AGNIESZKA SWOIŃSKA: Pierwsza bajka?
JOANNA BATOR: O księżniczce na szklanej górze. Na górę wspina się dwunastu braci. Byłam ciekawa, co księżniczka tam robi.
Czesze złote włosy.
Wygląda pięknie i wygląda przez okno. Od robienia czegoś są bracia. Perwersja tej bajki polegała na tym, że księżniczka dostała się w końcu Głupiemu Jasiowi, poczciwcowi, niedojdzie.
Mogli wejść na szklaną górę, więc księżniczka równie dobrze mogła z niej zejść.
Tego nie było w planie. Mogłaby się pobrudzić, zepsuć. Skoro bracia już się do niej wspinali, po co się miała wysilać?
Ty jednak zeszłaś ze swojej szklanej góry. A raczej piaskowej, w Wałbrzychu, z której uciekłaś Ty i Dominika Chmura, bohaterka powieści „Piaskowa Góra” i „Chmurdalia”.
Wałbrzych leży w kotlinie otoczonej zalesionymi górami. Piaskowa Góra to niewielkie wybrzuszenie w jej w środku. Dziura w ziemi z ciasno zatrzaśniętym horyzontem – tak odczuwałam perspektywę, z której w dzieciństwie widziałam świat. Szersza panorama rysowała się tylko z dachu bloku, w którym mieszkałam. Tam zawsze wiało i gdy stałam na krawędzi, wyobrażałam sobie, że to żaglowiec, a ja stoję za sterem. Na dachu spotykałam pewnego chłopaka. Chciał zostać marynarzem. Wątły, naćpany marzyciel. Umarł młodo. Od czasu wyjazdu z Wałbrzycha w wieku 18 lat, żyłam w kilkudziesięciu miejscach. Najpierw stancje z wejściem przez garaż, potem kawalerki, mieszkania. Kiedyś była do wzięcia tania kawalerka na ul. Wałbrzyskiej. O, nie, pomyślałam, nie będę mieszkać na Wałbrzyskiej w Warszawie. Teraz już nie uciekam. Wałbrzych jest pięknie położonym miastem, pełnym niesamowitości. Tak widzę go dziś.
Twój punkt widzenia się zmienił, czy miasto?
Pamiętasz scenę z „Władcy pierścieni”, gdy hobbici wracają z wielkiej podróży do swojej gospody w Shire, o której tak marzyli? Siadają, rozglądają się i widzą już inne miejsce. Ale nie dlatego, że się zmieniło. To podróż zmieniła ich. Wałbrzych, do którego wracam, to kraina mojego dzieciństwa i licealnej młodości, a nie realne miasto na Ziemiach Odzyskanych. Piaskowa Góra została pomalowana na żółto, zielono, pomarańczowo, ale w mojej pamięci żyje tamta sprzed lat, szara jak Tokio. Są nowe lokale, sklepy. Ja pamiętam kawiarnię Kryształową. Zasłony z poliestru, dym, że można siekierę powiesić, w gablocie krem sułtański podeszły wodą. Ja i Viola na wagarach, palimy Carmeny i toczymy pojedynek na wiersze. Została nostalgia.
Na pewno nostalgia?
Rodzaj tęsknoty, który rodzi się z gniewu, potrzeby zrozumienia i empatii. Nie nostalgia wobec tego, co było, ale smutek w obliczu faktu, że wszystko mija, że nie zdąży się znaleźć sensu i umarli ci, którzy mogli w tym pomóc. Wałbrzych, Piaskowa Góra, to moja pierwsza ojczyzna. Pejzaż wpisany w umysł, w ciało. Żeby zrozumieć jakieś miejsce, trzeba do niego wrócić.
Joanna Bator
urodziła się w 1968 roku w Wałbrzychu. Autorka prac naukowych, esejów, powieści i opowiadań. Publikowała w „Gazecie Wyborczej”, „Twórczości”, „Czasie Kultury”, „Tygodniku Powszechnym”, „Kulturze i społeczeństwie”, „National Geographic” i „Voyage”. W 2009 roku wydała powieść „Piaskowa Góra” (nominowaną do Nagrody NIKE 2010, nagrodzoną w konkursie Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek), w 2010 jej kontynuację, „Chmurdalię” (nominacja do Nagrody NIKE 2011). Jej zbiór zapisków antropologicznych o Japonii pt. „Japoński wachlarz” (wyd. 2004) otrzymał Nagrodę im. Beaty Pawlak. Biega na długich dystansach. Wykłada w Polsko-Japońskiej Wyższej Szkole Technik Komputerowych w Warszawie na Wydziale Kultury Japonii. Obecnie przebywa na stypendium w Tokio.
Ale najpierw wyjechać.
Byłam w drodze przez 20 lat. Najpierw Wrocław, gdzie po krótkim epizodzie teatralnym studiowałam kulturoznawstwo. Tam miałam pierwsze własne mieszkanie i pozór rodzinnej stabilizacji. Porzuciłam je po kilku miesiącach. Potem studia doktoranckie w Warszawie. Tułaczka po cudzych domach, wynajmowanych pokojach. Po doktoracie lata naukowych pobytów w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych, Japonii. Przyjemność życia w miejscach tak różnych od Wałbrzycha.
Chciałaś się gdzieś zakorzenić?
O nie, tylko bez takich, bez zakorzeniania się.
Zawsze nomadycznie?
