Śmierć przebiśniegów

Rozmowa z Justyną Bargielską

Życie codzienne ma niepozorne szczeliny do magazynowania rzeczy niezwykłych, wymykających się. Tylko że rzeczy niezwykłe są taaakie duże. Pisanie wierszy polega na takim sformatowaniu rzeczy niezwykłej, żeby się zmieściła w tej szczelinie

Jeszcze 3 minuty czytania

AGNIESZKA WOLNY-HAMKAŁO: Potrafisz odnaleźć moment, kiedy „to wszystko się zaczęło”?
JUSTYNA BARGIELSKA: Potrafię anegdotycznie. Miałam sześć lat, gdzieś tam sobie szłam, wiosną, właściwie wracałam do domu z religii, po drodze zobaczyłam kwitnące jabłonki i ułożyłam wiersz. Nie jest to dla mnie żadne znaczące wspomnienie ani wizja, ale przychodzi mi do głowy jako pierwsze w odpowiedzi na podobne pytania. Za to moja córka właśnie teraz zaczyna i robi to zgoła inną metodą: sprawdza, co się z czym rymuje. Pary dodaje, jak to określiła, do kolekcji i w stosownym czasie wykorzysta zgromadzony materiał do napisania wiersza. Imponuje mi.


Dzieci w ogóle ci imponują? Jesteś nimi otoczona. Na ile żyjesz światem dzieci? To niebezpieczne?
Imponują, ale to są kompletnie inni ludzie, inny świat. Nie mam złudzeń, że wniknę, że coś przejmę, mogę sobie co najwyżej próbować przypomnieć siebie w wieku mojej córki, ale łączność została przerwana, jestem dorosła, zostały mi obrazki.

zdjęcie z archiwum poetkiJaką jesteś mamą? Typem hippiski, której dzieci śpią tam, gdzie padną? Czy typem mamy dbającej o rytuały, kupującej bio warzywa od eko pani?
Ani-ani. Obawiam się, że jako mama jestem dość nierówna. Właściwie całe moje bycie mamą polega na desperackich próbach utrzymania jakiejś równości, emocjonalnej monotonii, bo to jest to, czego podobno dzieci potrzebują najbardziej.

Mama poetka zapomina o szczepieniach? Gubi się na własnym osiedlu? A może to stereotypy?
Córkę zaszczepiłam na czas, syn się ciągle wozi z jednym szczepieniem, ale to dlatego, że przeczytałam, że akurat to szczepienie podane w przepisowym okresie może skatalizować u dziecka autyzm, jeśli dziecko jest na autyzm genetycznie podatne. Przyprawiać istotę z natury rzeczy autystyczną, samca homo sapiens, o dodatkowy, szczepionkowy autyzm to nie jest działanie na rzecz zrównoważonego rozwoju, więc nie będę ryzykować. Niech wyrośnie z groźnego wieku i pójdziemy. 
A na większych przestrzeniach się istotnie gubię. Kiedy trzeba wsiąść do pociągu i gdzieś przejechać, jest prawie pewne, że będę potrzebowała pomocy w ustaleniu, gdzie jestem i kiedy mam wysiąść, bo jakoś tak mam, że w trakcie jazdy nie docierają do mnie komunikaty z zewnątrz. Czytałam ostatnio opowiadanie, w którym bohaterka wsiadła do dalekobieżnego autobusu w stanie silnego stresu, w związku z czym, jak wyraziła się autorka, „jechała w kokonie strachu”. Ja też podróżuję w kokonie strachu. Mogłabym to poddać terapii, wiem.

Justyna Bargielska

Ur. 1977. Poetka i pisarka. Publikowała w wielu pismach literackich, m.in. w „Odrze”, „Ha!arcie”. Jej wiersze były tłumaczone na język angielski, słoweński, bułgarski. Laureatka III edycji konkursu poetyckiego im. Rainera Marii Rilkego (2001) i nagrody specjalnej na konkursie im. Jacka Bierezina (2002). W 2010 roku za tomik „Dwa fiaty” otrzymała Nagrodę Literacką Gdynia. Za swój prozatorski debiut „Obsoletki” (2010) otrzymała nominację do Paszportów Polityki.

