SNOBIZMY:   Modernizm. Od stylu na przemiał do stylu na sprzedaż
fot. Rafał Nowakowski, powisle.blog.pl

SNOBIZMY:
Modernizm. Od stylu na przemiał do stylu na sprzedaż

Grzegorz Piątek

Snobizm na modernizm jest sympatycznym zjawiskiem, ale nie rozwiąże wszystkich problemów – najwyżej te elitarne. Kilka tysięcy osób będzie ładniej mieszkać, uratujemy pare dizajnerskich foteli i budynków, które nie przeszkadzają inwestorom

Jeszcze 3 minuty czytania

Jeszcze do niedawna były w Polsce dwa modernizmy. Ten dobry – sanacyjny, i ten zły – powojenny, nazwany (prawdopodobnie przez Konrada Kuczę-Kuczyńskiego) socmodernizmem. Choć inspiracje i aspiracje po obu stronach żelaznej kurtyny niewiele się różniły (jak dowodziła wystawa „Cold War Modern” przygotowana w 2008 roku w londyńskim Victoria & Albert Museum), a polskie modernistyczne budynki tylko sporadycznie okraszano propagandowymi dekoracjami, istniała silna potrzeba podkreślania przedrostka „soc”. „Soc” to szarość, bylejakość, monotonia prefabrykatu i „barejowskie” absurdy, w przeciwieństwie do społecznego idealizmu, solidności, światowości i wdzięku wszystkiego co przedwojenne.

Wiara ojców

Pokolenie architektów urodzonych w Polsce niedługo po II wojnie światowej otaczało kultem architekturę lat 20. i 30., nie wgłębiając się jednak w jej etos i zatrzymując głównie na rozwiązaniach formalnych. Obsypane nagrodami w połowie lat 90. małe osiedle na ulicy Hozjusza na warszawskim Żoliborzu, zaprojektowane przez renomowaną dziś pracownię JEMS Architekci, podziwiano za umiejętne dopasowanie formy i skali budynków do otaczającej moderny. Mało kto zauważał, że inwestycja ta (prawdopodobnie pierwsze w Warszawie osiedle zamknięte) gwałci modernistyczne idee osiedla społecznego, jako że powstała w klinie zieleni zaprojektowanym dla mieszkańców okolicznych domów jeszcze w latach 20. To oczywiście nie wina architektów, ale systemu, który pozwolił na sprywatyzowanie i zamknięcie przestrzeni wspólnej. Jednak ten przypadek okazał się symptomatyczny.

Osiedle przy ul. Hozjusza w Warszawie
JEMS Architekci

Siła wzorotwórcza Warszawy, która za pośrednictwem mediów kształtuje w całym kraju wyobrażenie o tym, co luksusowe i pożądane, sprawiła, że wyprany z etosu język modernizmu – tego „dobrego”, przedwojennego – przyjął się jako idiom luksusowej architektury w całej Polsce. Również tam, gdzie jego tradycja była bardzo słaba.

Wiara dzieci

Niepostrzeżenie, w ostatnich latach również socmodernizm nabrał nowego smaku. W tym wypadku główną odpowiedzialność ponoszą nie architekci, a świat sztuki, który już około roku 2000 zaczął romans z powojennym dziedzictwem. Raz przybierał on formę ironicznej gry, raz poważnego dialogu z soc-dziedzictwem. Punktem zero nurtu ironicznego był skandal Piotra Uklańskiego (i wcale nie chodzi tu o „Nazistów” w Zachęcie). Ponad dziesięć lat temu artysta ułożył na fragmencie elewacji domu towarowego Smyk (skądinąd również podręcznikowego przykładu powojennego modernizmu) w centrum Warszawy, kompozycję z porcelitowych talerzy – wzorowaną na modnych w latach 60. i 70. mozaikach. Wszystkim skojarzyło się to oczywiście nie z mozaiką artystyczną (małżeństwo Rechowiczów odkryliśmy dopiero w 2010 roku na wystawie w Nowej Kordegardzie), ale z jej amatorską, prowincjonalną odmianą znaną z elewacji domów jednorodzinnych rozsianych po całej Polsce. Mazaika pod naciskiem prasy, jako niegodny stolicy symbol, została przedterminowo usunięta.

