„Terry Pratchett. Nauki społeczne” jest pierwszym spektaklem nowego cyklu komuny// warszawa poświęconego możliwym scenariuszom przyszłości. Precyzyjniej – przyszłości Europy. Przewodników dla takich futurystycznych wycieczek można znaleźć całe mnóstwo, w bardzo różnych dziedzinach. Grzegorz Laszuk wybrał jednego z mniej oczywistych. Ignorując magiczno-fantastyczny entourage jego książkowego serialu o Świecie Dysku, potraktował Terry’ego Prachetta (słusznie) jako ironicznego komentatora współczesności, wnikliwego tropiciela paradoksów demokracji, badacza, który może podpowiedzieć, jak się to wszystko rozwinie i czym się skończy.
„Terry Pratchett. Nauki społeczne”.
komuna// warszawa, premiera 16 lutego 2014Kapitan Vimes w „Straży Nocnej” zostaje przeniesiony w przeszłość, żeby uleczyć przyszłość. Zmodyfikować bieg historii, zapobiec katastrofie. W spektaklu komuny// warszawa „przygody” Samuela Vimesa i szerzej: pozbawione złudzeń pratchettowskie (i nie tylko) obserwacje mechanizmów społecznych skondensowane zostały w kilkudziesięciu linijkach tekstu: śpiewanego, skandowanego, wyświetlanego na zawieszonym nad sceną panelu i w kilku zgeometryzowanych układach choreograficznych. Tę kompresję znaków i znaczeń znamy z poprzednich przedstawień komuny, których estetyka konsekwentnie oparta jest na samoograniczeniu, redukcji i matematycznej precyzji. Ekonomia gestów, funkcjonalne wykorzystanie przedmiotów-obiektów, ścisła struktura rytmiczna, symetria jako naczelna zasada kompozycji obrazów, minimalistyczne animacje, kompulsywna, granicząca z monotonią powtarzalność sekwencji ruchowych, słów, zdań – do tego wszystkiego w najnowszym przedstawieniu Laszuk dodaje operowy śpiew (Olga Mysłowska), równie zdyscyplinowany i oszczędny jak cała reszta.
Powściągliwość, eliminacja wszelkiego nadmiaru, radykalna esencjonalność tym razem winduje spektakl komuny gdzieś w niedostępne rejony abstrakcji, rozszczepia uwagę, uparcie nie dopuszcza do sedna. Ale jednocześnie jest czymś znacznie więcej niż tylko ekskluzywnym wyborem estetycznym. Cała ta żelazna dyscyplina zaczyna funkcjonować w przedstawieniu jako symptom lęku. Mechanizm obronny. Neurotyczna próba przeciwstawienia się entropii, utrzymania jakiegoś ładu w świecie, który tylko cudem zachowuje równowagę. Jak Świat Dysku – umocowany na grzbietach czterech słoni stojących na żółwiu.
Cud równowagi i wysiłek jej utrzymania jest w spektaklu komuny ilustrowany serią prostych fizycznych działań. Unieruchomić cienkie, giętkie patyki między dwoma ciałami. Rozhuśtać belki zawieszone pod sufitem i nie pozwolić żadnemu z uczepionych ich ciał przeważyć. Nie zgubić symetrii, nie wypaść z rytmu, nie osunąć się w przepaść, poza krawędź, w katastrofę. Próby powstrzymania chaosu ani na chwilę nie mogą zostać wstrzymane.
Dramaturgią spektaklu rządzi figura koła. Reprodukowane bez końca czynności, uparcie nawracające frazy, zapętlone dźwięki. Przestrzeń pełna jest owalnych kształtów i płaszczyzn. Ekrany są okrągłe, wirują ustawione na sztorc talerzyki, zamknięty w wielkim kole człowiek przebiera nogami w jałowym biegu – jak szczur. Uderzający oddaje cios, robi krok do przodu, znowu dostaje, znowu uderza, walka nie chce się skończyć. „Złapałem cię. Uciekam. Złapałem cię. Uciekam”. Czas nie może się wyzwolić z pułapki cykliczności. Punkt wyjścia jest punktem dojścia. Nie ma rozwiązania, przesilenia, nie ma realnych szans na zmianę. Wysiłek utrzymywania kruchej równowagi niebezpiecznie przypomina bezsilne dreptanie w kółko.
A jednak przełom ma się zdarzyć, zapowiadany jest wielokrotnie, od początku: „W 47 minucie przedstawienia kapitan Vimes będzie spadał”. Nie wiadomo tylko, czym się skończy ten upadek i czy nie będzie przypadkiem naruszeniem błogosławionej społecznej homeostazy. Rozerwanie fatalnego zapętlenia jest dla niej przecież potężnym zagrożeniem. Dopóki historia toczy się przewidywalnym kołem, nie ma się czego bać. I może nawet, w imię bezpieczeństwa, nie warto dociekać, kto tak naprawdę porusza jej trybami. Ale wystarczy chwila nieuwagi, zaburzenie błędnika, krok poza krawędź Dysku – i cała ta idealna, kolista narracja, która skutecznie podtrzymuje status quo i karmi inercję, rozpadnie się w pył. Ulice – jak w koszmarze kapitana Vimesa o „rozruchach na tle rasowo-klasowym” – spłyną krwią. „Gdyby ludzie nie byli tacy leniwi / Gdyby ludzie tak się nie bali / Gdyby ludzie nie myśleli tylko o sobie / Już dawno by się pozabijali”. Kolejne błędne koło: to, co jest przekleństwem społecznej rzeczywistości, jednocześnie zapewnia jej kruchą, bo kruchą, ale jednak – równowagę. Według komuny// warszawa nauki społeczne mogą, owszem, badać ten paradoks, ale są wobec niego bezsilne. Jeśli rozpad jest rzeczywiście nieunikniony, to dlaczego nie następuje? Bo – enigmatycznie odpowiada operowy głos – zasadą są wyjątki. Albo dosadniej: „Mogło być gorzej / Lepiej nie będzie / Wczoraj było podobnie / Jutro będzie tak samo”.