Czasem odwiedzam domy, jakich nie znałam w dzieciństwie. Pełne przeszłości, z ogrodami pielęgnowanymi od pokoleń, biblioteką po dziadku, inkrustowanym sekretarzykiem po prababce. Domy z historią pieczołowicie przechowywaną, pełne pamiątek i pamięci. Gdyby takie miejsce było częścią mojej genealogii, może nie byłabym nomadką. Wychowałam się w domu z wielkiej płyty, a jedyne „antyki” to były poniemieckie przedmioty, które zostały w mieszkaniu zajętym w Wałbrzychu przez moich dziadków ze strony ojca. Nigdzie nic mnie nie trzyma i nauczyłam się z tym żyć, czerpać z tego siłę. Ale jestem Polką-nomadką. W Polsce jak nigdzie indziej czuję, że moja osobista opowieść łączy się z opowieściami otaczających mnie ludzi. Życie w podróży sprzyja postawie obserwatorki, a w Polsce mam coś w rodzaju poczucia odpowiedzialności.
Wobec...?
Wobec czytelników moich opowieści. Jeden z moich ulubionych pisarzy, Haruki Murakami, powiedział kiedyś, że on, jako pisarz, czuje odpowiedzialność tylko w tym sensie, że stara się dawać ludziom dobre historie. Rozumiem dobre historie jako takie, które służą zrozumieniu, a nie rozrywce i pokrzepieniu. Nawet jeśli to, co domaga się zrozumienia, jest gorzkie, ohydne i zaśmierdłe.
W „Piaskowej Górze” w ironiczno-czułej wiwisekcji próbujesz zrozumieć życie blokowiska w PRL-u, z meblościanką, telewizorem, kryształami, portretem papieża, wekami...
Tworzę obraz życia na Piaskowej Górze z mikrohistorii ludzi i przedmiotów. Moja pamięć pełna jest PRL-owskich drobiazgów, słów, które wyszły z użycia, smaków i zapachów, które składają się na życie państwa Chmurów i ich sąsiadów na Babelu. Myślę, że brak narracji rodzinnej narodził we mnie taką pamięć drobiazgów, durnostojek, z których dopiero można coś ulepić, własną opowieść-bricolage. Pragnienie zrozumienia tej, która opowiada w moich powieściach, rozgrywa się między empatią i czułością, jaką żywię dla swoich bohaterów, a gniewem, którego medium jest Dominika.
Gniewem na co?
Na los (możemy to też nazwać Historią), który tych biednych ludzi wyrwał i rzucił na obcą ziemię. Na to, że dostali nadzieję na lepsze życie, a wkrótce wielu z nich pozbawiono nie tylko godności, ale nawet szansy na schabowego, i jeszcze raz zostawiono na lodzie. Na kierat, w którym kobiety z pokolenia mojej mamy harowały miedzy pracą etatową a kuchnią, nie pytając, nie kwestionując swojego miejsca, bo nie miały języka, w którym mogłyby to zrobić. Na bajki o królewnach na szklanej górze. Na perwersyjne marzenie o niemieckim mężu, żywione przez kobiety, którym hitlerowcy całkiem niedawno wytłukli całe rodziny. Na to, że córki dorastały bez pozytywnych wzorów kobiecości, bo w domu były poświęcające się matki, w szkołach romantyczne niemoty i siłaczki, w kościele Matka Boska, a poza tym – dziwadła i dziwki. Myślę, że stąd wzięła się moja obsesja genealogii, obsesja odnajdywania cudownych prababek i szalonych ciotek, które robiłyby coś innego niż uważano, że powinny robić.
Takie Ciocie Herbatki odnalazłaś w genealogii swojej rodziny, czy musiałaś je skonstruować?
Nie mam, niestety, dużej rodziny, nigdy nie utrzymywaliśmy zażyłych kontaktów z wujkami, kuzynkami, nie znam wielkich przyjęć świątecznych. Byli moi rodzice, dużo młodsza siostra i ja. Ten genealogiczny gąszcz, który tworzę w „Chmurdalii” – z Ciociami Herbatkami, Sarą, Grażynką, melancholijnym fotografem z Kamieńska – to moja rodzina z wyboru. Nikt oprócz mnie nie interesował się przeszłością. Pokolenie moich rodziców było zorientowane na przyszłość – za nimi była wojna i powojenna nędza, przed nimi lepsza przyszłość dla dzieci. Historia Wałbrzycha była historią „złych innych”, Niemców. Cóż oni mogli obchodzić przesiedleńców? Próba włączenia przeszłości Wałbrzycha we własną opowieść to naturalny gest dla trzeciego pokolenia na Ziemiach Odzyskanych. Zastanawiam się, kiedy poczuję się zmęczona Wałbrzychem.
Następna książką będzie kontynuacją „Chmurdalii”?
Nie. „Chmurdalia” zamyka losy Dominiki Chmury. Jednak znów wracam w okolice Wałbrzycha. Akcja mojej nowej powieści rozgrywa się wokół Zamku Książ. To jedno z najbardziej tajemniczych, nasączonych historią miejsc na tamtych ziemiach. Zamek, pod którym rozciągają się i rzeczywiste, i wyobrażone podziemia, korytarze, lochy, skarb Hitlera, bałkańskie złoto...
Bursztynowa komnata…
Oczywiście że jest.
Zamek, lochy, Adolf Hitler, Wałbrzych… Co to będzie za książka?!
Wałbrzyski gotyk obyczajowy. Taką wymyśliłam dla niej kategorię.
Zupełnie nowi bohaterowie?
Po dwóch powieściach wiem już, że mam typy bohaterów, którzy będą powracać. Główna bohaterka powieści, którą piszę, Alicja, jest taka, jaka mogłaby stać się Dominika Chmura. Jest silna, bezkompromisowa, bardzo niezależna.
