MACIEJ BOENISCH: S.nob. to skrót od Sine Nobilite (Sine – bez, Nobilitas – tytuł szlachecki). Na angielskich uniwersytetach wpisywano go w rubryce obok nazwiska studenta, który nie miał szczęścia urodzić się w rodzinie z tytułem. A snobizm jako zjawisko kulturowo-społeczne jako pierwszy opisał W. M. Thackeray w wydanej w połowie XIX wieku „Księdze snobów napisanej przez jednego z nich”. Dlaczego to właśnie w Anglii snobizm jako fenomen kulturowy został sproblematyzowany?
AGATA BIELIK-ROBSON: Anglia to najbardziej klasowe społeczeństwo świata, które nigdy nie przeszło żadnej znaczącej rewolucji społecznej. Mimo że Anglia przeżyła kilka tak zwanych rewolucji – rewolucję purytańską, potem rewolucję chwalebną, a na sam koniec rewolucję przemysłową – to nie naruszyły one w sposób znaczący klasowej struktury i hierarchii. Choć – jak zgodnie twierdzą Marks i Weber – dokonały zmiany stosunków sił wytwórczych i dzięki nim nastąpiło przejście od feudalizmu do kapitalizmu, to struktura społeczna pozostała praktycznie nienaruszona. To zdumiewająca historia, jak trwała okazała się angielska organizacja społeczna. Na tyle trwała, że nawet dynamiczne wytworzenie klasy średniej nie było w stanie zaburzyć panowania arystokracji, które w zasadzie trwa do dziś. To panowanie, które utrzymuje się w warstwie materialnej i obyczajowej, wytwarza właśnie snobizm. Z jednej strony mamy więc dobrze określony proletariat, z drugiej strony dobrze określoną Nobilite, czyli właśnie szlachectwo krwi, a między nimi pałęta się mieszczuch, taki nieokreślony bourgeois. I to on, jako członek middle class – zwanej również stanem nijakim – jest naturalnym nośnikiem snobizmu.
Agata Bielik-Robson / archiwum prywatneŚwietnie o tym pisał też Tocqueville. Najpierw w kontekście społeczeństwa angielskiego – że jedynym marzeniem angielskiego mieszczanina jest kupić sobie domek na wsi, otoczyć się ogrodem, murem i zasiąść tam, jako arystokrata na swoich włościach – a potem w kontekście amerykańskiego, gdzie obserwował, czy coś z tego snobizmu tam pozostało. Stwierdził z ulgą, że w zasadzie nie, oprócz tych miejsc, gdzie angielskość jest wciąż najsilniejsza.
Obaj – Tocqueville i Thackeray – pisali o snobizmie w kontekście awansu społecznego, rozumiejąc snobizm jako papugowanie. Jednak trudno nie dostrzec ciepłych tonów, w jakich Thackeray pisze o snobach, dodając zresztą, że sam jest jednym z nich. Zjawisko tego bezmyślnego kopiowania, które spotyka się z zasłużoną krytyką i satyrą, nie byłoby jednak możliwe, gdyby nie zaistniały realne szanse na pokonanie dystansu klasowego.
Zostały otwarte możliwości awansu społecznego, ale w bardzo wąskich ramach określonych przez tak zwaną respectability. To trudno przetłumaczalne słowo sugeruje, że możliwość społecznego awansu zależy od dostosowania się do pewnych kryteriów „respektowalności”. Jeśli jesteś człowiekiem z dołów, a pragniesz zostać uznanym w towarzystwie, musisz wyzbyć się zwyczajów człowieka z dołów. To bardzo szczególny awans. Jeden z najwcześniejszych i najdynamiczniejszych awansów społecznych na świecie, ale jednocześnie obwarowany ogromnymi obostrzeniami, które polegają na tym, że jeśli jesteś z dołów musisz utracić swoją dolną identyfikację.
Snobizm rodzi się właśnie wtedy, kiedy z awansem społecznym wiąże się również wymaganie dramatycznej zmiany tożsamości, która już od tego momentu nie może być tożsamością autentyczną. Może być jedynie tożsamością na chybcika nabytą i udawaną. I angielskie społeczeństwo jest rzeczywiście pełne takich przykładów awansu, również za cenę utraty tożsamości. W Anglii dopiero od niedawna – tak naprawdę od lat 60. ubiegłego wieku – pojawia się coś takiego, jak akceptacja dla kultury working class. Do tego czasu dla przeciętnego Anglika mówienie o kulturze working class to był oksymoron.
