Ponieważ interesuje mnie bagaż przeszłości, z jakim podjęto dzieło budowy nowej wolnej Polski, zatrzymam swoją uwagę przy opozycji demokratycznej. Co nie oznacza, że to jej przypisuję ,,większe zło”.
Nawyki polityczne wytworzone w PRL naturalnie nie ustąpiły wraz z wielką zmianą roku 1989. Przeciwnie, z różnych powodów uległy utrwaleniu. Wiodły w licznych przypadkach do samosądów i obrachunków we własnym obozie. Z braku jasnej wizji nowej rzeczywistości, z potrzeby samookreślenia się wobec nowego ładu, z nadmiaru wątpliwości, zrozumiałych w tej radykalnie nowej sytuacji — istnienie wroga okazało się niezwykle przydatne. Domagał się tego opozycyjny odruchowy sposób definiowania swojej tożsamości politycznej, budowania sojuszy, programu politycznego. Na ogół działo się to w trybie negacji, przeciwko adwersarzowi (którym dotychczas byli rządzący). W jakim stopniu byliśmy przygotowani do wznoszenia zrębów systemu demokratycznego? Czy w systemie totalnym, w sytuacji bez wyjścia mógł kształtować się respekt dla prawa i mentalność demokratyczna?
Podam dwa przykłady świadczące o tym, jak i kiedy odezwał się wśród opozycji odruch dezawuowania, dyskryminacji, a nawet wykluczenia części zwolenników.
Dyskusja o naturze reżimu komunistycznego w emigracyjnych kręgach intelektualnych przetoczyła się po publikacji „Zniewolonego umysłu” Czesława Miłosza (1953). Zarówno autor książki — niedawny attaché kulturalny Ambasady Polski w Paryżu, który zdecydował się wybrać wolność, ceniony poeta — jak i jego adwersarze genezę nadwiślańskiej władzy wywodzili z Moskwy. Miłosz odważył się jednak wskazywać, że reżim komunistyczny realnie odmienia oblicze kraju, a dawny porządek nie wróci. Twierdził, że nowy ustrój cieszy się w kraju pewnym poparciem i skupił się na analizie umysłowego zauroczenia, jakiemu podlegali poplecznicy obecnej władzy. To wystarczyło, żeby patriotyczna niepodległościowa emigracja londyńska uznała Miłosza za agenta reżimu, sprzedawczyka, koniunkturalistę kupczącego Polską.
W drugiej połowie lat siedemdziesiątych w środowisku opozycji demokratycznej wybuchła dyskusja o „szkielecie w szafie”. Chodziło o zmory stalinowskiej przeszłości. Gustaw Herling-Grudziński wobec swoich młodych sympatyków w kraju piętnował ich starszych kolegów-pisarzy, stawiając pod znakiem zapytania możliwość uczciwego przejścia od entuzjazmu wykazywanego wobec reżimu we wczesnych latach pięćdziesiątych, kiedy stalinowskie metody rządzenia niemal osiągnęły w Polsce czystość swojego sowieckiego odpowiednika, do kontestowania reżimu w latach siedemdziesiątych, czyli — w domyśle wielu — do szczerej i jednoznacznej postawy opozycyjnej. Według Herlinga-Grudzińskiego, bez dokonania publicznej spowiedzi i aktu ekspiacji, taka przemiana nie była możliwa a dawne niewyznane grzechy nieodwracalnie kaziły atmosferę moralną panującą w młodej opozycji demokratycznej i wokół niej.
Zwolennicy poglądu pisarza byli naszymi kolegami. Nigdy nie byli marksistami, nie ulegali lewicowym pokusom, a z komunizmem zetknęli się tylko w jego wersji reżimowej. Historia polityczna lewicy i historia ruchów społecznych była dla nich czymś w rodzaju walki agentur, w najlepszym wypadku — walki agentury z patriotami, zaś rewolta przeciw władzy komunistycznej czy powstanie niezależnej opozycji — bezpośrednim rezultatem prawidłowo działającego odruchu moralnego. Nieważne, co sobą reprezentowali potępieni, jaki był ich dorobek twórczy czy ich obecne czyny i poglądy. Należało ich publicznie napiętnować i ukarać. Domagał się tego zmysł moralności tych, którzy czuli się w prawie osądzać i nie wątpili w nieomylność swojej oceny biegu historii.
To aspirowanie do wymierzania sprawiedliwości i ferowania wyroków, w kręgach dawnej opozycji odezwało się po odzyskaniu niepodległego bytu państwowego żądaniem lustracji. Czym wyjaśnić tę skłonność do przeprowadzania w obozie dawnej opozycji solidarnościowej brutalnych obrachunków? Mówiono o akcie sprawiedliwości, konieczności przywrócenia podważonych kryteriów odróżniania dobra od zła. Argumenty były poważne, nie przekonywały jednak sposoby, jakimi chciano to zamierzenie przeprowadzić. ,,Nie ma czynu krom przez grzech” — mówił Norwid i wszyscy mieliśmy się o słuszności jego słów boleśnie przekonać. Podział gatunku ludzkiego na nieuleczalnych grzeszników i niewinnych, czystych jak łza mścicieli nie jest oczywisty. Ta nowatorska teza antropologiczna zyskała jednak szeroką popularność i znalazła praktyczne zastosowanie. Ujawniając szczególny stosunek do ludzi jej zwolenników — pozbawiony litości, nacechowany nienawiścią. A chodziło na ogół o znajomych, kolegów, niekiedy członków rodziny, niedawnych mistrzów i nauczycieli...