Mozaika na „Smyku” w Warszawie, Piotr Uklański, 1999
dzięki uprzejmości Fundacji Galerii Foksal

Równocześnie z prowokacjami rozpoczęło się poważne rozpracowywanie tematu i przewartościowywanie kanonu. W 2000 roku na warszawskiej ASP zorganizowano wystawę i wydano dwutomową monografię Jerzego Sołtana, nieco później Fundacja Galerii Foksal zajęła się Oskarem Hansenem, na końcu przebudzili się architekci (Andrzej Bulanda przeprowadzał wprawdzie wywiad-rzekę z Sołtanem na potrzeby wspomnianej monografii, ale w jego twórczości próżno by szukać wpływów rozmówcy). Pierwsi mieli odwagę podjąć ten temat młodsi architekci, urodzeni pod koniec lat 60. i na początku 70. Przede wszystkim Ślązacy – Przemo Łukasik i Łukasz Zagała, którzy wzięli na warsztat powojenny industrial, oraz Marlena Wolnik i Robert Konieczny powołujący się nie tylko na Bauhaus, ale i powszechny na tych terenach, wyśmiewany, standardowy dom-kostkę.

Za akademickim i architektonicznym przebudzeniem wkrótce podążył pop. Już nie tylko łatwiejsze do przyswojenia, bo solidne i dekoracyjne elementy socrealizmu, ale i charakterystyczne dla modernizu chropowate powierzchnie betonu, balustrady zespawane z prętów, lastrykowe podłogi, ekscentryczne mozaiki wtargnęły w obszar kultury popularnej.

Odpalenie neonu „Siatkarka” w 2005 r.
na Placu Konstytucji w Warszawie
/ fot. Mateusz Romaszkan, Waldek Czapor
dzięki uprzejmości Fundacji Galerii Foksal

Popmodernizm

Wszystko zaczęło się od mody na barwny detal – neon reklamowy. W połowie minionej dekady Paulina Ołowska wyremontowała „Siatkarkę” na stołecznym placu Konstytucji , a autor tego tekstu razem z Magdaleną Piwowar przedstawił koncepcję pomnika warszawskich neonów. Neonowa miłość rozeszła się po Polsce. W Łodzi, Wrocławiu czy Katowicach uaktywnili się obrońcy świetlnych reklam. W efekcie w Warszawie powstaje dziś ich muzeum, a władze Katowic zamówiły u projektanta Marka Biernackiego neonowe konstrukcje, które posłużą jako punkty orientacyjne w centrum miasta. Pracę u podstaw kontynuuje środowisko Fundacji Galerii Foksal. Związana z nim Ołowska zrekonstruowała kolejne trzy warszawskie reklamy w Grazu, a Muzeum Sztuki Nowoczesnej, kierowane przez Foksalistkę Joannę Mytkowską, włączyło do kolekcji neon kina Skarpa i odnowiło neon modernistycznego – a jakże – pawilonu Emilia.

Symbolicznym aktem wejścia neonów do mainstreamu jest wchłonięcie tej estetyki przez TVN, telewizję aspirującej klasy średniej. Tytuł nowego serialu kryminalnego „Układ warszawski” złożono z neonowych liter przypominających nieistniejący już warszawski szyld „maszyny do szycia” i ozdobiono motywem wspinającego się po drabinie złodzieja, zapewne inspirowanym reklamą PZU z wrocławskiego placu Kościuszki.

www.pantuniestal.comModernizm stał się kopalnią motywów pamiątkarskich. Mogą one liczyć na sympatię lokalnych patriotów, miłośników architektury i dizajnu, ale również – i tu modernizmowi przyprawia się z powrotem soc-gębę – dotkniętych ostalgią młodych ludzi, którzy paradują po kampusach uniwersyteckich z torbami łódzkiej manufaktury„Pan tu nie stał”. W Rzeszowie powstał niedawno projekt pamiątki-wycinanki w kształcie tzw. cipy, czyli kontrowersyjnego monumentu Armii Radzieckiej, w Warszawie kupić można porcelanowe figurki z Supersamem czy Rotundą autorstwa Magdaleny Łapińskiej, kubki Mamsam oparte na modernistycznej typografii oraz wiele książek eksploatujących dziedzictwo PRL – od „Typespotting. Warszawa” Artura Frankowskiego po „Przewodnik po warszawskich blokowiskach” Jarosława Trybusia.