Agata Bielik-Robson
Jedna z najbardziej znanych polskich filozofek. Doktoryzowała się w 1995 roku na Uniwersytecie Warszawskim. Obecnie pracuje w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, gdzie kieruje Zespołem do Badań nad Myślą Postsekularną oraz w Uniwersytecie w Nottingham, gdzie prowadzi wykłady na kierunku Jewish Studies. Jest członkiem Collegium Invisibile. Zajmuje się problemem podmiotowości, filozofią religii, myślą postsekularną oraz obecnością wątków romantycznych i żydowskich w filozofii współczesnej. Artykuły naukowe i publicystyczne publikowała w wielu czasopismach w Polsce i za granicą. Jest autorką książek: „Na drugim brzegu nihilizmu. Filozofia współczesna w poszukiwaniu nowego podmiotu” (1997), „Inna nowoczesność. Pytania o współczesną formułę duchowości” (2000), „Duch powierzchni. Rewizja romantyczna i filozofia” (2004), „«Na pustynii». Kryptoteologie późnej nowoczesności” (2008) oraz „Romantyzm – niedokończony projekt. Eseje” (2008). Ostatnio w Wielkiej Brytanii ukazała się książka „The Saving Lie: Harold Bloom and Deconstruction”.
Ale co w takim razie ze snobizmem, kiedy awans społeczny – przynajmniej w stosunku do tego co się działo w XIX wieku – już się dokonał. Kiedy snobem jest ten, kto popisuje się swymi powierzchownymi wiadomościami w modnej dziedzinie.
Awans bez snobizmu to jest stosunkowo świeża rzecz. Dlatego ja bym się raczej trzymała społecznej definicji, która mówi, że snobami są właśnie ci, którzy aspirują i awansują, a nie ci, którzy są na szczycie hierarchii, bo ci snobami być po prostu nie muszą. Nawet jeśli uderzają nas powierzchownością swoich poglądów. Przeciętny angielski arystokrata nie ma naprawdę nic do powiedzenia o świecie, ale w ogóle się tym nie przejmuje. Można wręcz powiedzieć, że jest w tym coś ożywczego i uspokajającego. Ale ja bym go snobem nie nazwała.
Mówi się często, że Anglia to skansen klasowy. Jak się rzeczy mają na kontynencie, gdzie podział klasowy nie jest aż tak wyraźny?
Anglia jest i bardzo chora, i bardzo zdrowa dzięki temu, że podział klasowy jest tam jawny i świadomy. To są rzeczywiście stare klasy, jak za czasów Marksa: working class, middle class, aristocracy. Moi arystokratyczni studenci w Nottingham oficjalnie noszą przed nazwiskami tytuły, jak lord albo esquire. Natomiast w takich krajach jak Francja albo Niemcy też mamy do czynienia z klasowością, tyle że w łonie mieszczańskiego społeczeństwa. Wystarczy pojechać do Paryża, żeby zobaczyć, jak gigantyczne jest klasowe spektrum w łonie samego mieszczaństwa. Z jednej strony liberalna, oświecona, ale też bogata klasa średnia, która żyje w najlepszych dzielnicach Paryża, chodzi do drogich restauracji i na wystawy sztuki współczesnej; to portret społecznej dystynkcji, czyli snobizmu, zupełnie jak z Pierre'a Bourdieu. A z drugiej strony mamy prowincjonalne drobnomieszczaństwo, które głosuje na Le Pena. To wszystko jest klasa średnia, która się rozwarstwiła i wytworzyła wewnętrzną arystokrację i własne doły.
Jednym z tradycyjnych przyczółków snobizmu jest kultura wysoka. Zarówno jej twórcy, jak i konsumenci zawsze mieli pretensje do przynależności do arystokracji. Najpierw do arystokracji krwi, a potem arystokracji duchowej. Pisałaś o tym w tekście „Kultura ludowa człowieka nowoczesnego”.
To była taka prowokacyjna teza (śmiech).