Mieścisz się w mieszczańskim modelu rodziny, jesteś w pół drogi, a może w ogóle kontestujesz społeczny porządek?
Mieszczę się znakomicie, ale obawiam się, że to tylko moja ocena. Mam manię nawiązywania przypadkowych kontaktów. Zaczepiam ludzi w windzie, opowiadam sprzedawczyniom, co u mnie i pytam, co u nich, ciągle coś komentuję, półgłosem, powiedzmy. Wydaje mi się, że cierpię na lekkie odhamowanie. Wygląda to trochę tak, jakbym walcząc o utrzymanie porządku społecznego, którym dla mnie są dobrosąsiedzkie i dobroludzkie stosunki, kontestowała porządek, który polega na staniu do siebie w windzie plecami, a który statystycznie jest porządkiem nadrzędnym. Wymyśliłam zresztą ostatnio takie opowiadanie o kobiecie, która wykorzystuje każdą sytuację, żeby wspomnieć o swoich dzieciach. Wchodzi do windy, sklepu, mówi dzień dobry, mówi o pogodzie, o czymś tam, a jak tylko rozmowa daje taką możliwość, zaczyna, że moje dzieci to to, albo moje dzieci to tamto. Tylko że wszyscy wiedzą, że ona tych dzieci nie ma, ale nie są na tyle zmotywowani do skomunikowania się z nią, żeby jej powiedzieć, żeby już sobie dała spokój, no bo co też ona. To zresztą może być nieposiadany pies, samochód, cokolwiek. Z jednej strony potrzeba mówienia o sobie niekoniecznie wynikająca z egotyzmu, raczej z otwarcia, oddania się potencjalnemu rozmówcy, z drugiej strony potrzeba niesłuchania, niewchodzenia w relacje.  Teoretycznie ta kobieta kontestuje porządek społeczny, konfabuluje, zaczepia, narzuca się. A jak jest naprawdę? Wcale chyba odwrotnie.

Coś kształtuje człowieka jako poetę? Jakiś niedobór lub nadmiar?
Człowieka Bargielską kształtuje nadmiar. Może nie tyle nadmiar, ile nie do końca przystające, nie całkiem pasujące do siebie różne części rzeczywistości. Opisowo rzecz biorąc to jest tak, że życie codzienne ma niepozorne szczeliny, które są przeznaczone do tego, aby magazynować rzeczy niezwykłe, wymykające się. No, tylko że rzeczy niezwykłe są taaakie duże zazwyczaj, co nie? W moim pojęciu pisanie wierszy polega na takim sformatowaniu rzeczy niezwykłej, żeby się zmieściła w tej magazynującej szczelinie.

Co się – będąc poetką – traci, a co zyskuje?
Można by się zastanowić, czy nie będąc poetką, byłabym mniejszym mazgajem, ale chyba nie. Poza tym wyobrażam sobie, że tak jak ludzie mają różną wrażliwość – nie tylko w sensie ilościowym, że są mniej czy bardziej wrażliwi, ale przede wszystkim w sensie, powiedzmy, lokalnym, że są wrażliwi w różnych miejscach, i ten drugi sens chyba daje nieskończone możliwości różnienia się od siebie – tak samo i poeci. Więc nie pokusiłabym się o jakąś ogólną teorię straty i zysku.

A istnieje choroba zawodowa poetki?
Związana z rozrodem. Przy pierwszym dziecku jeszcze przed porodem byłam pewna, że będzie najlepszym polskim poetą ever, przy drugim poczekałam aż rozewrze paszczę. Ale nie mam wątpliwości, póki co, że moje dzieci zmiotą nas wszystkich ze sceny poetyckiej. Dzieci, wszystkie, są poetami z urodzenia i nie ma się co nad tym rozwodzić, więc moment, w którym przyznam, że powyższe moje przekonanie jest całkiem serio, a nie tylko prawie serio, będzie momentem niepokojącym. Zresztą córka stara się przygotować mnie na różne ewentualności. Mówi, że tak sobie tylko rymuje, ale naprawdę to zostanie pilotem. I tak dalej.

Można powiedzieć, że jako poetka w jakimś sensie jesteś „z sieci”?
W dodatku z sieci, której już nikt nie pamięta, bo z usenetu. Męża też mam z sieci, nie pamiętam, żeby jakikolwiek mężczyzna się mną zainteresował, nie przeczytawszy uprzednio chociaż jednego napisanego przeze mnie zdania.