Chcemy być europejscy!

Moda na „Cold War Modern” nie jest wyłącznie polską specyfiką.W całym zachodnim świecie tęsknota za epoką dziadków i babć idzie w parze z nieuchronnym (jak u Edypa) mordem na dorobku ojców i matek. Popularność powojennej moderny wśród roczników 70. i 80. można tłumaczyć właśnie tym mechanizmem. Ich rodzice odkrywali niegdyś secesję i art deco – style wyrzucone na śmietnik historii przez starszą generację.

W Polsce zjawisko to jest również znakiem uniezależnienią się młodego pokolenia od niechęci do „komuny”. Substancja budowlana Polski w większości pochodzi z XX wieku, a skala zniszczeń wojennych i powojena urbanizacja sprawiły, że gros dorobku powstało w PRL. W Warszawie około 70% budynków pochodzi z lat 1945-89. Przywrócenie do łask późnego modernizmu wydaje się więc naturalnym procesem nobilitacji tego, co najlepiej znane pokoleniu wychowanemu w blokach odbudowanych miast.

Odszukiwanie modernistycznych korzeni współczesnej Polski ma jeszcze jeden efekt – terapeutyczny. Świadomość, że we Wrocławiu lat 20. praktykowali niemieccy architekci, którzy potem mieli zostać prawdziwymi sławami: Hans Poelzig, Hans Scharoun czy Eric Mendelsohn, a Hala Stulecia to jedyny polski budynek wpisany na listę UNESCO, skutecznie leczy z kompleksu peryferii. Podobnie krzepią informacje, że stołeczni architekci – Helena i Szymon Syrkusowie, Maciej Nowicki, Jerzy Sołtan, Hanna Skibniewska, Oskar Hansen – byli w stałym kontakcie z modernistyczną międzynarodówką, a nawet współtworzyli jej idee. Moderna stała się więc znakiem przynależności do światowego obiegu intelektualnego. „Chcemy być nowocześni” – głosił tytuł wystawy powojennego dizajnu w MNW. Nowocześni tak jak wy.

Kosmopolityczna aura modernizmu opromienia również prowincjonalneKatarzyna Przezwańska, Fontanna, 2011,
Tarnów. 1000 lat nowoczesności,
fot. Mateusz Sadowski
ośrodki. Tak można czytać trwający od ponad roku program „Tarnów. 1000 lat nowoczesności”, realizowany przez miejscowe BWA pod kierunkiem Ewy Łączyńskiej-Widz i Dawida Radziszewskiego. W przygotowanej książce (wyd. 40 000 Malarzy) i wystawach, kuratorzy wyeksponowali te nieliczne epizody, które świadczą o przynależności miasta do globalnej nowoczesności: przyfabryczne miasteczko Mościce rozplanowane jeszcze przed wojną, socmodernistyczną willę doktora Książka, rysowaną architekturę przyszłości szaleńca-wizjonera Jana Głuszaka Dagaramy, wreszcie malarstwo wychowanego w Mościcach Wilhelma Sasnala. Podobne ćwiczenie można by wykonać w dziesiątkach polskich miast, ale to Łączyńska-Widz i Radziszewski mieli odwagę i wyobraźnię, żeby zająć się właśnie Tarnowem. Tarnów – o typowym dla niewielkiego europejskiego miasta przekroju architektonicznym, nigdy nie będący ośrodkiem szczególnie wzorotwórczym – znalazł swoje miejsce na orbicie nowoczesności, stał się miastem zrozumiałym dla globalnego konsumenta sztuki i architektury.