Podobny mechanizm dehumanizacji wizerunku przeciwnika — polegający na odmawianiu mu ludzkich rysów i cech oraz przedkładaniu nad wszelkie związki i przywiązania abstrakcyjnej idei sprawiedliwości i lojalności politycznej — w historii spotkaliśmy dotychczas w ustrojach totalnych w okresie ich zaciekłości ideologicznej. Może też w okresie krucjat, inkwizycji, stosów z czarownicami, wojen religijnych. W ubiegłym wieku na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych pojawił się on u zachodnich goszystów. W młodej demokracji jest czymś nowym i zastanawiającym. Nie występował u pomarcowej i KOR-owskiej opozycji demokratycznej. W tym gwałtownym zwrocie nastroju politycznego, z którym mamy do czynienia we współczesnym życiu publicznym i w massmediach, miała zapewne swój udział jednoczesna ofensywa rynku i kultury masowej, wraz z ich brutalnością, etosem zajadłej walki i rywalizacji. A przedtem dziesięcioletnia atmosfera nienawiści spowijająca pejzaż Polski za rządów generała Jaruzelskiego. Wyczerpanie się ideowości lat siedemdziesiątych, kiedy kierowały nami zasady KOR-u zebrane w programie walki o prawa człowieka i obywatela, podsycanej klimatem polityki międzynarodowej — czy to Stanów Zjednoczonych za prezydenta Cartera (1977–1980), głoszących swoją misję obrony demokracji i praw człowieka w świecie, czy to europejską détente, Konferencją Helsińską i dysydenckimi Konferencjami Paralelnymi w Wenecji i Madrycie — jest dzisiaj smutną i oczywistą konstatacją faktu dokonanego. Doszło do tego dawno, dawno temu. Za czasu pierwszej ,,Solidarności” ideowość ta okazała swoje ograniczenie — w wyniku amputacji polityki. Za stanu wojennego, po recydywie radykalizmu wśród niecnie zaatakowanej i rozbitej opozycji, jej najwybitniejsi reprezentanci nadrobili ten brak; inni, tkwiąc na pozycjach radykalnej negacji, również musieli je dookreślić, mniej lub bardziej udolnie, w kategoriach politycznych. Ktokolwiek marzy dzisiaj o życiu motywowanym myślą o dobru szerszym niż własne, musi ją sobie sam stworzyć. Odgrzewanie dawnych pomysłów, czy to neomarksizmu, czy schematycznego liberalizmu na razie przywiodło nas do podsycania atmosfery walki i nienawiści.
VI (XVII). Inne znamienne przekształcenie tradycyjnej postawy działacza opozycji demokratycznej, do jakiego doszło u schyłku totalizmu, to przerost i dewaluacja (z powodu nadużycia i jednostronności) moralnej krytyki ładu społecznego. W okresie wojny polsko-jaruzelskiej i podziemnej „Solidarności” etyczne podejście do dziejów okazało się najpopularniejsze. Swoją odrazę do reżimu przedstawiano jako „kwestię smaku”. Tymczasem związki dobra i piękna, estetyki i etyki były od wieków przedmiotem dyskusji. Wiedział o tym Herbert. W swoim słynnym wierszu zwracał się do sędziwej profesor Izydory Dąmbskiej. Była godnym sojusznikiem. Dlaczego? Gdyż tylko u niej i tylko u siebie dostrzegł Herbert objawy repulsji wobec reżimu wywołane wskutek niezmiernie rzadko występującego w przyrodzie połączenia „chrząstek sumienia” ze zmysłem piękna — smakiem. Gdyby przeliczyć ludzi, którzy przytaczali słowa tego wiersza jako swoją dewizę, można by uznać, że Polska pod względem gustu osiągnęła poziom wyrafinowania Włoch okresu Renesansu.
Jeszcze silniej zarysowała się ta tendencja do budowania życia obywatelskiego na gruncie czystych motywacji etycznych na Węgrzech i w Czechosłowacji, gdzie czołowe postaci opozycji przedstawiały swoją postawę wobec reżimu komunistycznego jako „antypolitykę” wynikłą wyłącznie z moralnej odrazy do systemu. Podobne głosy rozległy się w Polsce w kręgach radykalnej opozycji solidarnościowej w roku 1989 w okresie negocjacji z władzą. Z czasem rozbrzmiewają one coraz silniej, żeby przywołać propagandę PiS-u u sterów rządu. Przywódcom opozycji demokratycznej, którzy przyczynili się do unicestwienia dawnego reżimu, zarzuca się zdradę, wytykając — właściwie co? Chyba najbardziej to, że ten historyczny sukces zawdzięczali umiejętności zespolenia etycznej repulsji z realpolityką, sztuką negocjacji i poszukiwania kompromisu, wizjonerstwem, braniem pod uwagę geopolityki i układu sił międzynarodowych, a także ogromnym poczuciem odpowiedzialności za losy kraju.
Po 1989 roku powtórzył się ten schemat w wojnie o lustrację i w wojnie o historyczną pamięć. Jest zastanawiające, że postawa ta zyskała popularność w młodej demokracji. Dlaczego to zastanawia? Gdyż głód sprawiedliwości tradycyjnie łączono na Zachodzie z zasadą niezawisłości sądów, trójpodziału władz, ideałem państwa prawa. U nas towarzyszy mu zaś niepojęte powołanie do osobistego ferowania wyroków, przekonanie o własnej nieomylności oraz zawierzenie własnemu poczuciu moralnemu i wiedzy. Niewątpliwie fundamenty zachodniej demokracji różnią się od naszych.