Część poetów nadal unika publikacji, czy przenoszenia życia literackiego do sieci. Ale ty chyba od początku dobrze się czułaś w necie, prawda?
Medium jak każde inne, z tą jedną różnicą, że wszystko dzieje się w nim szybciej. Ma to tę wspaniałą zaletę, że jeśli od razu spotykasz się z krytyką lub aplauzem, od razu ćwiczysz odruchy psychiczne, które pozwalają ci i to, i tamto przyjąć w miarę konstruktywnie. Teraz mówię o publikacjach na portalach, w miejscach, które dopuszczają komentarz.

A męczą cię językowe natręctwa, „zdania, które przychodzą do wanny”?
Chciałabym. Chciałabym być młoda, trzymać notes przy łóżku i maleńką latarenkę. I drugi taki zestaw przy wannie. Może zresztą po prostu mamy odmienną definicję językowych natręctw. To, co do mnie przychodzi, jest zazwyczaj zasłyszane, a umarłabym ze wstydu, gdyby zdarzyło mi się wyjąć notes i zapisać coś na ulicy, w pędzącym tłumie albo i nawet w takim samym, tyle że stojącym na światłach. W autobusie to już w ogóle byłoby wykluczone. Więc jeśli po powrocie do domu nadal o tym zasłyszanym pamiętam, to je zapisuję, bo mam dużo procent szans, że się przyda.

Gdybyś miała pokazać w filmie albo namalować swoje widzenie świata – jakby to wyglądało?
Jakby Tim Burton wziął się za przeróbkę Wajdowskich „Panien z Wilka”.

Czyli ostry hard-core?
Czyli otwarta, ekstatyczna nostalgia za utraconym niesamowitym.

Kiedy zadzwoniła do ciebie organizatorka „Paszportów Polityki”, żeby ci wytłumaczyć, jak wejść na schody – nie słyszałaś głosu w słuchawce, bo jednocześnie wskoczyły na ciebie dzieci i pies. W ogóle trudno cię wyhaczyć w momencie, kiedy masz czas. Potrafisz jakoś się zorganizować?
Czasem na szczęście trzeba gdzieś dojechać, a Warszawa to duże miasto z niekonwencjonalnie zsynchronizowaną komunikacją, czas spędzony w zbiorkomie trzeba liczyć raczej w godzinach niż minutach i to jest czas na czytanie. Z pisaniem jest trochę gorzej, ale pocieszam się, że jak już naprawdę będę musiała coś napisać, po prostu usiądę i to zrobię, bez oglądania się na dobro rodziny czy deadline w pracy, bo jestem kobietą rozsądną, która wie, że ani rodzina, ani praca na tym znacząco nie ucierpi. Tak na marginesie: dużo lepiej układało mi się plan dnia, kiedy karmiłam piersią, czyli przez pierwsze cztery lata od momentu, kiedy zaczęłam się reprodukować. Wydzielał mi się, wiesz, ten hormon, oksytocyna zdaje się, który sprawiał, że byłam radosna, spokojna i kompetentna. Jeszcze rok temu taka sytuacja, jak ta z panią z „Polityki” rozśmieszyłaby mnie, zwłaszcza że po tym, jak ona zaczęła trzeci raz powtarzać procedurę wchodzenia na schody i trzeci raz została zagłuszona przez moje życie rodzinne i psie, powiedziałam: nic nie słyszę, ale miejmy nadzieję, że przekazywane przez panią informacje mi się nie przydadzą. No i nie przydały się, to prawda, ale jak można mówić takie rzeczy.

