Blachodachówką kryje się raczej stodoły niż domy, a jeśli już – to te gorszego sortu. Brzęczy przy byle podmuchu, łatwo rdzewieje, łatwo się nagrzewa, huczy podczas deszczu. Blachodachówka to prowizorka, prowincja, plebejskość i estetyczna taniocha. Dachy kryte blachodachówką można spotkać w miejscach, gdzie żyją ludzie, których nie stać na lepsze, ładniejsze, trwalsze, bardziej „cywilizowane” rozwiązania budowlane. Na przykład w miasteczkach takich jak to, które opisuje w swoim dramacie „Blacho dachówka”* Przemysław Kazusek.
Topografię tego miasteczka sugerują podtytuły kolejnych scen. Jest tu fontanna, plac zabaw, skrzyżowanie, „patelnia”, czyli jakiś rodzaj niby-plaży: może ogródka, a może placyku (co chwilę trzeba przesuwać leżaki, żeby uciec przed słońcem). Gdzieś na uboczu stoi billboard z wyblakłym, pożółkłym ze starości plakatem kobiety reklamującej blachodachówkę. Przestrzeń otwarta, żadnych wnętrz. I żadnych konkretnych szczegółów – sam schemat, który można by rozrysować kredą na podłodze (tak jak to zrobił Lars von Trier w „Dogville”). Wszystko, co się wydarza w tym miejscu – abstrakcyjnym, wyrwanym z historycznego i wszelkiego innego kontekstu – wydarza się publicznie, w pełnym świetle, na oczach innych. W takich miasteczkach przed innymi (i ich oczami) nie ma się gdzie ukryć. Sekrety są jawne, a tragedie rozgrywają się zawsze przy świadkach.
Życie tej zamkniętej społeczności polega wyłącznie na nieustannym powtarzaniu tych samych neurotycznych rytuałów: samiec alfa i jego alfa-samica z nieodłącznymi leżakami, wciąż od nowa obrzucają się wyzwiskami i prowadzą swoje gry o terytorium; miejscowy wariat wciąż skacze na skakance i gada do dziewczyny z billboardu; upośledzony chłopak codziennie poszukuje rodziców itd. Rutynę narusza przybysz z zewnątrz, obcy. Jego pojawienie się – jak to zwykle bywa w tego rodzaju schematach fabularnych, dobrze skądinąd znanych – wymusza konfrontację z prawdą: o przeszłości i o emocjach. Wszystkie nitki zostają rozplątane, iluzje rozsypują się pod naporem faktów, maski spadają. Ulga. Prawie happy end, nawet jeśli z pętlą w tle.
Jaki kształt ta konsekwentnie, według sprawdzonych wzorców skrojona fabuła, mogłaby przybrać w teatrze? Malownicze dziwactwa, karykaturalne obsesje i kompulsje bohaterów są doskonałym materiałem na satyryczny portret mentalności, którą lubimy nazywać prowincjonalną. To jednak tylko jeden z wielu tropów, którymi mógłby podążyć autor potencjalnej realizacji tego tekstu. Jest ich więcej: pułapka podporządkowania się obowiązującym wzorcom męskości i kobiecości; skrzętnie ukrywane rodzinne i społeczne patologie, wypierane traumy; mechanizmy wykluczania wszelkiej inności; temat ofiary i kata, winy i kary; motyw szaleństwa, które ma funkcję uciszania sumienia. Dużo tego – jest w czym wybierać. Tym bardziej, że żaden z powyższych wątków nie narzuca się jako ilustracja jakiejś założonej z góry tezy. Każdy kolejny pojawia się w tekście niemal mimochodem, a wszystkie są równoprawne. Co więcej, nie pozwalają się łatwo dopasować do żadnego konkretnego, realistycznego pierwowzoru. Poetyka absurdu staje się czymś w rodzaju alibi, które umożliwia ignorowanie rzeczywistości innej niż ta w skali mikro. Można to uznać za atut „Blacho dachówki”, albo uczynić z tego zarzut.
Przyznam, że mnie akurat trochę niepokoi ta ucieczka od rzeczywistości – w oniryczność, która rozcieńcza subwersywną siłę groteski. Jednocześnie jednak potrafię sobie wyobrazić, jak w rękach potencjalnego realizatora tekst zamienia się w historię, której wszystkie możliwe znaczenia – również te pochodzące z innych, niezapisanych w nim kontekstów – sformułowane są śmielej, dobitniej i bardziej zobowiązująco. Inaczej mówiąc: dostrzegam w „Blacho dachówce” punkt wyjścia dla intrygującego teatru. Takiego, w którym kilkukrotnie powtarzane, lekko asekuracyjne pytanie „Co się kryje pod blacho dachówką?”, będzie czymś więcej niż kokieterią i oddaniem pola temu, co irracjonalne.
* Upewniłam się, że specyficzna pisownia tego słowa, jaką stosuje autor wybranego w pierwszej odsłonie cyklu „Dramat!” tekstu, to nie efekt kaprysów programu Word (który albo samowolnie rozcina ten wyraz na dwie części, albo je wyróżnia czerwonym szlaczkiem), tylko autorska licentia poetica.