Dobrze już znasz swoich nowych bohaterów.
Zaczęłam pisać w momencie, kiedy wiedziałam już, czego mogę się po sobie spodziewać. Ale kto wie, co będzie dalej? Najbardziej interesują mnie książki, które właśnie piszę, albo dopiero chcę napisać. Te, które poszły w świat, już do mnie nie należą. Obserwuję je z daleka. Nie jestem dla nich zaborczą matką. Skupiam się na nowym wyzwaniu. Teraz mam ochotę siedzieć i pisać o Alicji, jej pokrętnej genealogii, utraconej siostrze, i Zamku Książ.
I dobrze się tu siedzi na peryferiach Warszawy?
Mam blisko las, żeby po nim biegać, i trasę wzdłuż Wisły, żeby jeździć na rowerze, przez sady jabłoniowe aż do Góry Kalwarii. I mój ulubiony lokal, bardzo elegancki, Klubokawiarnia Pod Sosnami w Powsinie. To jedyny warszawski lokal, w którym bywam. W dni powszednie przychodzą tam sami emeryci. Panowie grają w szachy pod brzozami, panie opalają się w bieliźnie, chrupią ogóreczki małosolne. Latem w muszli koncertowej można trafić na taką atrakcję jak Tercet Egzotyczny.
Cztery lata w jednym miejscu… Nie zasiedziałaś się?
Zasiedziałam i dlatego pobędę teraz w Japonii.
Świat Piaskowej Góry to świat kobiet. Mężczyźni umierają, znikają, są w pracy, fizycznie ich nie ma.
W pierwszym pokoleniu przesiedleńców, pokoleniu moich babć, nie było wielu mężczyzn. Nie znałam swoich dziadków. Jeden zmarł, kiedy byłam małym dzieckiem. Tak niewiele po nim zostało: pamięć pudełeczka, w którym trzymał papierosy, jakiś spacer z moją ręką w jego dłoni. Duże uszy z kępkami włosów. Drugi zginął w obozie w Majdanku, zanim urodziła się moja mama. Zostało po nim jedno nieudane zdjęcie, na którym nie sposób już rozpoznać twarzy. Dziadek na tej fotografii jest młodszy ode mnie. Przeciętni ojcowie w moim dzieciństwie nie zajmowali się wychowywaniem córek. Byłyśmy dziewczęcone przez mamy.
Dominika Chmura ma jeszcze babcię.
PRL-owskie babcie to zapomniane bohaterki tamtych lat. Wielu moich znajomych było wychowywanych właśnie przez babcię. Moja wałbrzyska zmarła, gdy byłam młodą dziewczyną. A dopiero dziś wiedziałabym, jak i o co ją zapytać.
Odziedziczyłaś po niej album ze zdjęciami, tak jak Twoja Dominika po swojej babci?
Odziedziczyłam pusty. Starodawny, oprawiony w skórę album z metalowymi okuciami. Myślę, że jest poniemiecki, znaleziony w piwnicy albo na strychu domu, w którym zamieszkali moi dziadkowie. Wyobrażam sobie, jak niemiecka rodzina z tego mieszkania pakowała się i jakaś kobieta w pośpiechu wyjmowała zdjęcia, bo album był za ciężki, by go zabrać.
Album w Twoich książkach nie jest pusty.
Są w nim fotografie obcych ludzi, które w „Piaskowej Górze” babcia Halina włącza w zmyślone opowieści rodzinne, by karmić nimi wnuczkę. Potem Halina wkleja do albumu wizerunki swojej prawdziwej rodziny, na koniec własny portret. W „Chmurdalii” album trafia do Dominiki, która zaczyna rozumieć, że te niebywałe opowieści o hrabinie Wielkopańskiej to ważna część jej tożsamości. Pokrętna, fantazmatyczna genealogia mieszańca.
Przychodzi jednak czas na wyzwolenie się z cudzych opowieści, stworzenie własnej.
Główny komunikat w moim procesie socjalizacji brzmiał: miłe i grzeczne dziewczynki spotka nagroda. Do końca podstawówki byłam wzorową uczennicą z kitkami i białym kołnierzykiem. Prymuską. Szybko zauważyłam, że model księżniczki na szklanej górze przestaje działać, gdy zadaje się pytania, których nie ma w podręczniku. Zaczęły się poszukiwania po omacku. W liceum – good girl gone bad. Z trudem zdawałam z klasy do klasy, miałam nieodpowiednie sprawowanie, wagarowałam. Dziś rozumiem treść tego komunikatu, w który były wpisane dobre intencje rodziców, mocno przekonanych, że pisany jest mi sukces, i ich bezradność związaną z faktem, iż nie wiedzieli, jak wychowuje się silne, asertywne i szczęśliwe kobiety. Mało kto wie. Pomyślałam o moich rodzicach, gdy przeczytałam, jak Pilch w swoim felietonie pogłaskał mnie za literacki talent, a zganił za pewność siebie. Nadal kobiety, które mówią pełnym głosem, nie mizdrzą się i nie krygują, uważa się za zarozumiałe, przemądrzałe i niekobiece.
Jak przebiegał proces emancypacji?
