AGNIESZKA SOWIŃSKA: Nie znam bardziej oralnej twórczości od twojej – ja to nie tyle czytam, co słyszę. Inspirujesz się książkami podczas pisania?
DOROTA MASŁOWSKA: Też. Najbardziej lubię robić remiksy potocznego języka z wysoką jakością literacką. Codziennego bełkotu z „Czarodziejską górą”. Więc oczywiście słucham, co ludzie mówią, ale też szukam literatury, w której rytm mogłabym to wprawić. Widzę u siebie, i u znajomych, którzy są pisarzami, jak bardzo można zarazić się językiem, który aktualnie się czyta. I zarazić się językiem osób, które są wokół. Wszystkim, co jest wyraziste i intensywne, infekuje.
fot. Marcin NowakOstatnio mi się przypomniało, że we wczesnej podstawówce miałam taką niezrozumiałą rozrywkę, żeby zapisywać to, co ludzie mówią, dokładnie w takiej formie, w jakiej to mówią. Jakoś fascynowały mnie te błędne sekwencje i to, jak różnią się od zdań z „Czytam i opowiadam”, tylko to nie fascynowało nikogo oprócz mnie...
Udało ci się tę wrażliwość na słowo zaszczepić swojej córce?
Nie wiem, czy musiałam jej to szczepić. To niesamowite, że dziecko, rodząc się, jest już jakieś. Czymś nasiąka, coś przechwytuje, ale tak naprawdę stamtąd się biorą jego tęsknoty, marzenia – tego się nie da zmanipulować. A książka też jest marzeniem. Malina jest zwariowana na punkcie książek od dawna, a znam dzieci, które w ogóle są na to impregnowane – mimo pięknego rozwoju. My czytamy bardzo dużo, codziennie, czasami mam wrażenie, że to czytelnictwo książek dziecięcych bardzo źle wpływa na moje czytelnictwo książek nie-dziecięcych.
Ja czytam synkowi (ma 7 miesięcy), ale też już nie mogę się doczekać tego momentu, kiedy będzie go interesować nie tyle melodia głosu, co dalszy ciąg opowieści.
Jak już się wywikłasz z tych książeczek, że piesek idzie po trawce, spotyka motylka i mówi „cześć”, to pojawią się pełnowymiarowe fabuły, zaczniesz sortować książki, wybierać... Teraz czytałam „Alicję w Krainie Czarów” i to jest genialne. Cudowne w niektórych książkach jest to, że nie mają pretensji do głębokich sensów metafizycznych, a te sensy pobocznie i tak same się tworzą.
CZYTELNIA
W 1998 roku ukazał się zbiór wywiadów Barbary Łopieńskiej „Książki i ludzie”, zawierający rozmowy z intelektualistami i pisarzami – między innymi z Marią Janion, Jerzym Turowiczem, Gustawem Holoubkiem, Januszem Tazbirem, Jackiem Kuroniem i Hanną Krall – o książkach i czytaniu, o księgozbiorach. Nawiązując w cyklu rozmów CZYTELNIA do tamtej ważnej książki, chcemy sprawdzić, jak sama czynność czytania ma się dzisiaj, prawie piętnaście lat później, kiedy wielu młodych twórców księgozbiorów już nie gromadzi, a książka – jak mówi Dorota Masłowska – staje się „ekskluzywnym hobby”. Nie chodzi tylko o stawiane zbyt często pytanie o to, czy przerzucimy się na czytniki elektroniczne i komputery, czy przedmiot zwany książką, ów plik kartek zszyty z jednej strony, przestanie istnieć. Raczej o zmiany w częstotliwościach codziennej uwagi nastawionej na słowo. Rozproszenie? Rozbicie skupienia? Cywilizacyjna choroba oczu? Ten nowy rodzaj kontaktu ze słowem jakiś przeszły świat rozbija, ale i przyczynia się do powstawania światów nowych.
A twoi rodzice? Czytali ci?
