Bohaterem najnowszego filmu Paola Sorrentino jest tytułowy Cheyenne – muzyk, który przed dwudziestu laty zawiesił karierę. Co rano nakłada na twarz make up i spryskuje lakierem włosy (w efekcie wygląda jak kopia Roberta Smitha, nawet nieco bardziej ponura i apatyczna niż oryginał), ale zamiast pisać kolejne smutne piosenki, wyrusza do pobliskiego centrum handlowego z ceratową torbą na kółkach. Prowadzi dość ustabilizowane życie z twardo stąpającą po ziemi żoną – strażaczką i amatorką sportu. Jego głównym zajęciem stają się próby wyswatania młodej przyjaciółki. Ma też swój osobisty rytuał – przychodzi na grób dwu chłopców, którzy, jak dowiemy się w toku narracji, popełnili samobójstwo, gdyż zbyt mocno wzięli sobie do serca piosenki swojego idola.
Cheyenne jest więc pokutnikiem. Stąd niechęć do tworzenia, stąd okopywanie się w, skądinąd przyjemnej, małżeńskiej rutynie. W jednej ze scen Cheyenne mówi do żony „Chyba mam lekką depresję”. Ta ze spokojem odpowiada: „Może mylisz depresję z nudą?”. Na tym etapie widzowie już wiedzą, że sprawa jest poważniejsza. Muzyk zdaje się wyprany z emocji, ale równocześnie cały czas czeka na coś, co wyrwie go z martwego punktu, w którym się znalazł.
W najnowszym filmie Sorrentino Sean Penn przechodzi jedną z metamorfoz, które budują aktorskie legendy. Swego czasu był specjalistą od postaci wiążących siłę i wewnętrzne cierpienie, dalekich zarówno od stereotypu twardego człowieka, jak delikatnego wrażliwca. Już w „Obywatelu Milku” potrafił obrócić ten wizerunek o sto osiemdziesiąt stopni, przekonująco wchodząc w rolę walczącego o prawa gejów politycznego działacza, ekstrawertycznego i pogodzonego ze sobą. Jego Cheyenne zaś jest dokładnie taki, jaki mógłby być popkulturowy romantyk zbliżający się do piątej dekady życia – nieco wyblakły, ale nadal ujmujący.
„Wszystkie odloty Cheyenne'a”,
reż. Paolo Sorrentino. Francja, Włochy,
Irlandia 2010, w kinach od 16 marca 2012
Dzięki aktorskiej biegłości Penna zawiązanie akcji wypada przekonująco. Potem jednak następuje samobójczy zwrot. Oto Cheyenne wyrusza w podróż do Nowego Jorku, by odwiedzić umierającego ojca. Spóźnia się i przyjeżdża tylko na pogrzeb. Z ojcem, ocalonym z Zagłady Żydem, od długiego czasu nie miał kontaktu. W wieku piętnastu lat, jak wspomina, „zdecydował”, że jego rodzic go nie kocha. Teraz przegląda notatniki zmarłego i odkrywa coś, co zajmowało jego ojca przez niemal całe życie po ocaleniu: był na tropie swojego oprawcy z Oświęcimia. Cheyenne o Zagładzie ma jedynie „ogólne pojęcie”, ale dowiaduje się więcej i postanawia dokończyć poszukiwania, dopaść ukrywającego się gdzieś w Stanach oprawcę – wymierzyć mu sprawiedliwość.
Wyrastająca z kontrkultury hiperwrażliwość to delikatny temat. Spleen, najsilniej przeżywany w okolicach szkoły średniej, domaga się przedstawienia zarazem w całej swojej śmieszności, jak i powadze. Wskazana jest ironia, by nie przekroczyć granicy kiczu, ale należy oddać sprawiedliwość także bolesnym rozkoszom przeciągającej się poetyckiej depresji: w końcu idzie tu o stany odczuwane jako autentyczne. Samotność i poczucie niezrozumienia to banał kultury młodzieżowej, ale stoją za nim poważne przeżycia, bywa że dramatyczne.
Przez jakiś czas trwania projekcji wydaje się, że autorzy „Wszystkich odlotów Cheyenne'a”, portretując weterana młodzieżowej alienacji, znaleźli właściwą formułę. Niewiele jest filmów, które potrafią zbliżyć się do wrażliwości, której Cheyenne jest reprezentantem; gdyby więc udało się utrzymać początkowy ton, film Sorrentino byłby sporym osiągnięciem. Niestety w momencie, w którym Cheyenne odkrywa Zagładę, delikatna równowaga pomiędzy powagą i ironią pęka. Szczególnie boleśnie doświadczymy tego w scenie, w której grany przez Penna bohater ogląda dokumentalne slajdy. Widzowie razem z nim zobaczą obrazy obnażonych zwłok, działające na tle budowanego przez pierwsze sceny kontekstu niczym zimny prysznic.
Cheyenne w toku narracji miał dojrzeć, było to jasne niemal od początku filmu. Miał zrozumieć uczucia ojca, odnaleźć w sobie tęsknotę za niedoświadczonym rodzicielstwem, przekonać się, że pora wyjść z kostiumu założonego w młodości. Ale czy potrzebuje do tego piekła drugiej wojny światowej? I czy dokumentalne ujęcia oglądane przez widzów nie są zwyczajnie zbyt potężne, by nie uczynić całości absurdalną? Łagodny smutek odczuwany przy słuchaniu ulubionego zespołu nie wytrzymuje konfrontacji z horrorem historii – zawsze wyda się błahy. Bywa, że w opowieściach wykorzystujących popkulturowe tropy znajdujemy odwołania do historii: wypartego ze świata indywidualnych emocji, ale uparcie powracającego koszmaru. Jednak należy uważać, by powracająca historia nie rozsadziła konwencji, by nie zniszczyła delikatnej równowagi. Przykładem udanej narracji, w której przywracanie historii do świata indywidualnych uczuć jest rodzajem figury całego procesu dojrzewania, jest „Ghost Word” Terry'ego Zwigoffa. Młoda bohaterka filmu odkrywa brzydką twarz codziennego rasizmu, jeszcze tak niedawno rozpowszechnionego w jej rodzinnym mieście. Jednak wątek krytyczny zostaje w filmie wprowadzony z umiarem; odgrywa swoją rolę: pokazuje ścieżkę prowadzącą do świadomości wykraczającej poza uczuciowe problemy i egotystyczną perspektywę. Nie obciąża opowieści ponad miarę, nawet jeśli nadaje jej gorzki odcień.
We „Wszystkich odlotach Cheyenne'a” obserwujemy nie tyle „wprowadzenie” wątków historycznych do narracji, ile zderzenie czołowe, której opowieść, tak obiecująco zarysowana w pierwszych kwadransach filmu, niestety nie przeżyła. Byłoby niesprawiedliwością twierdzić, że film Sorrentino jest porażką; przez sto dziesięć minut projekcji dzieje się wystarczająco dużo. Jednak pojawienie się tak obciążonego tematu historycznego wyklucza odbiór, na który nastawiamy się dzięki pierwszym scenom. Przynosi dużo wątpliwości, zbyt dużo jak na historię o pięćdziesięciolatku, który przestaje być dzieckiem.