Pierwsze moje gesty emancypacyjne to było ryzykanctwo, testowanie, na ile świat jest rzeczywiście niebezpieczny dla dziewczynki. Robiłam „wagę” na dachu wieżowca, wypływałam daleko w morze, które kusi mnie do tej pory. Wikłałam się w czaso- i energochłonne związki. Potem szczęśliwie poszłam na studia i była Wirginia Woolf, feminizm. Częścią wyposażenia miłej i zdolnej dziewczynki miało być wykształcenie, ale rozumiane instrumentalnie jako narzędzie awansu społecznego. Sama musiałam odkryć to, co jest jego istotą – samokształcenie jako emancypację, czy emancypację dzięki samokształceniu. Nagle okazało się, że jest mnóstwo dziewczyn, kobiet, które też są gniewne i dają sobie do tego prawo. Chcą zejść ze swojej góry. Że są siostry. Później były studia doktoranckie i psychoanaliza. Te dwa bardzo silne języki, feminizm i psychoanaliza, pozwoliły mi opowiedzieć swoją historię, historię mojego miejsca, czasu, relacji z najbliższymi w nowy sposób. Wtedy ruszyłam w drogę.
Dla wielu ludzi emancypacja to trudny i bolesny proces. Ale Twoja Dominika nie miota się w tęsknocie ani poczuciu winy.
W „Piaskowej Górze” jednak o włos unika powtórzenia losu matki, do czego zawiodłaby ją miłość do Adasia, która miała być od Jadzi ucieczką. Omal nie ginie „zadziobana” przez swoich. Dominika szybko uświadamia sobie, że nie jesteśmy przypisani do jednego miejsca i jednej opowieści. Przeczuwa, iż jej inność jest zapowiedzią niesamowitego genealogicznego gąszczu, który czeka na odkrycie. Ja długo czułam się związana, przytłoczona mieszaniną tęsknoty i poczucia winy, że ta pierwsza nie jest silna na tyle, bym częściej wracała na Piaskową Górę. Całe lata trwała u mnie dekonstrukcja i rekonstrukcja takich kultywowanych w domu rodziców tradycji jak na przykład Boże Narodzenie. Choinki ekstrawaganckie i sushi zamiast śledzia w śmietanie – przeszłam różne fazy do momentu, gdy zrozumiałam, że ateistka ma święte prawo odpuścić sobie ubieranie drzewka, darować życie karpiowi i polecieć zamiast tego wszystkiego gdzieś, gdzie jest ciepło.
A rodzice?
Oni wiedzą, że jestem fiksum-dyrdum. Ja widzę pod „rodzicami” ludzi ukształtowanych przez społeczne, polityczne i kulturowe doświadczenia, i staram się ich zrozumieć. Moja mama na przykład oprócz tej roli, w której poznałam ją najlepiej, była nauczycielką lubianą przez uczniów, w młodości uprawiała sport i świetnie biegała, nie lubi gotować, ale uwielbia zajmować się ogrodem, jest wojenną półsierotą. W wieku 17 lat z tekturową walizką wyjechała ze swojej wioski w centralnej Polsce na studia do Wrocławia. W jej rodzinie to była wielka ekstrawagancja i zadziwiająco podobna do tego, co potem ja robiłam.
Zmienia się nie tylko Twój stosunek do rodziców, ale i do własnych bohaterów. W „Piaskowej Górze” Jadzia Chmura, matka Dominiki, jest postacią groteskową, traktowaną ironicznie. W „Chmurdalii” masz dla niej dużo czułości, zrozumienia.
Chciałam pokazać dynamikę relacji matka – córka. Najpierw Dominika jest przytłoczona przez opowieść Jadziną. Matka wszywa córce własne marzenia o ślubie na biało. Dziecko nie chce, wierzga, tryska jadem. Matka jest silna, córka to ludzki podrostek bez żadnego oparcia w tym, co swoje. Potem Dominika rusza w drogę, zyskuje siłę i ma już własne opowieści, które sączy w ucho Jadzi. Jadzia zaczyna pękać, w jej skorupie pojawiają się szczeliny, a przez nie sączą się obce słowa, zapachy, smaki, inna muzyka.
Kobiecie, która kocha Seweryna Krajewskiego, podarować kasetę z fado, jakieś „fiksum-dyrdum”.
I Jadzia odnajduje w portugalskiej pieśni melancholię swojej piaskowogórskiej duszy. Córka ruszyła ją z miejsca. Jadzia już nie jest ta sama, a gdy ubliża jej matka księdza Adasia, uświadamia sobie, że jest mieszańcem jak córka i staje w obronie swojej nowej tożsamości jak lwica. Gdy to pisałam, uświadomiłam sobie coś ważnego w rodzinnej historii, czego nie widziałam wcześniej, bo ukryte było pod nadopiekuńczością mojej mamy. Jej odwagę. Determinację. Zobaczyłam chudą siedemnastolatkę z czarnymi kędzierzawymi włosami, która z uporem forsowała swoją wizję życia. Mieszkała w niezwykłej biedzie w akademiku. Kilkadziesiąt dziewczyn, wielka zimna sala przedzielona rzędem szaf. Teraz jest tam elegancki dom handlowy Renoma. Kupowały sobie z koleżanką obiady na pół i jednego dnia moja mama jadła zupę, a koleżanka drugie danie, następnego dnia – na odwrót. Na końcu jej wizji był dom z ogrodem. I jest. Wymyśliła sobie to wszystko i zrealizowała. Coś jednak sprawiło, że mimo tej historii awansu i sukcesu, przedstawiała mi świat jako miejsce pełne niebezpieczeństw, a nie możliwości. Jakby zawsze istniała groźba, że skądś wyskoczy Leokadia Wawrzyniak i rozedrze paszczę, że przyjdą jacyś Oni i odbiorą. Tym, co uważam za cenne rodzinne dziedzictwo, była wyniesiona z domu postawa wobec słabszych, którą określiłabym jako emocjonalną lewicowość, choć oczywiście nie był to dom, w którym odbywały się dyskusje na miarę „Krytyki Politycznej”. Moi rodzice mieli poczucie pewnego uprzywilejowania, poczucie, że udało im się coś osiągnąć. Myślę, że pomagając tym wszystkim wyśmiewanym uczniom, otyłym uczennicom, szykanowanym studentom, spłacali jakiś dług.