Wskazując na moment ekspansji kultury masowej w zachodnich społeczeństwach, argumentowałaś, że kultura wysoka potrzebuje kultury masowej po to, aby móc się od niej odróżnić i w ten sposób podkreślić swoją przynależność do arystokracji ducha. Ale nigdy na odwrót. Podczas gdy kultura elitarna pańskim gestem odtrąca kulturę niską jako to, co niewarte nawet spojrzenia, kulturę masową – nawet, gdy czerpie garściami, przetwarza i remiksuje motywy z kanonu kultury wysokiej – cechuje pewna samodzielność.
Kultura popularna jest szczodra i niewybredna. W zasadzie zje wszystko, jest takim żarłocznym, wszystkożernym stworzeniem. Natomiast kultura wysoka żyje przede wszystkim dystynkcją. Chciałabym zwrócić uwagę na to pojęcie, bo ono jest moim zdaniem bardziej charakterystyczne dla snobizmu współczesnego, niż te angielskie, stare definicje w rodzaju Tocqueville'a czy Thackereya. Ci dwaj myśliciele wskazywali na fakt, że mieszczaństwo ma kogo naśladować. Mówili, że snobizm jest naśladowczy, imitacyjny w stosunku do tej najwyżej ustawionej w hierarchii klasy arystokratycznej ziemskich posiadaczy. Natomiast Bourdieu, ukuwając pojęcie dystynkcji, mówi, że mamy już do czynienia ze społeczeństwem, które pozbyło się szlachetnie urodzonych z ich „naturalną” lepszością. W związku z tym klasy, które aspirują do najwyższej pozycji, nie mają już kogo naśladować. One nie są już przyciągane przez to, co na górze, ale odpychają się od tego, co na dole. I tym dystynkcja różni się od klasycznego snobizmu.
Można powiedzieć, że jeśli dzisiaj mamy do czynienia ze zjawiskami snobistycznymi, to już w tym właśnie nowoczesnym sensie Bourdieu, w sensie dystynktywnym, czyli odpychania się od dołu. Na przykład, kultura wysoka odróżnia się od kultury popularnej, tak jak współczesny kompozytor, komponując na Warszawską Jesień, odróżnia się od Davida Bowie albo od Beatlesów. Podobnie konsument muzeum sztuki współczesnej, który też najczęściej działa czysto dystynktywnie. Realnych koneserów trudnej sztuki współczesnej jest na świecie bardzo mało, zdecydowanie zbyt mało, żeby ten fenomen mógł przetrwać. Podstawowym mecenasem sztuki współczesnej jest więc klasa dystynktywna, która wie, że pójście do muzeum odróżnia ją od niższej warstwy nie-koneserów, ludzi pozbawionych smaku, którzy do muzeum nie pójdą. Dystynkcja działa przez cały czas z uwzględnieniem tego, co na dole, zaś klasyczny snobizm działał zawsze z uwzględnieniem tego, co na górze.
Wspomniałaś, że pragnienie dystynkcji pozwala przetrwać muzeom sztuki współczesnej. Czyli są też pozytywne strony snobizmu?
Nie jestem pewna, czy snobizm stanowi mechanizm kulturotwórczy. Nie jestem zwolenniczką dystynkcji w żadnym sensie. Nigdy się w nią nie bawiłam, nigdy mnie ona nie bawiła. Może z ekonomicznego punktu widzenia to jest zjawisko interesujące, bo napędza zupełnie nowe dziedziny kapitalizmu, takie jak wnętrzarstwo, dekoratorstwo, sztukę współczesną i tak dalej. Ale czy rzeczywiście jest kreatywne? Wątpię.
Przez lata snobizm obciążał klasę średnią fałszywymi wyobrażeniami na jej temat i w dużej mierze zniszczył rewolucyjny potencjał, który ta klasa posiadała. Potencjał społecznie rewolucyjny w dobrym sensie tego słowa: wyrównujący i równościowy. Rewolucja francuska była rewolucją mieszczańską: hasła wolności, równości, braterstwa to są właśnie radykalne hasła mieszczaństwa, które wreszcie przestaje upodabniać się do arystokracji, czyli porzuca snobizm. Dystynkcja to kolejna próba wytwarzania klas w sytuacji, w której właściwie moglibyśmy się wreszcie pożegnać z upiorem społeczeństwa klasowego. Oczywiście nie ma co się łudzić. Nie tylko Anglia, która ma to wszystko na wierzchu, ale tak naprawdę wszystkie nasze społeczeństwa są – pomimo pozorów demokratyczności – szalenie klasowe.