Mama i babcia dużo z nami czytały. Nigdy z rodzicami nie byłam w kinie ani w teatrze, ale akurat książki to była podstawa wszystkiego, więc jestem kontynuatorką tej linii wychowawczej. Nie mieliśmy spektakularnego księgozbioru, to nie było rytualne i w żaden sposób uporządkowane. Ale jak nauczyłam się czytać, to mama co tydzień kupowała mi książkę, miałam ich wiele półek. U mnie się to bardzo dobrze rozwinęło, a mój brat na przykład okazał się na to impregnowany. Nie wiem nawet, czy on przeczytał moje książki. Pamiętam święta, kiedy dostał od rodziców Trylogię, to był jeden z najbardziej przygnębiających prezentów, jakie widziałam (śmiech). To było kompletnie wbrew jego powołaniu, bo on był cyfrowy. Musi być w dziecku namiętność do słowa, żeby mogło wkręcić się w książki.
W swoim domu stworzyłaś taką bibliotekę z prawdziwego zdarzenia?
O Boże, niestety nie. Kiedyś układałam książki kolorami. Ale potem mój dom się rozpadł, zbiór kolorystyczny rozpełzł, część rozdałam, część zgubiłam, i nawet nie wiem za bardzo, co teraz posiadam. Te ukochane książki zawsze wszystkim pożyczam i one przepadają. Sama mam zaś w domu ulubione książki innych ludzi, których nie oddałam. Wszystko mam rozpiżdżone totalnie i leżące na kupach. Wiesz, ja nie widzę wartości w zbieraniu. To do mnie przypełza, potem się rozpełza. Ja w ogóle nie jestem z kultury kolekcji. Nie umiem nic zbierać, porządkować, archiwizować.
Nie masz ani jednej takiej książki, która jest z tobą zawsze, mimo wielokrotnych przeprowadzek, zawsze gdzieś pod ręką?
Nie, nie widzę w tej idei sensu. Jak czytałam „Grę szklanych paciorków” Hessego... Hessego? Tak. To okropna książka, nic z niej nie zapamiętałam oprócz takiego passusu, że człowiek tworzy kolekcje, bo ulega dojmującemu pragnieniu uporządkowania jakiegoś sektora świata. Wydaje mu się, że wycyzeluje z rzeczywistości jakiś element i go uporządkuje, i w ten sposób zapanuje nad chaosem. Ale to jest skazane na klęskę i to chaos ostatecznie zwycięża, bo kolekcję zawsze przerywa śmierć jej właściciela. Wraz ze śmiercią właściciela kolekcja się rozpełza z powrotem w chaos.
Kolekcjonują ludzie niepogodzeni z własnym przemijaniem, którzy chcą za wszelką cenę zatrzymać teraźniejszość w możliwie skondensowanej i trwałej formie?
Mi się gdzieś tam śmierć wydaje tak bliska, że po prostu szkoda mi czasu na babranie się z przedmiotami. Oczywiście jest to rodzaj postawy, która może dawać efekty zupełnie przeciwne do zamierzonych. Żyję w chaosie, w nieporządku elementów...
Ja bym powiedziała, że masz tu porządek.
Jesteś tu na oficjalnej części przyjęcia. Tam zaraz za rogiem masz taką wielką górę kartonów nierozpakowanych od 3 lat (śmiech). Wydaje mi się, że ta niezdolność do utrzymywania trwałego porządku jest tak naprawdę bardzo męcząca i nieuporządkowanym rzeczom trzeba poświęcać jeszcze więcej czasu i uwagi.
No dobra, książki leżą wszędzie, ale orientujesz się, gdzie która leży, gdybyś nagle potrzebowała po nią sięgnąć?
Nie wyobrażam sobie sytuacji, żebym nagle zaczęła potrzebować jakiejś książki, jakiegoś fragmentu. Te ważne pamiętam. Jestem przekonana, że książka to wypadkowa samej siebie i swojego czytelnika – momentu życia, w jakim on się znajduje, czasu i stopnia skupienia, który jej poświęci, jego stanu emocjonalnego. Książka trwa w czasie. Te parę dni czy tydzień, kiedy ją czytasz. I ważne jest tylko to, co zrobi w tej jednej konkretnej głowie, która ją anektowała.
A jest jakaś książka, która na trwałe zmieniła twoje życie?