Powiedziałaś, ze Twoi rodzice byli sportowcami. Stąd pasja biegania?
Wychowywałam się częściowo na stadionach, a gdy padało, w magazynkach ze sprzętem sportowym. Gdy byłam mała, moi rodzice pracowali jako trenerzy, jeździłam z nimi na obozy sportowe. Jako młoda dziewczyna nie cierpiałam tego: śmierdzące dresy, wiecznie zepsute prysznice, pot. Jednak miałam do biegania wrodzony talent. Bez przygotowania pobiegłam na szkolnych zawodach i wygrałam. Ale wtedy nikomu nie dało się mnie zmusić do trenowania. Przez całe liceum miałam zwolnienie z WF-u z powodu różnych wyimaginowanych dolegliwości. Biegać zaczęłam dopiero po trzydziestce.
Zdrowy tryb życia?
Raczej hybrydyczne połączenie zdrowego ciała i ducha lubiącego grzebać się w obrzydliwościach. Kiedy byłam na stypendium w Japonii, nagle poczułam, że moje ciało chce biec. Spróbowałam, czy jeszcze potrafię. Potrafiłam. Rozpędziłam i gnałam pod kwitnącymi wiśniami wokół parku Senzoku Ike. Nie mogłam przestać i czułam, jakbym miała zaraz odlecieć. Bez specjalnie długich treningów mogę przebiec półmaraton. Nie zniechęca mnie ani upał, ani deszcz. Z biegania czerpię niesamowite poczucie mocy. Na tym etapie życia w mojej cielesności interesuje mnie wytrzymałość i siła. I to, żeby w następnym biegu ulicznym pobiec szybciej niż moja koleżanka Paulina. Zawsze podobali mi się tylko bardzo wysportowani mężczyźni, a teraz zastanawiam się dodatkowo, czy potrafią dobrze biegać. Czy daliby radę w maratonie? Biegam już ładnych parę lat, ale nadal uważam to za swoje wielkie egzystencjalne odkrycie.
Cały czas jesteś w ruchu, biegasz, podróżujesz, przeprowadzasz się z miejsca na miejsce. Da się tak budować trwałe relacje?
Relacje w podróży są opozycją wobec relacji domowych, klaustrofobicznych i wiążących. Nie mam serca do związków i bycia związaną, nie chce mi się ani budować domu, ani sadzić drzewa, ale dobrze mieć towarzysza podróży. Bohaterowie „Chmurdalii”, Sara, Dominika, Grażynka, Małgosia, Ivo, Dimitri są sobie bliscy, ale w każdej chwili mogą ruszyć każde w swoją stronę, by znowu spotkać się gdzieś, kiedyś. Nie są od siebie uzależnieni. Nie muszą dla siebie z niczego rezygnować.
Ale tworzą swoistą rodzinę.
Rodzina, jak mówi Claude Lévi-Strauss, nie jest faktem naturalnym. Dominika stworzyła sobie rodzinę możliwie najbardziej różną od tej, którą znała z dzieciństwa. To jest rodzina, w której ma męża – brata (Ivo), kochanka (Grek Dymitri), siostry – przyjaciółki (Małgosia i Sara). Na koniec dołącza do tej rodziny zdziwiona tym wszystkim matka, Jadzia. To nie jest rodzina z krwi, tylko rodzina z wyboru, w której wszyscy członkowie dają sobie wolność. Utopijna, ale piękna jako ideał, do którego można dążyć. Nikt nie jest samotną wyspą, a jeśli już trzeba być wśród innych – róbmy to pięknie.
W „Chmurdalii” opowieść Dominiki zostaje poszerzona o szereg mikrohistorii ludzi, których spotkała w swojej wędrówce. I ostatecznie wszystkie te opowieści łączą się, zazębiają w najmniej spodziewanych miejscach, jak choćby wokół historii nocnika Napoleona, który wędruje z rąk do rąk z Kamieńska do Nowego Jorku, by w końcu stać się doniczką i wrócić do rodziny Dominiki.
Nocnik Napoleona jest groteskowy, intymny – to bardziej object niż przedmiot. Pełni wiele funkcji. Między innymi jest kpiną z patosu, którego nie znoszę. Podważa patos wiary w przeznaczenie i inne siły wyższe, a także wystawia na pokaz patos polskiej wersji legendy napoleońskiej i samego Napoleona. Po drugie, nocnik Napoleona łączy wątki i służy mojej intelektualnej zabawie w testowanie formy narracyjnej. W „Chmurdalii” każdy ma prawo do własnej opowieści. Opowiedzieć, jak to było… Każdy zmaga się z tym na swój sposób. W momencie, gdy bohater znajduje właściwą formę, opowieść nakręca się, trafia na nocnik Napoleona i dzięki niemu łączy z innymi, pokrewnymi opowieściami. Ubiegłoroczny laureat Nagrody im. R. Kapuścińskiego, Jean Hatzweld, w cyklu wspaniałych, mądrych książek dotyczących ludobójstwa w Rwandzie w 1996 roku, oddaje głos i ofiarom, i katom. W pojedynku między tymi opowieściami wyłania się prawda. Bardzo do mnie przemawia taki sposób pisania.