A istnieje taki wewnętrzny mechanizm człowieka kulturalnego – nazwijmy go psychologicznym – który popycha go, właśnie przez kulturalny snobizm, ku trudniejszym i nowym wyzwaniom, niekiedy wbrew jego estetycznym gustom? Na przykład młody człowiek, który pragnie dorównać bardziej obytym kulturalnie rówieśnikom wybiera się na Warszawską Jesień, choć być może wcale nie ma na to ochoty.
Oczywiście jest coś takiego jak droga formacyjna, gdzie siłą rzeczy muszą istnieć jakieś wzory do naśladowania. I tutaj można powiedzieć kilka ciepłych słów na temat snobizmu. Jest taki typ społeczny tzw. szlachetnego arywisty, który literacko uwieczniony został jako Martin Eden w powieści Jacka Londona. Eden wędruje z dołów, wspina się, wyobraża sobie, że to towarzystwo, do którego za chwile dołączy, jest wspaniałe, starannie wykształcone i idealistyczne, że tam wszystko jest wolne od brudu, zła i przemocy, które zna z najniższych warstw, od których się pragnie oderwać. No ale później, docierając na to upragnione miejsce na szczycie, przekonuje się, że tam jest jeszcze gorzej. W efekcie popełnia samobójstwo. To jest oczywiście bardzo przykra historia, ale w jakimś sensie paradygmatyczna. Stanowi bowiem jedną z narracji naszej kultury, która karmi się szlachetnym arywizmem. Z jednej strony pozwala na awans społeczny, wykorzystując do tego awansu snobizm, ale z drugiej wywołuje też całą sferę nie tylko niepotrzebnych, a wręcz szkodliwych iluzji. Wyobrażenie, że człowiek, który słucha Beethovena, nie może być złym człowiekiem, jest oczywiście szalenie naiwne, ale bardzo wielu z nas, którzy w zjawisku szlachetnego arywizmu uczestniczyło, żywiło za młodu takie iluzje. A wystarczy przypomnieć sobie „Mechaniczną pomarańczę”!
Musi istnieć jednak jakaś motywacja, która sprawia, że kolejny raz sięgam po utwór Stockhausena czy Nono, mimo że słuchanie ich muzyki nie sprawia mi estetycznej przyjemności, nie tylko jej nie rozumiem, ale wręcz mnie drażni. Ale kolejny raz naciskam play, jednocześnie przekopując się przez ciężkostrawne artykuły na temat serializmu, punktualizmu itd.? Skoro nie jest to motywacja estetyczna, skoro ich utwory mnie nudzą i drażnią, to jaka? Może snobizm właśnie?
Nie wiem, czy to jest snobizm. Być może snobizm jest tu tylko takim pierwszym prztyczkiem, który potem na szczęście ustępuje. Ustępuje czemuś, co niekiedy się zdarza właśnie u szlachetnych arywistów, mianowicie autentycznemu zainteresowaniu. Niewykluczone, że jest tu jakaś subtelna gra, najpierw z motywacją czysto snobistyczno-naśladowczą, która później zamienia się w motywację zupełnie szczerą. Często dużo bardziej szczerą niż w przypadku ludzi od zawsze wychowanych wśród pięknych form. Moim zdaniem jednak nie sam snobizm jest tutaj pozytywny. On wywołuje pewne napięcie, które potem może przerodzić się, choć nie zawsze, w autentyczną pasję. Jest katalizatorem procesu, ale sam w sobie jeszcze nie czyni go dobrym. To jest tak, jak w przypadku implikacji logicznej, która jest prawdziwa, pomimo tego, że do właściwego wniosku wiedzie fałszywa przesłanka.