Zrozumieć, by chronić

Choć kult moderny zatacza coraz szersze kręgi, to refleksja nad samym modernizmem wciąż zatrzymuje się na powierzchni. Wszyscy lubią powoływać się na Le Corbusiera, choć nikt go nie czytał (bo jak, skoro prawie nie był tłumaczony na polski), nieszczęsny socmodernizm nadal mylony jest z socrealizmem. Powstają kolejne budynki i dzielnice, które z modernizmu – również powojennego – biorą tylko repertuar form, nie przepracowując przy tym idei. Na palcach jednej ręki można policzyć przykłady świadomej konserwacji powojennego dziedzictwa. Są to między innymi stacje warszawskiej kolei średnicowej oczyszczone przez pracownie MASS (Ochota i fragment Powiśla) i grupę projektową Centrala (dolny pawilon Powiśla z modnym barem), Dworzec Centralny czy bloki na Sadach Żoliborskich.

Warszawa Powiśle / fot. Rafał Nowakowski, powisle.blog.pl

Czas pokaże, jak skuteczna była ta nagła miłość do moderny. Dotychczasowe tryumfy jej „obrońców” przypominają mecze wygrane dzięki sprzyjającej pogodzie. Dworzec Centralny przetrwał wyłącznie dzięki wizerunkowej presji związanej z Euro 2012. Na remont zdecydowano się z powodu brak czasu na wyburzenie starego i postawienie nowego budynu. Krok ten ma jednak ogromne znaczenie psychologiczne, udowadnia, że socmodernizm może ładnie wyglądać, jeśli tylko się go umyje i naprawi. Fałszywy okazuje się więc wybór między rozbiórką a wstydem, którym szantażowano opinię publiczną w Katowicach. Tam równie unikalnego co Centralny dworca nie udało się uratować. Zrozumienie dla wartości nowszej niż socrealizm wciąż nie przeniknęło jeszcze do urzędów – śląska konserwator zabytków odmówiła interwencyjnego wpisu dworca do rejestru, podobnie jak pięć lat wcześniej mazowiecki konserwator umył ręce od ochrony Supersamu.

Konieczne jest wyjście poza powierzchowną fascynację, usystematyzowanie wiedzy i zasad oceny dorobku powojennych dekad oraz przyjęcie standardów radzenia sobie z modernistyczną masówką, którą umeblowano Polskę po wojnie: „Tysiąclatkami”, pawilonami handlowymi, zielenią miejską. Co i jak warto z nich chronić? Jak przystosowywać dziedzictwo do współczesnych potrzeb bez odzierania go z walorów artystycznych? Jak zachować i animować zdewastowaną przestrzeń publiczną? Standardy oceny i ochrony nowej architektury przydadzą się też w przyszłości, gdy kilof zagrozi przełomowym dziełom bardzo późnego modernizmu i postmodernizmu. Czy obrońcy Supersamu przywiązaliby się do Marriotta? Zręby takiego systemu oceny stworzył warszawski oddział SARP, konstruując w 2003 roku listę powojennego dziedzictwa stolicy w oparciu o osiem kryteriów, na tyle uniwersalnych, że można by je zastosować również dla budynków pochodzących z innych epok. Lista sugerująca władzom Warszawy, co warto chronić, do dziś pozostaje bez odpowiedzi. Wymowne, że spośród ponad 120 budynków kilka już nie istnieje, w tym tak ikonicznych jak Supersam, pawilon Chemii i kino Praha, a wiele innych zatracilo swoją pierwotną formę.

Kino Praha, 2003 r., Wikimedia Commons

Sam snobizm jest sympatycznym zjawiskiem, ale nie rozwiąże wszystkich problemów – najwyżej te elitarne. Kilka tysięcy osób będzie ładniej mieszkać, uratujemy pare dizajnerskich foteli i budynków, które nie przeszkadzają „poważnym” inwestorom. Na razie mamy zachwianą sytuację, w której każda budka może być przy sprzyjających medialno-towarzysko-ekonomicznie wiatrach okrzyknięta perełką i objęta troską, podczas gdy giną pomnikowe dzieła, a idealistycznie ukształtowana przestrzeń życia codziennego (osiedli czy parków) bezpowrotnie traci swoje walory. A to właśnie jakość tej przestrzeni, projektowanej dla zwykłych ludzi i ich codziennych zajęć, jest esencją modernistycznego dziedzictwa.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.