Ty dajesz głos nawet Tadeuszowi Krukowi, fryzjerowi z miasteczka Kamieńsk, który – jako więzień obozu – z rozkoszą golił kobiety, wycinał im na łonie swastykę, i o ile pozostałych jedenastu fryzjerów „cięło, by przeżyć”, fryzjer z Kamieńska „żył, by ciąć”.
Ta postać wyrasta z mojej własnej mikrohistorii, wstrząsającego, niezwykle silnego doświadczenia, jakim była wizyta w Oświęcimiu. Zapamiętałam włosy. Skłębione włosy, które są czymś tak delikatnym i tak trwałym zarazem. Martwe i żywe. Ten obraz wraca. I zapach. Miałam 12 lat.
W wieku 12 lat byłaś w Oświęcimiu?!
Byłam na obozie sportowym w górach, który prowadził mój tata. Zorganizowano wycieczkę do Oświęcimia. Są miejsca, które każdy powinien zobaczyć za młodu, by mogły zapaść głęboko w pamięć jeszcze nieznieczuloną. Pochodzę z kraju, w którym zaledwie kilkadziesiąt lat temu spalono parę milionów ludzi. Dla mnie jest to problem. Gdy badam genealogię Tadeusza Kruka, widzę, że ta mroczna postać wyrosła właśnie z tego przeżycia, chociaż pisanie o nim nie było w pełni racjonalne i świadome. Na ten straszny obraz ludzkich włosów nałożyła się kolejna warstwa przeżyć. Mam na myśli miasteczko Kamieńsk – leży w pobliżu wioski, z której pochodzi moja mama. Gdy jeszcze żyła moja prababcia, do Kamieńska jeździło się na targ.
Na przykładzie tego miasteczka oraz żyjących w nim „żydowskich krawców, cieśli, nosiwodów, sklepikarzy, handlarki i fotografów, kowali i piekarzy”, pokazujesz w „Chmurdalii” los polskich Żydów.
W Kamieńsku przed wojną połowę mieszkańców stanowili Żydzi. Fascynowała mnie tam zawsze inna zabudowa od tej, jaką znałam z Wałbrzycha. Niskie, przylegające do siebie domki, kocie łby. Mówiono mi, że są to domy po Żydach. Pamiętam dojmujące uczucie braku, nieobecności, przerażającej i pociągającej jednocześnie. Domy po Żydach. A więc był jakiś Inny. A teraz go nie ma. Co mnie z nim łączy?
W Wałbrzychu przed wojną też był jakiś Inny. Dlaczego ten żydowski brak jest boleśniejszy od niemieckiego?
Mówiło się: poniemieckie domy, poniemiecka kopalnia, poniemieckie łóżka, poniemieckie szafy. Mówiło się: Szkopy, Niemcaszki, Hitler kaput. To był Inny wygnany w słusznej sprawie – taki był oficjalny komunikat. Został wygnany, bo był zły. Z wyjątkiem niemieckich kandydatów na mężów – ci byli dobrzy i pożądani, bo mieli marki i samochody w kolorze srebrny metalik. Zniknięcie inności żydowskiej otoczone było tajemnicą i grozą. Byli obcy i swoi zarazem, niesamowici w sensie, jaki temu słowu nadał Freud.
Tadeusz Kruk, fryzjer z Kamieńska, świetnie radzący sobie w Majdanku, reprezentuje w Twojej opowieści przerażające i zarazem perwersyjne zło.
W „Chmurdalii” zło jest tłem każdej historii. W tle historii Dominiki jest zło Holokaustowe. W tle historii amerykańskiej przyjaciółki Dominiki, Sary, jest zło kolonializmu i niewolnictwa, ojciec Iva sympatyzuje z Ku-klux-klanem. Natomiast Tadeusz Kruk reprezentuje zło, według mnie potwornie niebezpieczne, codzienne, które jest gdzieś tutaj, o które ocieramy się łokciem w autobusie. Zło, które tkwi w takim sobie zwykłym faceciku z Kamieńska albo w plującym jadem anonimowym autorze postów w sieci. Nie wiemy, do czego takie zło jest zdolne, dopóki nie trafi się okazja, by mogło rozkwitnąć.
Na szczęście to zło wcielone trafia na Ciocie Herbatki, bliźniaczki-niebliźniaczki, które je mordują.
Bliźniaczki, nie mylić z bliźniakami, to moja obsesja. Dominika też miała siostrę – bliźniaczkę, która urodziła się martwa. Ja zawsze odczuwałam bolesny brak bliskiej siostrzanej relacji. Gdy wyjechałam z Wałbrzycha, moja siostra miała 10 lat. Potem ona wyjechała z Polski. Bardzo trudno zbudować siostrzany związek na odległość, rzadko się widujemy. W pobliżu mojego biurka stoi fotografia, którą dostałam od nieżyjącej już przyszywanej cioci z Grodna. Na zdjęciu są dwie kilkuletnie dziewczynki. Bliźniaczki. Jedna wygląda jak uosobienie życia, druga – jak cień. Jest niewyraźna, zamglona. Ciocia wiedziała tylko, że ta niewyraźna dziewczynka później umarła. Ten wizerunek promienieje magiczną energią. Ciocie Herbatki symbolizują siłę siostrzeństwa.
To pewnie stąd mikrohistoria z „Chmurdalii” o fotografie z Kamieńska, Ludku Borowicu, który fotografuje śmierć, bo jeśli ktoś na zdjęciu wychodzi mu nieostro, po jakimś czasie umiera.