W rozmowach na temat kondycji polskiej inteligencji często przewija się temat niedojrzałości, kompleksu życia na peryferiach, daleko od centrów, od Paryża na przykład. Czy ten kompleks nie jest podstawą dla pewnego rodzaju snobizmu tych z peryferii Europy, które aspirują jednak do przynależności do centrum? Miłosz, który wraca na Litwę, gdzie wystawiają dla zaskrońców miseczki z mlekiem...
Miłosz był akurat zdumiewająco wolny od wszelkiego snobizmu, w odróżnieniu od Gombrowicza, który był snobem wcielonym. To ciekawe. Obaj są ze szlachty. Ale właśnie niewykluczone, że ta litewska izolacja Miłosza, pochodzenie z puszczy niemalże sprawiło, że on zawsze był troszeczkę oddalony od spraw ludzkich. Był bardziej obywatelem natury niż świata społecznego. A snobizm jest jednym z najbardziej wewnętrznych mechanizmów świata społecznego. Ludzie, którzy nie są w dużym stopniu zsocjalizowani, nigdy nie cierpią na snobizm. Lekki odruch aspołeczności prawie zawsze związany jest z brakiem zrozumienia dla snobistycznych napięć i aspiracji. Są one zrozumiałe tylko dla tych, którzy żyją w zatłoczonym, dusznym, ludzkim uniwersum. Tak jak u Gombrowicza, gdzie człowiek na człowieku człowiekiem się oplata. I tam nie ma nic poza tym. To jest świat, w którym nie ma drzew, nie ma kamieni, nie ma nieba, nie ma ziemi. To gombrowiczowska klatka zbudowana z ludzi, której Miłosz nigdy nie znał. Dla niego miseczki z mlekiem stawiane dla zaskrońców to było wytchnienie, ucieczka od ludzkiego świata, po którym się zawsze troszeczkę ślizgał. Miłosz, oprócz tego, że był arystokratą, to jeszcze miał rys arystokraty duchowego, o którym Nietzsche pisał – moim zdaniem słusznie – że płynie prosto z natury, a nie pochodzenia społecznego. To dumne zwierzę tworzy w człowieku arystokratyzm duchowy.
A w okowach snobizmu najczęściej żyją ludzie przespołecznieni, którzy już nie są z natury, ale wyłącznie z kultury. Oczywiście nie dla każdego miseczki z mlekiem stawiane dla węży stanowią wytchnienie. Ale dla Miłosza była to bardzo ważna odskocznia. Jak się czyta jego eseje, to widać wyraźnie różnicę w stylu i retoryce między fragmentami, kiedy opisuje świat ludzki, a kiedy przesuwa się na świat przyrody. Relacje międzyludzkie opisywane są językiem nieobrazowym, dosłownym, właściwie nieprzyjemnym i suchym. A każdy opis przyrody jest jak list miłosny. Tego się inaczej nie da się nazwać. Natomiast dla większości ludzi, szczególnie polskiej młodej inteligencji, litewskie miseczki Miłosza nic nie znaczą. Oni żyją w gombrowiczowskim, czy może już palikotowo-gombrowiczowskim świecie, gdzie żywioł polityczny, społeczny, międzyludzki dogięty jest do entej potęgi. Nie przypadkiem przeprowadzamy ten wywiad w kawiarni Krytyki Politycznej (skądinąd bardzo ją lubię).
Bo czym jest polityczność? Hiperbolicznym żywiołem społecznym. A w momencie, kiedy się natęża żywioł społeczny, siłą rzeczy wzrasta żywioł snobizmu. To nieuchronna cena. W środowisku Krytyki Politycznej, gdzie wszyscy żyją w szczególnie intensywnym żywiole polityczności, musi pojawiać się również snobizm, ten nieuchronnie polityczno-kawiarniany fenomen. Nieustanny recykling najnowszych dań, najnowszych drinków, najnowszych „teorii”. Dlatego ja zawsze zalecam odspołecznienie (śmiech). Dla człowieka zdrowiej jest być istotą trochę aspołeczną. Nie całkiem, ale trochę. Tak jak mówił Kant: trzeba pielęgnować również nietowarzyską stronę naszej towarzyskości.
A jak się ma dystynkcja w dzisiejszej Polsce? Czy myślisz, że przez ostatnie lata polska kultura się w tej kwestii zmienia?