Kilka. To raczej rzeczy, które czytałam w młodości, kiedy moje życie było jeszcze bardziej podatne na zmiany, na przykład „Panna Nikt”. Teraz moje życie jest dużo bardziej oporne i styl literacki jest w stanie działać tu jedynie kosmetycznie.
Dorota Masłowska
Urodziła się w 1983 r. w Wejherowie. Zasłynęła wydaną w 2002 roku, bestsellerową „Wojną polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną”. Za swoją kolejną powieść „Paw królowej” (2005) otrzymała nagrodę Nike. Na świecie znana jest także jako autorka dramatów: „Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku” (2006) i „Między nami dobrze jest” (2008). Jej pierwszą książkę wydano dotąd między innymi we Francji („Polococtail Party”), we Włoszech, w Niemczech, USA, Wielkiej Brytanii, Brazylii, Czechach, w Holandii i na Węgrzech. Mieszka w Warszawie.
Czytasz własne książki?
Pisząc, musisz tekst przeczytać setki czy nawet tysiące razy. Staje się częścią twojej duszy. Pisanie książki to niezwykle silny proces – nie tylko intelektualny, ale i duchowy, czy tam psychiczny. To gigantyczna mantra. Wiem, że są osoby, które konstruują książki technicznie, jak fabryka, ale jeśli piszesz, wyciągając słowa ze swoich bebechów, to musi się coś dziać z tobą i twoją rzeczywistością. Nie chcę się nad tym szczególnie rozwodzić, bo jest to, kurczę, trochę trudne i dziwaczne, i intymne, ale mam pewność, że pisanie książek katalizuje, przekierowuje rzeczy do dziania się. To jest wielka, niebezpieczna siła, o której mógłby powstać horror amerykański.
Napisz scenariusz. Tylko kto by poszedł na film o książce.
Po przeczytaniu twojego maila o tym, że robicie serię wywiadów o książkach i księgozbiorach, złapałam się na zdziwieniu, że książka jeszcze istnieje, że ktoś się nią interesuje.
Jak to?
Mam głębokie przeświadczenie, że to trochę przegrane medium i że będzie grawitować w stronę niszy, ekskluzywnego hobby.
Ekskluzywnego?
Wymagającego dużych nakładów woli, czasu, pieniędzy.
Wiesz, wydaje mi się, że rzeczywistość obfituje dziś w dużo prostsze, bardziej ekonomiczne formy przekazu – korzystniejsze czasowo i finansowo. Książka straci rację bytu, ewentualnie powróci jako snobistyczna alternatywa, taki mentalny slow food. Już nawet dla mnie – choć przecież książka jest kluczowa w moim życiu zawodowym – czytanie jest ekstrawagancją. A kiedy przestajesz czytać regularnie, ta umiejętność przytłumia się, zanika.
To ciekawe, że po wielu latach spędzonych bez telewizora znowu mam telewizor. Ale nie umiem go oglądać, mózg tego nie przyjmuje. Przerzucam kanały, przyglądam się, ale nie jestem w stanie się skupić. Czasami nawet wertuję program, szukam jakiegoś ciekawego filmu, dokumentu. Mamy ten telewizor może od roku, a nie wiem, czy przez ten czas obejrzałam jakikolwiek program od początku do końca – nie potrafię. Może dlatego, że żyję w wielkim mieście o bardzo przyspieszonej atmosferze, gdzie strasznie trudno jest sobie pozwolić nawet na siedzenie z przyjaciółmi w kawiarni, bo to za duża malwersacja czasu.
Nie masz czasu na czytanie?
To byłaby najprostsza odpowiedź. Wydaje mi się jednak, że to coś innego. Książka po prostu wymaga specyficznego skupienia. Możliwości wywikłania się z rzeczywistości, przebywania gdzie indziej. To taki role playing.
To może chociaż gazety przy porannej kawie?
Czasami nawet się staram przeczytać jakąś gazetę, ale mnie to nudzi. W bieżących czasopismach razi mnie to, jak skrajnie są polityczne. Tak naprawdę musisz sobie kupić dwie albo trzy gazety, żeby mniej więcej ustalić wypadkową tych skrzywień i wydedukować, jak było naprawdę. To jest problem, bo – znowu – nie mam czasu na przeczytanie trzech gazet.