Kto wie, może to melancholijny fotograf z Kamieńska jest autorem zdjęcia moich bliźniaczek? W „Piaskowej Górze” też pojawiają się tajemnicze siostry , z którymi romansuje Janek Kos. Wróciły do mnie w „Chmurdalii” w postaci Cioć Herbatek. Nie wiemy, skąd się właściwie wzięły. Nie mają genealogii. Wiemy tylko, że pojawiają się po to, by połączyć różne historie, nadać im znaczenie, że mają moc transformacji, bo zamieniają się w Syreny. A potem znikają.
Dla Dominiki Ivo, jej maż – brat, homoseksualny cukiernik, staje się „odnalezionym bliźniakiem”.
Scena, w której Dominika spotyka Iva, jest trawestacją sceny z „Odysei”, w której Odys spotyka Nauzykaę. Ivo – tak czuje to Dominika – wygląda tak, jak mogłaby wyglądać jej zmarła siostra Paulina. Jest tak samo chudy, ma takie samo – jakby powiedziała Jadzia – „fiksum dyrdum na głowie i w głowie”.
Konstruujesz tożsamość przez nieobecność Innego, przez brak.
Ten brak jest we mnie. Zawsze był jakiś Inny, który znikał, zostawiał cień. Zawsze był jakiś inny, który kusił, prosił o zrozumienie, a nie dawał się zrozumieć do końca. Moja osobista bliźniaczka, Niemcy, których wypędzono, Żydzi, których spalono. Do tego zatarte, niejasne ślady w rodzinnej genealogii. I Babel, jakim stał się Wałbrzych po wojnie, gdzie ludzie mówili różnymi językami, mieli odmienne obyczaje, a mieszkali przez ścianę. Doświadczenie inności to pierwszy rozpoznawalny ślad w konstruowaniu mojej własnej tożsamości. Tożsamości mieszańca z Wałbrzycha. Stąd też pewnie intelektualna sympatia do psychoanalizy, w której tożsamość człowieka jest konstruowana przez istotowy brak wpisany w „ja” i przez próbę poszukiwania sensu.
W jaki sposób?
Kiedy myślałam o Innym, zawsze go uzewnętrzniałam. Pamiętam swój pierwszy dziecięcy fantazmat: Cyganie z ulicy Pocztowej w Wałbrzychu. Wtedy, być może nadal się to robi, straszono dzieci Cyganami, których teraz zwiemy Romami. – Jak nie będziesz jadła, to przyjdą Cyganie i cię zabiorą – mówiła moja babcia i zachęcała mnie do kolejnej łyżki barszczyku czerwonego jak krew.
Miałam powtarzający się w dzieciństwie sen, że Cyganka goni mnie wokół samochodu, a potem wrzuca do wora.
Cyganki w długich spódnicach, połyskujące złotymi kolczykami, wydawały mi się piękne. Nie jadłam i czekałam, aż w końcu mnie zabiorą! Marzyłam o wędrówce z cygańskim taborem, o tańcach w kwiecistej spódnicy przy ognisku. Wszystko było lepsze od braku opowieści. Gdybym była bardziej naiwna, pewnie uległabym fantazmatowi Żydówki i uwierzyła w mit, że bycie Żydówką wszystko załatwia: daje mocną tożsamość, historię.
Dominika Chmura ma żydowskie korzenie.
Tak, ale ona powtarza mój gest niepoddawania się fantazmatycznej pokusie. Mogłaby przecież pojechać do Passadeny, gdzie żyją dzieci i wnuki jej żydowskiego dziadka, stać się częścią rodziny. Ale nie. Dominika akceptuje tę żydowską część swojej tożsamości i rusza dalej. Nie ma monolitycznej tożsamości. Jest mieszańcem z Piaskowej Góry. Ciekawe, że „mieszaniec” nie ma formy żeńskiej.
Opowieści Innych, których spotyka się w podróży, mogą zapełnić ten brak monolitu?
Nie jesteśmy przypisani do jednej historii jak chłop pańszczyźniany do ziemi. Możemy się oderwać jak bohaterki „Chmurdalii”, odlecieć. Tożsamość rozumiem narracyjnie i tak ją odczuwam. Dzięki spotkaniom z ludźmi i książkami mamy szansę wciąż na nowo opowiadać o sobie, relacjach z najbliższymi, wciąż inaczej.
Zarówno Polskę, jak i Japonię, o której pisałaś przed „Piaskową Górą”, opisujesz z perspektywie gaijina – obcego. Co jest łatwiejsze: bycie Innym w Polsce, czy w Japonii?
Japonia po prostu mniej mnie obchodzi niż Polska. Jest dla mnie miejscem, do którego uciekam, gdy nie mogę już wytrzymać w Warszawie. W Japonii żyję otoczona obcym językiem w niszy polskiej albo angielskiej mowy. To, co potencjalnie irytujące, raczej mnie dziwi, skłania bardziej do badań niż boli. Czasem niełatwo być Japończykiem, ale dobrze jest być Europejką w tym kraju czystych miast, wspaniałych kolei i uprzejmych ludzi. Japonia jest cudownie cywilizowana, bezpieczna i komfortowa, ale nigdy nudna. Na co dzień dostarcza mnóstwa różnego rodzaju wrażeń, na czele z kulinarnymi. Idealne miejsce, by uciec. Nawet wielkie trzęsienie ziemi 11 marca 2011 roku mnie nie wypłoszyło. Patrzę na deszcz i piszę o Polsce. Wokół są Japończycy, ciekawi, ale dalecy. A ten bliski, polski Inny, jest wrośnięty we mnie, wczepiony pazurami, językiem, zapachem.
Nie dałoby się go wyrwać?
Nie chcę go wyrywać. Chcę zrozumieć.
Nie masz czasem ochoty?