Wydaje się, że tak. Myślę, że polska kultura zaczyna się robić coraz bardziej demokratyczna. Oczywiście to jest zawsze zjawisko ambiwalentne, bo taki „bunt mas”, dotąd trzymanych pod dość feudalnym, inteligenckim kloszem, nie zawsze musi być przyjemny do oglądania. Ale to się dzieje. Polska to kraj, który od bardzo dawna już szykował się do populistycznej erupcji, która teraz w końcu następuje. Szczególnie w porównaniu z latami 90., które zarówno politycznie jak kulturalnie rzecz biorąc były okresem absolutnej hegemonii jednej klasy, czyli post-opozycyjnej inteligencji.
Polska kultura oficjalna po 1989 roku zdawała się powielać wypracowane przez „Zeszyty Literackie” i paryską Kulturę standardy dystynktywnej kultury wysokiej. Trochę wbrew konsumentom, którzy łapczywie rzucili się na science fiction, sensacje, harlequiny i sprzedawane na chodnikach kasety. Czy kultura wysoka – establishment kultury oficjalnej – choć trochę się przez ostatnie lata otworzyła na zjawiska z zewnątrz?
Nie. Ona jest wyjątkowo uparta. Otwarcie to nie jej zasługa, a tylko pluralizacji rozmaitych ośrodków kultury. Nie można już, na szczęście, utrzymywać, że istnieje jedna kultura wysoka. Takim otwarciem jest choćby Krytyka Polityczna. Na początku wszyscy się potwornie śmiali z ich propozycji kulturowej, zwykle z dość parnasistowskich pozycji: co to w ogóle za literatura? Jak można tak chamsko mieszać literaturę z polityką? Toż to redukcjonizm godny Stalina! – i takie tam. Do dziś zresztą w środowisku polskich parnasistów uważa się, że wszystkie bez wyjątku propozycje literackie i teatralne Krytyki Politycznej to śmiech na sali. A to nieprawda. Krytyka Polityczna wylansowała parę Strzępka-Demirski, którzy są naprawdę dobrymi twórcami teatralnymi. Podobnie Żmijewski. Osobiście za nim nie przepadam, ale jest ciekawym twórcą. Dzięki nim też Sasnal zaistniał mocniej i to jest wielkie osiągnięcie tej formacji. Oczywiście poradziłby sobie i bez tego, ale tu stworzono mu bardzo mocny kontekst. Może to i wytwarza swoje wewnętrzne snobizmy, co, jak powiedziałam jest nieuchronne tam, gdzie robi się w żywiole ludzkim – ale też dzięki temu pojęcie „kultury wysokiej” trochę się rozmyło i zdemokratyzowało. Już nie można powiedzieć, że „Zeszyty Literackie” mają monopol na kulturę wysoką w Polsce.
Pisałaś też, właśnie przeciw dystynkcji, że najlepiej by było móc po prostu inteligentnie konsumować, bez niepotrzebnej snoberki „ucinać sobie miłe pogawędki przy piwie na temat poetyckich eksperymentów Stéphana Mallarmégo, przysłuchując się w tle równie odważnym formalnie brzmieniom Ziggy'ego Stardusta. Albo czytać Blake'a przy The Verve, a, jak kto woli, Hölderlina przy Rammsteinie”.
Pisałam, że marzę o syntezie i nadal uważam, że jest ona możliwa. Moim zdaniem, nowe pokolenie już nie postrzega różnicy między kulturą popularną i wysoką w kategoriach wojny. Oczywiście kultura popularna potrafi też sama się rozwarstwić. Nieprzypadkowo wywołałam Davida Bowie’ego jako tego, którego można by spokojnie postawić obok Stéphana Mallarmé. Bo on jest arystokracją w ramach kultury popularnej. Czy to by się udało z Britney Spears? Nie ręczę za to, ale kto wie... (Agata Bielik-Robson przygląda się stolikom wokół) Wystarczy spojrzeć, co ludzie tu czytają. Ktoś tam czyta „Chorobę na śmierć” Kierkegaarda (to chyba mój student), ktoś (widzę to na własne oczy!) „Rzut kością” Mallarmégo, a ktoś Philipa K. Dicka. A wszyscy ci ludzie na pewno nie mieliby nic przeciwko zabawie przy Britney Spears...