Robisz sobie poranną prasówkę? Śledzisz na bieżąco, co się dzieje w polityce, gospodarce, czy wolisz czytać Hegla o poranku?
Rano otwieram komputer i sprawdzam dwie rzeczy: kurs franka szwajcarskiego i kiedy otworzą S8 na Bemowie. Ten pierwszy temat jest stały, ten drugi się zmienia, ale zazwyczaj jest to jakieś otwarcie jakiejś trasy albo drogi, albo informacja, że znowu przesunęli termin ukończenia mostu północnego, albo że będą otwierać nowe przedszkole. Nie, ta ostatnia wiadomość właściwie się w doniesieniach z mojej dzielnicy nie pojawia. Jak widać, bardziej mnie interesuje gospodarka niż polityka, a najpilniej monitoruję gospodarkę lokalną, na dzielnicy właśnie. Ale to nie jest konstruktywne. Jak pani prezydent obiecała, że przeniesie do nas kupców ze stadionu dziesięciolecia, ale przenosząc ich poszerzy nam ulicę dojazdową prowadzącą do tego nowego targowiska, a potem przeniosła kupców, ale ulicy nie poszerzyła – to płakałam i nie mogłam spać. A powinnam była chociaż do pani prezydent napisać. To zresztą jest mój podstawowy sposób na rozwiązywanie problemów, albo może – oswajanie zjawisk niezrozumiałych albo budzących zachwyt lub grozę. Pisanie do autorów tych zjawisk. Podpisuję petycje, piszę do radnych, dyrektora ZTM, a teraz będę pisać do Gaby Kulki, że ją kocham i czy mogłabym dla niej napisać tekst piosenki.

Widziałam twoje zdjęcie, na którym było mnóstwo książek kwitnących sobie na podłodze pod ścianą. Przyglądałam się grzbietom i było tam sporo filozofów.
To chyba nie u mnie w domu było robione to zdjęcie, stawiam na beletrystykę. Kiedy po maturze dostałam się na filozofię, z której mnie po roku wyrzucili, na pierwszych zajęciach pani profesor Magdalena Środa powiedziała, że najlepsze, co możemy zrobić dla swojej edukacji filozoficznej, to dużo czytać, najlepiej filozofów. Nawet bez zrozumienia. Właściwie nie wiem, dlaczego wtedy tego nie robiłam. A teraz wolę nie rozumieć postaw i zachowań, niż teorii.  

W „Obsoletkach” piszesz o „ateistycznej perspektywie” męża. Nie chcę utożsamić Twojej rodziny z bohaterami książki, ale ciekawi mnie, czy Ty wierzysz w Boga?
Co mam nie wierzyć. Wierzę.

Twoja bohaterka objaśnia dzieciom „śmierć na przykładzie balonika”. Tak sobie radzisz z tym problemem? Pisanie o śmierci nieco ją oswaja?
Przede wszystkim rejestrowanie jej, zauważanie. Pisanie o niej jest drugim, niekoniecznym etapem w stosunku do pierwszego, który z grubsza polega na tym, żeby nie przegapić śmierci nikogo i niczego. Rozumiesz, chodzi o to, że wszyscy chętnie uczestniczymy w narodzinach, rodzą się dzieci, jakieś tam kwiatki wychodzą spod śniegu na wiosnę, przebiśniegi, tak? W ogóle cenimy sobie szalenie kreatywność, nowość i lubimy w tym uczestniczyć, choćby przez składanie młodym mamom gratulacji na facebooku. A kiedy przebiśnieg idzie na kompost, to nikogo przy tym nie ma. To nieuczciwe. Skoro cieszyliśmy się, że zakwitł, smućmy się, że przekwitł. Zresztą, jaki kompost, nigdy nie byłam przy śmierci przebiśniega i nie mam pojęcia, jak to wygląda. No i jeszcze nie dojrzałam do tego, żeby zająć się swoją własną śmiercią, bo to jest jakaś zupełnie inna okoliczność, która wymaga mniej uczuciowego podejścia.

A przyszłość? Znów kogoś lub coś będziesz rodzić?
Chciałabym móc pozwolić sobie na wpadkę. Niekoniecznie w seksie, może bardziej w pisaniu. Nawet nie: pozwolić sobie, tylko zdać się. Nie planować. Nie chcę wpaść w pułapkę myślenia o pisaniu w sposób: o, Boże, muszę coś napisać, albo dramatycznego odliczania kiedy ostatnio coś napisałam. To jest okropne. Poskarżyłam się ostatnio mężowi, że poproszono mnie o wiersze, a ja nie mogłam nic dać, bo od października zeszłego roku nic nie napisałam. Na co mąż mi uprzytomnił, że od października minęły trzy miesiące, czyli nie tragizujmy. Tylko że ja nie miałam na myśli października roku katastrofy ojczyźnianej, tylko październik 2009. Kto w styczniu mówi „październik ubiegłego roku” o październiku roku, który się skończył raptem trzy tygodnie temu? Ale wiem, że nic na to nie poradzę, muszę się zająć swoimi sprawami, a jak coś napiszę, to napiszę.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.