Kiedy zaczyna mi doskwierać w Polsce poczucie obcości, wkurzać smród w autobusach i mediach, a nie mogę wyjechać, włączam opcję badawczą. Każdy umysł ma skłonność do uproszczeń. Codziennie z tym walczę. Nie rozumiem czegoś? Irytuje mnie? Budzi agresję? Jadę w teren, by przyjrzeć się temu z bliska. Jedną z najbardziej niesamowitych podróży ostatnich lat była wyprawa na XVII Spotkanie Rodzin Radia Maryja na Jasnej Górze w Częstochowie. To wtedy znalazłam kapliczkę Matki Boskiej z Barbie, zdjęcie i opowieść, o której jest w „Chmurdalii”.
Byłaś wcześniej na pielgrzymce?
Nie. Po komunii rozstałam się z kościołem. W rodzinie tylko moja prababcia, zwana Babcyjką, udawała się co jakiś czas na pielgrzymkę. Latem odwiedzaliśmy Babcyjkę. Przechodzącym przez wioskę pielgrzymom dawaliśmy owoce, wodę. Szedł tłum ludzi, niby przyjazny rozśpiewany, a jednak jakoś mnie przerażał. Podobnie czułam się, gdy umarł Jan Paweł II, a ja przedzierałam się w Warszawie przez tłum żałobników ze świeczkami. Żadna emocja nie łączyła mnie z tym tłumem, bo nie płakałam po papieżu, ale jednocześnie był to tłum, który napierał na mnie cieleśnie – i narracyjnie. Gdy rok temu pojechałam na Jasną Górę, dech mi zaparło od dojmującego poczucia swojskości i obcości.
Jednocześnie?
Miałam wokół siebie swój język matczyny, ojczysty. Widziałam stoiska z książkami w swoim języku. Poukładane według klucza: masoni, Żydzi, kobiety.
Uzupełniłaś bibliotekę?
Jedną z książek o kobietach wzięłam do ręki, otworzyłam na chybił trafił. Było tam napisane, ze kobieta jest jak róża z kolcami. Dalej nie czytałam. Rozdawano też małe moherowe bereciki robione na szydełku. Nadal mam kilka.
O, autoironii się nie spodziewałam po tym środowisku.
Doceniłam. Ale tym, co poruszyło mnie najbardziej, było kazanie pewnego biskupa. Nie pamiętam nazwiska. W kazaniu, napisanym jak wypracowanie przemądrzałego licealisty, biskup ten, z powodów bliżej mi nieznanych, postanowił rozprawić się z Bertoldem Brechtem.
Co?
Tak, z Bertoldem Brechtem. I udowadniał, jak zła i szkodliwa jest jego literatura. Posługiwał się słowami, których użycie było głębokim, bolesnym brakiem szacunku dla zgromadzonych tam ludzi. Mieli święte prawo ich nie rozumieć. Tak samo, jak mieli święte prawo nie wiedzieć zbyt wiele, albo nawet nic o Bertoldzie Brechcie. Moja Babcyjka nie czytywała przed snem „Kariery Artura Ui”, nie widziała żadnej inscenizacji „Opery za trzy grosze”, bo nigdy nie była w teatrze. Uderzył mnie właśnie ten dystans, obojętność wobec jakiejkolwiek próby nawiązania porozumienia z pielgrzymami, którzy przybyli tam naprawdę tłumnie. I czekali, aż biskup zawiesi głos, by móc klaskać. Nie zdziwiło mnie więc już specjalnie, gdy pojawił się ojciec Rydzyk i na widok czarnoskórego pielgrzyma, powiedział: „Kochani, jeszcze Murzyn. Boże! Gdzieś ty się nie mył!”. Ludzi to ubawiło, brawa były gromkie, bo poczuli, że ktoś w końcu mówi ich językiem. A do tego, co za radość, „Murzyn tak ładnie mówił po polsku”. Nie trzeba wyjeżdżać specjalnie daleko, by zetknąć się z Innym.
Jadzia Chmura sama przed sobą nie chciała się przyznać, że jej ojcem jest Żyd, którego jej matka ukrywała, a nie Polak – bohater partyzant, prawowity mąż jej matki. Sugerujesz, że ojcem Polaków powinien być Żyd?
Postawa Jadzi pokazuje zamknięcie na wewnętrzne zróżnicowanie. Jej wyobraźnia i sposób, w jaki widzi siebie, są zdominowane przez „bohaterską” opowieść o dzielnym partyzancie, który naprawdę był biednym wiejskim chłopakiem. Nie chciał walczyć w żadnej wojnie, a po niej zginął przypadkowo i mało heroicznie. W Jadzi – do czasu – nie ma miejsca na inność. A przy okazji: Jezus był Żydem.
Myślę jednak, że dla Polaków Jezus jest Polakiem.
Może trzeba ich wyprowadzić z błędu? Czysta polskość to nacjonalistyczny mit. Przez te ziemie przetaczały się tłumy, a na chwilę Polska stała się nawet europejską oazą tolerancji. Wałbrzych był po wojnie wielokulturowym kotłem i zamieszkali tam ci, którzy normalnie nie mieli wielkiej szansy, by się spotkać. Z tej wielości języków, obyczajów, smaków do tej pory czerpię siłę. Na podstawie nikłych śladów rodzinnej genealogii odkrywam, że jest tam taki miszmasz, że głowa boli. Gdy w „Chmurdalii” Jadzia Chmura akceptuje swojego wewnętrznego innego Innego i fakt, iż jest mieszańcem, doznaje takiego przypływu siły, że walczy o swoją nową tożsamość jak Bruce Lee. Niewykluczone, że wszyscy jesteśmy mieszańcami.