Jeśli pójść ścieżką skracania wszystkiego, powinien funkcjonować taki program komputerowy, do którego można by wrzucić artykuł z „Uważam Rze”, „Wprost” i na przykład „Polityki” – z „Przekroju” nie, bo „Przekrój” to już są same zdjęcia i odrobinka tekstu – który by z tego wyciągnął mniej więcej prawdę. Coś takiego byłoby możliwe, bo prawda to w gruncie rzeczy super matematyczne zagadnienie.
Nie wiem, czy publikować to w wywiadzie, bo to pomysł na świetny biznes...
Może kogoś to zainspiruje. Nie zależy mi na pieniądzach (śmiech). Wiesz, mi się wydaje, że nawet w ciągu tych 10 lat, kiedy funkcjonuję jako pisarka, jak na dłoni widać zmiany, które zachodzą w przekazie medialnym, ich wektor. Zbaczamy trochę w kierunku kultury obrazkowej, hasło, zdjęcie, podpis, skrót...
To jak jesteśmy przy temacie konsumpcji – ile książek przeczytałaś w tym roku?
Obawiam się, że nie byłaby to liczba, którą chciałabym się chwalić (śmiech). Coraz rzadziej zdarzają mi się takie okresy, że mogę się wyciąć z rzeczywistości i przeczytać dziesięć książek pod rząd.
A miałaś takie okresy?
Całe dzieciństwo i całe liceum tak spędziłam. W wakacje codziennie chodziłam do biblioteki i codziennie wypożyczałam jedną książkę, następnego dnia ją oddawałam. To piękne wspomnienie, siedziałam sobie na balkonie i czytałam. Ze trzy lata temu też miałam takie wakacje, kiedy znów udało mi się przeczytać górę książek, jedna po drugiej. To straszne, co powiem, ale kiedy jestem tutaj, w Warszawie, to czytanie wydaje mi się pornograficznie mało produktywne. Czytam jak jestem chora i już po prostu nie mogę wstać z łóżka. To straszne, że w czasie czytania jednej książki możesz obejrzeć 7 filmów, dokumentów, obejrzeć 150 teledysków. To, co mówię, zdradza, że jestem zainfekowana – tak jak pewnie dużo osób – kompletnie konsumpcyjnym modelem uczestniczenia w kulturze.
Żeby zaliczyć.
Zorientowałam się całkiem niedawno, że przez ostatnie lata moje życie z książkami polegało na tym, że je kupowałam i stawiałam na półkę. Mam jakieś złogi książek, które skonsumowałam w ten sposób, że je kupiłam – uważałam że będzie super je przeczytać i odłożyłam na półkę. Model zaliczania wkrada się wszędzie. Ale znam też kilka osób, u których to czytanie, pochłanianie książek, jest sposobem na unikanie rzeczywistości. To czytelnictwo, z którego nic nie powstaje, ono niczego nie buduje, po prostu pozwala nie-żyć.
Książka jest jednak dosyć bezpieczną używką.
Może i tak. Ale wydaje mi się, że nic nie dają książki konsumowane, przeczytane dla przeczytania, dla... nie ma na to formy w języku polskim, ale dla „mienia ich przeczytanymi”.
No tak, robi się przecież dużo takich zestawień. Sto książek, które musisz przeczytać przed śmiercią i tym podobne.
Ten romans czytelnictwa z konsumpcją jest po prostu niegramotny. To mezalians...
To może dobrze się dzieje, że zwykli ludzie coraz mniej czytają i lektura staje się zajęciem ekskluzywnym? Może to jest coś dobrego dla książki?
Dla książki tak, ale dla ludzi i dla języka to może być apokaliptyczne. Bo jednak książka – nawet jeżeli mówić o tym w kategoriach pedagogiczno-dydaktycznych – rozwija. Człowiek polega na słowie. Przeżywasz to, co możesz nazwać. Ludzie powinni uczyć się nazywać, żeby mogli przeżywać. Wydaje mi się to bardzo interesujące, choć nie wiem, jak to działa. Przeżycie, i za tym pamięć, bierze się ze słowa.